Od E do D
czyli moje fantastyczne życie
Na pewno, nie mam co do tego wątpliwości, niektóre daty są pomylone albo
co najmniej niepewne. Z pewnością wiele osób, poza tym, że istnieją
czy istniały, zapamiętało to samo co i ja, ale inaczej, i być może to
one mają rację. Mam też głębokie przekonanie, że wiele sytuacji
innym umknęły albo jako nieistotne, nieśmieszne i błahe i głupie –
zatarły się w ich pamięci. Powtarzam więc - co do dat i nazwisk
pewności nie mam, zwłaszcza jeśli chodzi o daty, bo nie pamiętam i
nie chce mi się sprawdzać na przykład, kiedy broniłem matury (może to
jednak w dalszej części wspominek zrobię, nie omieszkam się
pochwalić!). Ale żadna z przytoczonych sytuacji nie jest wymyślona,
zmyślona, choć o zawodową konfabulację oskarża się mnie wielokrotnie.
Powód jest dwojako prosty: skoro to mają być jakieś tam wspomnienia,
to niechże będą, i drugi: nie wymyśliłbym tego, choćbym chciał. Jest
takie rosyjskie powiedzenie, pasujące tu jak ulał: „Naroszno
nie pridumajesz”
– „Nie do wymyślenia” w wolnym przekładzie. Nie
szło mi też o to, by opatrzyć siebie metką z napisem „Ten, to
miał ciekawe życie”. Ciekawe to miał Gagarin. Albo Richard
Sorge. Owen Yeates.
Każdy, powtarzam: każdy ma do opowiedzenia masę podobnych „rodzynków”,
rozłożonych w życiu jak w serniku. Tylko nie każdy zapamiętał, nie
zbierał, nie spisał, bo nie uważał tego za ważne, albo zwyczajnie nie
chciał, czy nie umiał. Ale dlatego jeden wuj przy stole sypie
anegdotami z nogawki, a drugi smętnie sączy kompot, bo nie ma nic do
opowiedzenia. Ja - kompotu nie lubię!
A wuj, sypiący dykteryjkami, może być znienawidzony przez resztę
rodziny, jestem tego świadomy…
Aha, nie będę przytaczał żadnych nazwisk, nie wszystkim wyda się właściwe
wciąganie ich w moje życiowe sprawy.
Aha-2.
Będę przytaczał nazwiska ludzi, o których wiem, że mi wybaczą i
których nazwiska przydadzą opowieściom dramatyzmu, wiarogodności,
dowcipu, ikry, siurpryzy i czegoś wszystkiego. Gdybym napisał, że
pewna pani pochwaliła mój styl jazdy na rowerze to by było…
nieciekawe, ale gdybym napisał, że była to Maja Włoszczowska? Hę?
Aha-3.
Chronologia na pewno nie będzie zachowana. Po co? I tak nie jestem
pewien dat, no i piszę, co mi się przypomni. Numeracja wpisów może
kiedyś/komuś/jakoś (mi?) pomóc w ułożeniu jako tako kalendarzowo, ale
to sprawa na kiedyś potem.
6. Aktualnie się okładkami okładam...
Nie, żebym sam zaczął je robić,
bo to by było wbijanie kolca ciupagi we własnego palucha (zgrabnie unikam
„strzału w stopę”), tylko pomysł „Kolekcji ED” wolno bo wolno, ale się
realizuje.
Obok macie już chyba siedem
sztuk, a będzie więcej. Joanna Szlanga, należy gdzieś-kiedyś-jakoś o niej
choćby wspomnieć, znakomicie zrealizowała mój pomysł, dość mętnie i niezręcznie
wyłuszczony. No i dobrze. Trzeba umieć się właściwymi ludźmi okładać, no -
otaczać. Temat okładki załatwia, jak napisałem Joanna Szlanga, doce i erteefy w
MOBI i EPUB zamienia Waldek Chomicki, na stronie zamieszcza niezawodny Andre
Szołtysik. Całej trójce należy się chwała i sława. Okładają towar już gotowy w
jeszcze lepszą i zgrabną gotowość, co, mam nadzieję, i wam, Czytelnikom, się
spodoba.
Powoli i nieuchronnie zmierzam do
sedna niniejszej nowomowy: do okładki.
A było tak...
5. 1970 – Niech gra Muzyka!
Trudno dziś uwierzyć, że nie tak dawno mieliśmy czasy, w których na
falach długich muzyka tak zwana młodzieżowa tliła się między
szesnastą a osiemnastą. A i tak było w tym kawałku radia (Studio
Rytm?) dużo NieTegoCzegoChcieliśmy – wiadomości, felietonów,
nawoływań, pouczeń… Ale-ale-ale! (jak wcina się w moje
mędzenie wnuczka Nina) Była też lista przebojów Studia Rytm!
Uwierzycie, młodzi, że czekało się na nią cały tydzień???
A ja przywoziłem z ZSRR coraz to mocniejsze odbiorniki, począwszy od
takich wielkości paczki Sportów, długie i średnie fale, potem
większe, potem już tylko duże, wielkości biurowego segregatora, które
się szybko psuły – przestawały trzymać kontakty w przełączniku
fal, z czym radziłem sobie nie przełączając ich, albo zmieniały
właściciela, kiedy zbliżały się kolejne wakacje i świtało widmo
radioodbiornika typu „Ałmaz”, „Meridian”,
„Spidoła” – ta ostatnia – najgłośniejsza, z
wieloma krótkimi, które dawały możliwość – podobno –
słuchania Radia Wolna Europa. Ja, przyznaję, nie słuchałem. W każdym
razie – w Spidole był UKF, więc gdy pojawił się Program III
byłem topowym posiadaczem. O którychś tam godzinach wynosiłem radio i
ulica w centrum Bytomia, zamknięta dla ruchu kołowego, więc cała
nasza, stawała się niemal cała moja.
Muzyka…
Był czas to taki, że Andrzej G. przysięgał całej grupie, że słyszał
„…nowy kawałek bitelsów, coś o tym, że ty blada, ja
blady…”. Przysięgam! Po czterech dniach (sic!) udało
się ten przebój „złapać”, bladzizna prysła, ale kawałek,
oczywiście, stał się hitem.
4. 1970 i ciąg dalszy w 1980
Biały
Album (zdjęciem Albumu obraziłbym szacownych Czytelników, więc
odpuszczam) ukazał się 22 listopada 1968, był pierwszym podwójnym
albumem The Beatles i pierwszym, jaki dane mi było oglądać, a chwilę
potem, gdy doszła do mnie kolejka, trzymać w ręku! Patrzyć, wąchać,
ślinić się na teksty, do tego kolaż, kolorowe zdjęcia Chłopaków Z
Liverpoolu. Było to możliwe cudem jakimś, bo dwa tygodnie po emisji
płyty wuj kolegi z klasy przysłał mu ten skarb. No po prostu cud!
Sądzę, że nawet dziennikarze muzyczni w Polsce jeszcze nie mieli tego
skarbu w ręku. Alek, na swoje nieszczęście, nie miał gramofonu,
inaczej jego królowanie w szkole byłoby bezapelacyjne i długie. A ja
miałem gramofon. Tegoż roku przywiozłem z wakacji w ZSRR adapter
monofoniczny „Mołodiożnyj”. Młodzieżowy czy nie, wyglądał
kapitalnie, przy Bambino jak z innego wieku. I grał o niebo lepiej.
Po trzech dniach oglądania, dotykania, wąchania albumu „na
sucho”, Alek zdecydował się. Podszedł do mnie i zapytał:
-
Gieniu, a on mi nie zrypie płyty?
Nie
musiał precyzować pytania. Przecież wszyscy żyliśmy czekaniem na
odegranie. Ja – szczególnie, bo kochałem ich szczególnie (omal
nie pobiłem się ze Zbyszkiem D., który – dla szpanu –
udawał, że woli Roling Stones), no i miałem ten adapter!
3. 1979
To wyjątkowy z kilku względów zapis w EDzienniczku… Po
pierwsze, jest wyjątkowo dokładna data. 27 października 1979 roku.
Taką datą sygnowany jest list. Po drugie, to mój jedyny
list-odpowiedź na moje zapytanie. No i czy muszę dodawać, że list od
samego Stanisława Lema to jest coś?
COŚ!
Napisawszy kilka opowiadań przypomniałem sobie, że któryś amerykański
fachowiec (a jakiż inny byłby ceniony? rosyjski?) powiedział, że
grafoman od twórcy różni się tym, że nie cierpi przy tworzeniu, że
pisanie sprawia mu radość.
Cóż, miałem dwadzieścia siedem lat, wierzyłem jeszcze w wiele rzeczy,
dopiero co przestałem wierzyć w Mikołaja i znajdowanie dzieci w
kapuście, w amerykańskich fachowców wierzyłem bezkrytycznie.
2. 1986
O
zaginionych maszynopisach. I cudownych ich odnalezieniach.
Bursztynowa Komnata zaginęła i do dziś się nie odnalazła, Rosjanie
musieli drugą wykonać (nie robi wrażenia, oj nie). Skradziono i nie
zwrócono Wojciecha Gersona obrazu "Łokietek na Skałach
Ojcowskich" ani „Ledy z łabędziem” Leonarda da
Vinci czy „Zdjęcie z krzyża”, obraz Rubensa, to tylko
pierwsze z brzegu polskie przykłady.
Jeszcze
parę cennych, światowego formatu, dzieł zaginęło w pomroce i się nie
odnalazły, a moje dzieła – tak!
Dotyczy
to „Furtki do ogrodu wspomnień” i „Najważniejszego
człowieka Wszechświata”. Nie piszę o tym by się chwalić, nie ma
czym, to po prostu relacja.
1. 1984-85? albo wcześniej. Lub później.
To był dobry rok. Dopadło mnie jakieś honorarium. Chwilę potem
drugie, odczułem to jako silny napór na moje ego, rozbuchanie go,
ego. I jako wskazówka – powinienem pisać więcej, szybciej,
sprzedawać się. Po iluś tam chwilach zastanowienia doszło do mnie,
że istotnie przyspieszyć by mogła pisanie elektryczna maszyna! Bo ja
ciągle na Łuczniku i na Łuczniku. A przecież już pojawiły się takie
z buforami pamięci, chyba Maciej Parowski taką miał, albo miał do
użytku w redakcji Fantastyki, nie pamiętam. Ale skromna i niepozorna
myśl-pragnienie, gwałtownie zaczęła się rozrastać i gwałcić,
napierać… Tak, uznałem. Szybko wymyślam, szybko myślę, szybko
montuję fabułę, zatem co spowalnia proces twórczy? Przelew intryg na
papier....