5. 1970 – Niech gra Muzyka!
Trudno dziś uwierzyć, że nie tak dawno mieliśmy czasy, w których na
falach długich muzyka tak zwana młodzieżowa tliła się między
szesnastą a osiemnastą. A i tak było w tym kawałku radia (Studio
Rytm?) dużo NieTegoCzegoChcieliśmy – wiadomości, felietonów,
nawoływań, pouczeń… Ale-ale-ale! (jak wcina się w moje
mędzenie wnuczka Nina) Była też lista przebojów Studia Rytm!
Uwierzycie, młodzi, że czekało się na nią cały tydzień???
A ja przywoziłem z ZSRR coraz to mocniejsze odbiorniki, począwszy od
takich wielkości paczki Sportów, długie i średnie fale, potem
większe, potem już tylko duże, wielkości biurowego segregatora, które
się szybko psuły – przestawały trzymać kontakty w przełączniku
fal, z czym radziłem sobie nie przełączając ich, albo zmieniały
właściciela, kiedy zbliżały się kolejne wakacje i świtało widmo
radioodbiornika typu „Ałmaz”, „Meridian”,
„Spidoła” – ta ostatnia – najgłośniejsza, z
wieloma krótkimi, które dawały możliwość – podobno –
słuchania Radia Wolna Europa. Ja, przyznaję, nie słuchałem. W każdym
razie – w Spidole był UKF, więc gdy pojawił się Program III
byłem topowym posiadaczem. O którychś tam godzinach wynosiłem radio i
ulica w centrum Bytomia, zamknięta dla ruchu kołowego, więc cała
nasza, stawała się niemal cała moja.
Muzyka…
Był czas to taki, że Andrzej G. przysięgał całej grupie, że słyszał
„…nowy kawałek bitelsów, coś o tym, że ty blada, ja
blady…”. Przysięgam! Po czterech dniach (sic!) udało
się ten przebój „złapać”, bladzizna prysła, ale kawałek,
oczywiście, stał się hitem.
W połowie ulicy funkcjonował sklep „Janina”, w którym
kupowało się, jak było za co, kapsle, korkowce, pistolety na wodę. I
pocztówki dźwiękowe. Prostokąty giętkiego plastiku, chyba połowa A4,
z dwoma kawałkami. Najczęściej jeden taki sobie, drugi –
hicior. Pamiętam mój handelek w Truskawcu, pocztówka z „Yesterday”
i „I Wanna Hold Your Hand”, trzech kolegów licytują,
doszło do 10 rubli (a wspomniane radio „Ałmaz” kosztowało
21 rubli), bęc – wygrana. Jeden z przegranych mówi: „Jakby
ten pierwszy kawałek był taki jak drugi to bym dał piętnaście, ale te
skrzypce i smętek…”.
No i dodatkowa zaleta pocztówek dźwiękowych: jeśli się grało na
gitarze, to nie było lepszej kostki do gry akordowej niż ucięty róg
takiej pocztówki. Większe trójkąty na granie cichsze, mniejsze i
przez to twardsze – do solówek i riffów. Czyli „Anna
Maria” leciała na dużym, a „Dom Wschodzącego Słońca”
– wiadomo, na małym trójkąciku!
Czas płynął, zakres emitowanej w tak zwany eter muzyki się poszerzał
i poszerzał czas emisji.
No i pojawiały się inne możliwości…
Od pewnego momentu zaczęło się organizować w Chorzowskim Parku
Kultury i Wypoczynku (cholera, odruchowo napisałem „Kultury i
Nauki”!. Ot, indoktrynacji ofiara) festyny, weekendowe, cały
park pachnący kiełbaskami, krupniokami, kapele, chóry, pokazy
kaktusów i złotych rybek. A wieczorami, wieczorami… Koncerty!
„Niebiesko Czarni” z mamą Ani Rusowicz, i (nielubianym
przeze mnie jej tatą), Wojciechem Kordą, jakieś „Chochoły”,
„Tarpany”, ”Dzikusy”? I koszmarny powrót z
Chorzowa do Bytomia, w charakterze „winogrona” na
tramwaju, piechty, czasem lepiej, często gorzej.
I przypominam sobie koncert mojego TOP ZESPOŁU. „Czerwone
Gitary”. W Operze Bytomskiej! No, czy da się wymyślić głupsze
miejsce na taki koncert. Ledwo uciekłem mamie, która nie wyobrażała
sobie, że wejdę do opery bez marynarki. Wszedłem. Czerwony plusz
foteli, grzeczna publisia. Czerwone Gitary tuż po rozstaniu z
Klenczonem, w kapeli uwija się jakiś Dominik Kuta… Ni to
wokal, ni to flet, nic dobrego. No i cała ta… koszmarna
sytuacja: oni grają i śpiewają, a sala siedzi i wdzięcznie rączki do
oklasków składa po każdym utworze. Nic gorszego muzycznego już potem
w życiu mnie nie spotkało. Nawet odechciało mi się koncertów, w
ogóle…
Dopiero kilkadziesiąt lat później wszedłem w okres wzmożonego wysiłku
koncertowego. I to z przebojami.
W Madrycie przemycałem do klubu profesjonalny dyktafon, jako
najstarszego z grupy nikt nie obmacywał mnie, i udało się. Inna
sprawa, że grał był dziwny zestaw: perkusista, mianowicie, ukrył się
za pleksiglasowym parawanem i tak napierdalał w elektroniczną
perkusję, że piwo wylewało się z kubków, a za zacząłem się bać o
swoją pompę, bo nie wiedziała w jakim rytmie stukać: swoim czy
mocniejszym, tym z estrady. No nic, przeżyłem. W Amsterdamie koncert
Bon Iver, niemal jeszcze nieznany, mi – kompletnie nieznany.
Koncert w jakimś opuszczonym przez protestantów kościele. Za dużo
było świątyń, więc kościół oddawał je samorządom czy komukolwiek.
Pomyślałem, że u nas to w każdej dzielnicy ze trzy sale koncertowe by
powstały, i pomyślałem zaraz potem, że nasz Kościół prędzej by
wiernych wytruł, niż jakąś świątynię sobie od Serca Płomiennego
odjął… I, jak na razie, nic nie wskazuje, żebym się mylił.
Jedna z największych zagwozdek muzycznych mojego życia: Morrissey. W
czasach, kiedy na topie było „The Smiths” – nie
pakowali się do mojego odtwarzacza. W sumie – przeminęli dla
mnie bez echa. Podobnie jak wielu innych, może i znakomitych, ale nie
budzących żadnych ech, nie szarpiący żadnych strun. Prodigy, Nirvana,
Muse, Radiohead przemknęły obok mnie, ciągle słuchającego CCR,
Rolling Stonesów i The Beatles. Nie potrzebowałem innej, przecież nie
lepszej muzyki. No i ten Morrissey… Cała rodzina wybiera się
na koncert do Warszawy, jawnie i po kryjomu łapię fragmenty płyt,
żeby coś zajarzyć, może zrozumieć, bo generalnie – jednak nie,
nie moja półka. Nie ten głos, timbre, rytm. Podobnie jak Dawid Bowie,
ale z Dawidem spokój, nie wybiera się do Polski, a Morrissey
przyjechał. No dobra, jedziemy do Warszawy samochodem, rozmówki,
smichy, trochę coś z płyt gra. W końcu Beata mówi: „OK, trzeba
go podszkolić”, w szczelinę CD wchodzi płyta Morrisseya. Jeden
utwór, drugi, trzeci… „Gdzieś obok nas…”,
nie urzeka. I nagle – jeb! Rif, który mnie powala, brzmienie
jakby parowóz umierał w tunelu i wzywał pomocy… Musiałem
zjechać na jakieś pobocze, bo mało widziałem. „How Soon Is
Now”. Nie wiem, co mnie tak wali w tym kawałku, reszta
ludzkości wcale aż tak oszołomiona nie jest. A ja – tak.
Cały koncert, tak na dobrą sprawę czekałem, czy zagrają to. Nie
zagrali. I dobrze, bo pewnie bym zemdlał.
Po koncercie znalazłem na klepisku klubu kostkę gitarzysty, dołożyłem
do kolekcji kostek słynnych gitarzystów. Składa się z kostki Claptona
(tak mnie zapewniał ofiarodawca) i właśnie kostki Boza Boorera,
który szył na wiośle w tej kapeli wówczas. Niedługo potem, no kilka
lat później, wyłamał się z jej składu.
Żałowałem mocno, że straciłem kilka lat niesłuchania Muse. Ich
krakowski koncert zapadł mi mocno w pamięć, na szczęście grupa się
nie rozpadła, wskoczyłem do pociągu z fanami, który to pociąg jeszcze
się raźnie turla. I oby.
I jeszcze żałowałem podobnego potraktowania Radiohead. Mam cały czas
ochotę podejść po koncercie do Thoma Yorka i powiedzieć: „Thom,
bardzo was przepraszam, za swoje chamskie zachowanie w przeszłości i
niesłuchanie was. To się już nie zdarzy”.
W każdym razie, za późno czy nie, obchodzi to kogoś czy zwisa smutnym
kalafiorem: słucham, słyszę, trochę zbieram…
Kompletnym gamoniem muzycznym nie jestem…
A, byłbym zapomniał – o łączniku wątku wspominkowego ze
współczesnym!
Siedzimy w towarzystwie jakimś, około dziesięciu osób, rozmowa stacza
się na ostatnie podróże, ci byli tu, tamci – tam, inni –
w Gruzji. Ach, te góry! Ach, ci Gruzini! O, te owoce i koniak!
„Blisko naszego hotelu była restauracja z wyśmienitą
kuchnią. Gdy tylko mogliśmy zjadaliśmy tam obiady albo kolacje. Do
kolacji przygrywał starszy pan, Gruzin z siwą czupryną, grał na
pianinie, śpiewał. Pewnego dnia nagle wyskoczył z „Niech żyje
bal!”, nawet śpiewanym po polsku! Ktoś z obsługi zobaczył nasze
zdziwione miny, musiał mu przekazać. Taper odczekał aż zjedliśmy,
podszedł do stolika, zapytał, czy może się przysiąść.
- Wy z Polski? – pyta.
- Tak, z Polski.
- O! Ja mam w Polsce przyjaciela, on mi… zaraz pokażę! –
i pobiegł do instrumentu, skąd przyniósł zeszyt.
A w nim było kilka polskich hitów, nuty i gruzińskimi żuczkami
zapisane teksty.
- On mi dyktował po polsku, a ja zapisywałem fonetycznie. O,
proszę! – pokazał „Niech żyje bal!”.
Byliśmy bardzo zdziwieni. A ten muzyk ciągnie:
- To jest mój przyjaciel. Znacie może go? Nazywa się Seweryn
Krajewski.
Taki bal w Gruzji” – kończy opowieść znajoma.
My się wszyscy śmiejemy, kiwamy głowami. Ale jeden gość nie kiwa i
nie śmieje się. Zdziwiony rozgląda się po otoczeniu i w końcu pyta
nieśmiało:
- To wy go wszyscy znacie?
I to wywołuje eksplozję śmiechu. Dopiero po chwili dociera do nas, że
on mieszka w Polsce dopiero od dziesięciu czy dwunastu lat i
twórczość Krajewskiego i Rodowicz go ominęła.
Nie mam pointy do tego odcinka wspomnień. Może: „Niech żyje
Muzyka!”?
Albo obejdę się bez pointy…