To wyjątkowy z kilku względów zapis w EDzienniczku… Po
pierwsze, jest wyjątkowo dokładna data. 27 października 1979 roku.
Taką datą sygnowany jest list. Po drugie, to mój jedyny
list-odpowiedź na moje zapytanie. No i czy muszę dodawać, że list od
samego Stanisława Lema to jest coś?
Napisawszy kilka opowiadań przypomniałem sobie, że któryś amerykański
fachowiec (a jakiż inny byłby ceniony? rosyjski?) powiedział, że
grafoman od twórcy różni się tym, że nie cierpi przy tworzeniu, że
pisanie sprawia mu radość.
Cóż, miałem dwadzieścia siedem lat, wierzyłem jeszcze w wiele rzeczy,
dopiero co przestałem wierzyć w Mikołaja i znajdowanie dzieci w
kapuście, w amerykańskich fachowców wierzyłem bezkrytycznie.
A pisanie, niestety, sprawiało mi radość i to ogromną. Miałożby to
być znakiem, że jestem grafomanem? Pewnie tak. Dręczył mnie ten
problem długo i mocno, nie znalazłem innego sposobu na wyjaśnienie
tej mojej zgryzoty niż zapytanie kogoś mądrzejszego. Ale kogo? Znałem
osobiście kilku wrocławskich autorów, ale oni byli zdecydowanie
młodsi, mieli na koncie mniej zapisanych kartek, a to, że nie
wyglądali na zatroskanych swoim statusem w drodze na Parnas…
Cóż, ja też nie chodziłem zapłakany, w końcu.
W końcu wymyśliłem. Przepisałem kilka opowiadań, a może nawet
wykonałem kserokopie, w końcu pracowałem w przodującym zakładzie
produkującym komputery, znalazłem przyjazne ksero, trzeba było tylko
wynosić kartki niemal po jednej, nieważne… Jakoś dorobiłem się
zestawu własnych opowiadań w domu. Wysłałem kilka takich zestawów. Na
pewno jeden poszedł do „Problemów”, miesięcznika
naukowego, który czytany był chyba tylko dlatego, że miał tak zwane
„żółte strony”, czyli strony z fantastyką. Stronami tymi
zajmował się profesor Konrad Fiałkowski, poza profesorowaniem pisał
fantastykę, i to nienajgorszą, podobała mi się. Dlatego wybrałem go
na egzekutora; powie, żem grafoman, tom grafoman, powie, że nie –
to nie! Nie przysięgałem sobie, że jeśli wyrok będzie nie po mojej
myśli, to zaniecham pisania, ale liczyłem na dobrą ocenę.
Nie odezwał się. Do dziś.
Zdziwiłem się. W naiwności swojej wyobrażałem sobie, że należymy do
Wielkiego Legionu Miłośników Fantastyki, takie tam „Ja i ty
jesteśmy jednej krwi!” czy inna pieśń Bandarlogu… No
guzik, nie ma odpowiedzi i nie ma. Po pół roku zrozumiałem, że nie
będzie.
Wysłałem do „Młodego Technika”, miał też dział
fantastyki. Niestety, i stamtąd nie przyszła nawet kropka.
Postanowiłem huknąć z wielkiej rury. Wysłałem pakiet do Stanisława
Lema. Powiedziałem sobie, że jak On nie odpowie, to uznam, że piszę
dobrze i już. Że piszę fachowo, piszę zajmująco, czyli – mogę
pisać. A jeśli odpowie? Zobaczymy, co odpowie. Może odpowie coś
takiego: „Od dłuższego czasu rozglądam się za swoim
następcą, kimś, kto przejmie po mnie batutę, pałeczkę lidera, berło
króla polskiej fantastyki… Niestety, nie było kogoś takiego,
aż do chwili, kiedy przeczytałem pana opowiadania…”.
Coś takiego by mnie urządzało, naprawdę więcej nie chciałem. Ale też
nie wierzyłem, że Lem odpowie, skoro pomniejsi demiurgowie polskiej
SF milczeli.
Aż tu nagle – BAC i BUCH!
Przyszła odpowiedź.
Nie wiem, dlaczego chciało się Mistrzowi odpowiadać…
Niestety, nie było w tym liście mowy o berle i koronie. Nawet o
pelerynie pazia.
Ale też nie zjechał mnie.
Tak sobie właśnie powiedziałem, ochłonąwszy po lekturze. Mistrz
odniósł się do fabuł, do pomysłów, wykazał, że są wtórne, pochwalił
się, że kiedyś wymyślił przerzutkę rowerową, a to też było wtórne, bo
już ktoś inny ją wymyślił…
I już.
Możecie sobie przeczytać ten list. Nie spaliłem go, ani nie
wyrzuciłem, co świadczy, jednak, że nie zinterpretowałem go
negatywnie.
Cóż, może się Stanisławowi Lemowi nie podobają, a mi się podobają!
I nie odpuściłem pisania.
Oczywiście, nadal nie wiem czy cierpienie jest niezbędne prawdziwemu
twórcy? Pewnie, czasem czytam takie rzeczy, w których widać, że autor
się nacierpiał, ale – podzielając jego cierpienie w procesie
czytelniczym –nie sprawia mi konsumpcja radości.
Zatem co?..
Mam grać?