2. 1986
O
zaginionych maszynopisach. I cudownych ich odnalezieniach.
Bursztynowa Komnata zaginęła i do dziś się nie odnalazła, Rosjanie
musieli drugą wykonać (nie robi wrażenia, oj nie). Skradziono i nie
zwrócono Wojciecha Gersona obrazu "Łokietek na Skałach
Ojcowskich" ani „Ledy z łabędziem” Leonarda da
Vinci czy „Zdjęcie z krzyża”, obraz Rubensa, to tylko
pierwsze z brzegu polskie przykłady.
Jeszcze
parę cennych, światowego formatu, dzieł zaginęło w pomroce i się nie
odnalazły, a moje dzieła – tak!
Dotyczy
to „Furtki do ogrodu wspomnień” i „Najważniejszego
człowieka Wszechświata”. Nie piszę o tym by się chwalić, nie ma
czym, to po prostu relacja.
Ale
zacząć należy od Szkoły Oficerów Rezerwy. Trafiłem do niej kilka
miesięcy po zakończeniu studiów, nie umiałem, nie miałem możliwości i
– może? – trochę nie chciałem się migać. W każdym razie
trafiłem, już na własne życzenie do Wyższej Oficerskiej Szkoły Wojsk
Zmechanizowanych we Wrocławiu, piechota. Każdy facet, który ma
pojęcie o wojsku z natury, że tak powiem, a nie z czytania magazynów
o militariach, wie, że piechota, to największe szambo. Przesadzona
dyscyplina, tupanie kilometrami, kałachy, hełmy, marne buty, maski
gazowe… Najważniejsze w takiej piechocie? Defilowanie i
oddawanie honorów. A co ma żołnierz w butach? W butach żołnierz ma
długo chodzić! Słowem – zabawa jak cholera!
A
przecież mogłem iść do Łodzi, gdzie kadeci-filolodzy mieszkali w
hoteliku, w dwuosobowych pokojach, po pracy w jednostce przebierali
się w cywilne szmaty i szli na miasto, ale nie, ja chciałem być
blisko żony. No i byłem. Kto był w piechocie wie, jakim idiotą byłem.
Wyciąłem sobie najgorszy numer w życiu, szkoła piechoty to dno, po
którym się ładnie maszeruje, tylko. A – powtórzę, żeby nie
umknęło z pamięci nikomu - najważniejsza rzecz, to
żeby-się-kurwa-ładnie-salutowało. Czasem po cztery razy, jeśli
napotkany kadet ze stopniem kaprala tak chciał. Dobra. Jakoś tam
było, na szczęście minęło. Ale musiałem w tej szkole mieć niezłą
przeciętną, żeby móc wychodzić na jakieś przepustki, a chciałem
wychodzić, bo żona! No to się uczyłem, żeby mieć przeciętną powyżej
4,2, albowiem taka przeciętna uprawniała do przepustek, kto miał
gorszą siedział w koszarach i „się uczył”. Ale pewnej
nocy obudziłem się z myślą, że nabijam mózg kompletnie mi
niepotrzebnymi przecież danymi, no bo co – zasięg bombowca?
ładowność magazynka? grubość pancerza? skład batalionu czołgów RFN
czy USA? Poszedłem do palarni, czyli miejsca przy kiblu, wypaliłem
dwa i postanowiłem, że będę się uczył, do egzaminów i zaliczeń, ale
też będę pracował nad szybkim zapominaniem i zwalnianiem miejsca w
pamięci na inne ważne rzeczy. I - o dziwo! – tak się stało.
Dostawałem z budowy granatu piątkę, a następnego dnia już nie
pamiętałem, który jest obronny a który zaczepny. I tak dalej. Cały
rok tak pracowałem. Ale – coś za coś… Niestety, po
wyjściu do cywila okazało się, że dość solidnie uszkodziłem sobie
pamięć, bo mój mózg zaczął uważać niemal wszystko za bezwartościowe i
wywalał takie coś zbędne po kilku dniach, godzinach z pamięci. Nie
wiem, czy taka jednostka chorobowa istnieje, a Oliver Sacks
ucieszyłby się na mój widok. W każdym razie – żeby coś
zapamiętać, musiałem pamiętać, żeby to coś „na siłę”
zostawić w baniaku. Niestety, zdarzało się często, że zapominałem
przymusić się do zapamiętania. Zacząłem słynąć z roztargnienia,
zapominalstwa i tak dalej. Ale ponieważ rzadko o tym pamiętałem, to
nie przejmowałem się zbytnio.
Minęło
kilka lat…
Napisałem
kolejny tom przygód Owena Yeatesa. Przyznam się, po raz pierwszy
publicznie, że w treści sprytnie ulokowałem i zamaskowałem moją
własną i osobistą love story z czasów Liceum
Ogólnokształcącego nr IV im. Sikorskiego. Taka mała zemsta na MO.
Zaniosłem
powieść do wydawnictwa, wyraziło mocne zainteresowanie. Przepełniony
radością oddałem kopię maszynopisu – tak, maszynopisu! –
komuś tam, i – zgodnie z moimi prywatnymi wytycznymi z Ludowego
Wojska Polskiego – zapomniałem o tym. Tymczasem w wydawnictwie
doszło do katastrofy – nagle i nieodwracalnie zmarł sekretarz
redakcji. No, pogrzeb, kwiaty… Po dwóch tygodniach zachodzę
do firmy, pytam nieśmiało o swoją książkę, pracownicy robią dziwne
miny. Szukają umowy, umowy nie ma… Czekam dwa następne
tygodnie, odwiedzam oficynę. Miny równie dziwne, umowy nadal nie ma.
Rozkładanie rąk. Po kolejnych dwu tygodniach, kiedy ponownie
wymieniliśmy wzruszenia ramion i uniesienia brwi i wychodziłem z
redakcji dogoniła mnie na schodach sekretarka i w sekrecie zdradziła,
że świętej pamięci sekretarz redakcji miał na mieście kobitę, u niej
często sobie czytał rzeczy do zrobienia. I zdradziła jeszcze, że w
redakcji robią głupie miny, bo mojego maszynopisu nie ma, w domu
redaktora nieboszczyka nie ma, więc… Zaginął?!.
Podała
mi adres tej pani, zdobyłem się na odwagę, poszedłem, gdy otworzyła
drzwi rzeczona pani zacząłem szeptem i mętnie tłumaczyć o co mi
chodzi, wsłuchawszy się w moje słowa omal mnie w tym progu nie
pobiła, potem, po długim lamencie, przyznała, że znała Janusza, że
zostało po nim kilka teczek…
Pokazała
je. Mojej powieści w nich nie było.
Z
jednej strony – dramat. Już nie pamiętałem (co za skuteczność
metody zapominania, hę?), że gdzieś jest kopia, albo – jeśli
pamiętałem – to nie mogłem jej zlokalizować. Nie zostało mi nic
innego, jak napisać to jeszcze raz. Ale wolałem pisać nowsze
powieści, tę zostawiłem sobie na kiedyś. I w końcu kompletnie o niej
zapomniałem.
Minęło
kolejnych kilka lat, odbywam gdzieś spotkanie autorskie, coś tam
opowiadam, wyjaśniam, przepowiadam, nagle z sali pada pytanie o
kolejne powieści z Owenem i otwiera się jakaś klapa w mózgu: przecież
jedną jeszcze mam! W głowie, co prawda, ale mam. Opowiadam więc jak
to było: napisałem, złożyłem, umarł, zgubił, trzeba będzie pisać na
nowo. A tu nagle z tylnego rzędu niejaki i znany dobrze w Fandomie
Champion (nie pamiętam który, bo jest ich dwóch, a ja – jak
już wiecie – z pamięcią mam na pieńku) rzuca niedbale:
-
Ja mam tę kopię „Furtki”!
Dostał
brawa, a ja swoją kopię. Co prawda marną, bo kopia maszynopisu zawsze
była marna, kto ma siłę walić w klawisze z siłą kilkunastu kilo, przy
tym smakując słowa i śledząc kluczącą fabułę? Ale marna lepsza niż
żadna, nie musiałem już pisać tej powieści od początku, wystarczyło
dać do przepisania…
A
z tym – dygresja – była inna historia. W tym czasie
redagowałem pod wodzą Andrzeja Ziemiańskiego internetowy miesięcznik
„Fahrenheit”, ogłosiłem w nim, że kto chce pomóc, może
dostać kilka stron do przepisania. I wyobraźcie sobie, że zgłosiło
się tak wielu chętnych, że po dwóch godzinach nie było już porcji do
wysłania. Rekordzista dystansu znajdował się w Berlinie, a mistrzyni
objętości zawładnęła trzema porcjami. Ludzie ci, którym do dziś
jestem mocno wdzięczny, spisali się na medal, po kilku dniach
pozbierałem „porcje”, skleiłem i miałem ładnie przepisaną
„Furtkę”! Jeden z przepisujących przysłał nawet dwa
warianty: przepisany i przepisany twórczo, z redakcją. Oczywiście
wziąłem ten drugi.
OK.
Kończę dygresję.
Odzyskałem
i opublikowałem potem „Furtkę do ogrodu wspomnień”.
Z
drugim zaginionym maszynopisem nie było tak ciekawie, ale okres czasu
od zaginięcia do odnalezienia był jeszcze dłuższy. Przy okazji –
pamiętacie słynne zdanie Wolanda: „Rękopisy nie płoną!”?
Pamiętacie, na pewno. Tak sobie pomyślałem kiedyś, że te moje
peregrynacje z maszynopisami kapitalnie dowodzą słuszności tezy
Czarta, Diabła, Szatana z „Mistrza i Małgorzaty”.
Zaginęły, bezpowrotnie, i to tak, że o jednym kompletnie nie
pamiętałem, i proszę – nagle są!
Wracając
do głównego nurtu opowieści: napisałem gdzieś w 1983, w każdym razie
przed oficjalnym debiutem, nowelę „Najważniejszy człowiek
Wszechświata”. Zabrałem się do redakcji i nagle uzmysłowiłem
sobie, że dobrze by było dopisać do niej ciąg dalszy. Z
odpowiedziami na pytania, które padły w „NCW”. Dlatego
nie puściłem noweli do wydawcy, tylko odłożyłem do uzupełnienia.
Potem, jak często bywało, dałem go do biblioteki klubu „Szedar”,
żeby chętni sobie poczytali. I..
I,
jak się domyślacie, zapomniałem o „NCW” kompletnie,
nieodwołalnie i na śmierć. Dopiero po dwudziestu kilku latach,
czujecie to? Po dwu-dzies-tu-kil-ku latach wspomniał o ten noweli
szef, założyciel i spiritus movens biblioteki . Zdziwiony
lekko i zasromany, odebrałem od niego zszyty maszynopis, jeszcze
gorszej niż „Furtka do ogrodu wspomnień” jakości,
rozszyłem, zeskanowałem, poddałem obróbce OCR-em i… niewiele
to dało: niedoczyty, kiksy, plamy, żuczki… Mniej więcej rok
trwało poprawienie jakichś dwudziestu stron, w końcu kram ów
wylądował u właściciela wydawnictwa Piaskun, który oświadczył że
wyczyści tę stajnię Augeniusza, i chętnie przy tym. Kłamał z
przekonaniem i wdziękiem, co spowodowało, że mu uwierzyłem i
przekazałem ten nieosmalony nawet rękopis do obróbki. Niedługo
powinien ujrzeć światło dzienne. Prawie trzydzieści lat… co ja
gadam! – czterdzieści z hakiem lat po powstaniu!
O
matko, jaki ja stary jestem?!