4. 1970 i ciąg dalszy w 1980
Biały
Album (zdjęciem Albumu obraziłbym szacownych Czytelników, więc
odpuszczam) ukazał się 22 listopada 1968, był pierwszym podwójnym
albumem The Beatles i pierwszym, jaki dane mi było oglądać, a chwilę
potem, gdy doszła do mnie kolejka, trzymać w ręku! Patrzyć, wąchać,
ślinić się na teksty, do tego kolaż, kolorowe zdjęcia Chłopaków Z
Liverpoolu. Było to możliwe cudem jakimś, bo dwa tygodnie po emisji
płyty wuj kolegi z klasy przysłał mu ten skarb. No po prostu cud!
Sądzę, że nawet dziennikarze muzyczni w Polsce jeszcze nie mieli tego
skarbu w ręku. Alek, na swoje nieszczęście, nie miał gramofonu,
inaczej jego królowanie w szkole byłoby bezapelacyjne i długie. A ja
miałem gramofon. Tegoż roku przywiozłem z wakacji w ZSRR adapter
monofoniczny „Mołodiożnyj”. Młodzieżowy czy nie, wyglądał
kapitalnie, przy Bambino jak z innego wieku. I grał o niebo lepiej.
Po trzech dniach oglądania, dotykania, wąchania albumu „na
sucho”, Alek zdecydował się. Podszedł do mnie i zapytał:
-
Gieniu, a on mi nie zrypie płyty?
Nie
musiał precyzować pytania. Przecież wszyscy żyliśmy czekaniem na
odegranie. Ja – szczególnie, bo kochałem ich szczególnie (omal
nie pobiłem się ze Zbyszkiem D., który – dla szpanu –
udawał, że woli Roling Stones), no i miałem ten adapter!
Wzruszyłem
ramionami, ale w środku organizmu miałem galaretę i to galaretę na
zafałszowanej żelatynie, więc dygocącej wiotko.
-
Mi jeszcze żadnej nie zrypał – powiedziałem ostrożnie,
dyplomatycznie, trochę unikowo – no bo jakby jednak zrypał?
-
No tak, ale wiesz, to nie pocztówki, prawda?
Chamidło!
Miałem, pewnie że miałem, pocztówki, ale też Czerwone Gitary,
Niemena, coś Skaldów, jakąś bułgarską składankę z zachodnimi
kawałkami, miałem Christi z ich największym przebojem „Yellow
River”, i „Pieśniarów”. I nic nie zrypał ten mój
„Mołodiożnyj”.
-
Ja ci mówię, że nie rypie, wkładka nowa, zresztą sam adapter też ma
pół roku, igłę mogę dać nową…
-
O! – Ucieszył się. – To daj. Przynieś jutro, dobra? Na
zajtechach sobie puścimy…
Następnego
dnia na zajęciach praktyczno-technicznych odbyło się nabożeństwo
odsłuchu albumu. W nabożnej ciszy, z przerwą na papierosa w kiblu.
Ze szklistymi oczami, suchymi wargami, lodem w kichach… To
było… to było… tego już nie ma…
Paradis…
No,
dobra. Odsłuchaliśmy, spakowaliśmy się i wróciliśmy do głównego
budynku szkoły, bo zajtechy były w pracowni na podwórzu. Jeszcze
jakieś lekcje, koniec, wyszliśmy do domu, ale już z parteru, nie
pamiętam po co, wróciłem do klasy. I co widzę?
Na
ławce Alka leży Biały Album!!!
Omal
nie zemdlałem. Po pierwsze, wstrząsnęła mną utrata takiego skarbu. Po
drugie – możliwość jego posiadania!
Przecież
nikt nie wie, że wróciłem, mogę skubnąć i wiać! – myślałem.
- No i najważniejsze: nie ukradłem! Ja go tylko znalazłem, do
cholery!
Dygocący
cały, rękami sztywnymi ze strachu, szczęścia i czegoś jeszcze, nie
wiem czego, wstydu, a może złości, bo niby czemu wstyd? wpakowałem
Album do torby i poszedłem do domu. Odsłuchałem sobie go ze cztery
razy. Potem myślałem, myślałem i myślałem. Jak nie oddam, to i tak
mogę słuchać tylko w takich warunkach, w samotności. Nawet nie będę
mógł powiedzieć za pół roku, że sobie kupiłem w komisie, bo kto by w
to uwierzył? Ileś tam funtów na czarnym rynku dawało miesięczną
pensję ojca, trudno było uwierzyć, że wyskoczyłby dla mojej płyty z
takiej kasy… Czyli będę słuchał sam. Ale będę! A jak oddam, to
co? Alek kupi sobie w końcu adapter, albo pożyczy i koniec Święta,
żegnajcie „Back in the USSR” i „Hey Jude” i
cała reszta…
Nie
spałem całą noc. Musiałem wyglądać kiepsko, bo mama bez żadnego z
mojej strony nacisku czy nawet sugestii orzekła, że jestem chory i
zostaję w domu. Uparłem się i poszedłem do szkoły. Pół godziny przed
czasem.
W
pustej klasie siedział Alek i wyglądał tak samo do dupy jak ja. Na
mój widok otworzył usta, ale zamiast słów polały się łzy.
Wyjąłem
z torby Album i podałem mu. Oszalał. Rechotał, bełkotał, ślinił się,
mamrotał… A ja stałem wkurwiony na siebie, bo teraz mi się
wydawało, że on nie zasługuje na takie szczęście.
Powoli
schodzili się ludzie, tuż przed dzwonkiem oprzytomniałem trochę,
podszedłem do Alka i w obecności kilku świadków powiedziałem:
-
Ale myślę, że coś mi się należy, co?
Alek
trochę zbladł, rozbiegane miał spojrzenie. Inni koledzy zagęgali coś
w stylu „dobrze gada”.
-
Dasz mi ten plakat – wskazałem Album, leżący na ławce.
Wszyscy
wiedzieli o co chodzi. Płachta wielkości dużego plakatu, z jednej
strony wszystkie teksty, z drugiej – fotografie, kolaże,
rysunki i inne takie pierdoły.
Alek
coś zamruczał, ale usłyszał też pomruk innych kolegów, którzy od razu
uznali, że taka gratyfikacja mi się należy.
-
No tak, dobra… - Wyciągnął plakat i podał mi.
Miałem
go ze sobą przez resztę liceum i całe studia, potem gdzieś jakoś się
zawieruszył.
A
Alek podszedł do mnie na dużej przerwie, rozejrzał się, czy jesteśmy
sami i zapytał:
-
Ale, Gieniu, to tylko na jakiś czas, prawda? Miesiąc, dwa, ile
chcesz, ale potem mi oddasz?
-
Gówno ci oddam!
Nie
oddałem.
Cóż,
zawieruszył się po pięciu-ośmiu latach.
Ale…
Mam
go znowu, w nowiutkim Białym Albumie. Dostałem na urodziny od Beaty,
po czterdziestu paru latach.
Geniuszem
był ten, który pierwszy orzekł: „Lepiej późno niż wcale!”.
I
od razu, żeby nie zackliwić memuarów, i żeby nie było, żem taki równy
gość – największa moja… niegodziwość?
Szwecja,
1980 rok, pierwsza, po tygodniu i otrzymaniu pierwszych
kilkudziesięciu koron za zebrane truskawki, wizyta w sklepie typu
Carrefour, tylko trzy razy mniejszym.
Szał!
Tu
długa dygresja…
Przypomnę,
że gdy wyjeżdżałem na prom to fajki zdobyłem po znajomości w Pewexie,
w sklepach nie było już nic. Na promowisku stał kiosk RUCH-u, a w nim
siedziała starsza pani i robiła za jaskółkę, czyli na drutach. W
kiosku nie było nic. Nic. NIC! To sobie teraz nawet trudno wyobrazić,
nikt z czytających, założę się, nie widział kiosku pustego. Nawet
jeśli jest to nowy kiosk, to wygląda inaczej niż kiosk stary i
kompletnie pusty. Taki pusty weteran ma na półkach mazy po jakichś
towarach, na ścianach widnieją cienie po stojących tam kiedyś
flakonikach z wodą brzozową czy proszku Jawox. Taki kiosk jest inny,
brudny, smętny… Pusty…
No
i ta pani „sztrykująca” jakiś sweterek z melanżu wełen.
Do promu, odpływającego o północy, było siedem czy osiem godzin, do
miasta nie pojedziemy, bo już mamy bardzo mało benzyny w zbiorniku, a
najbliższa czynna stacja z benzyną bez kartek – w Ystad. Tu w
Szczecinie benzyny nie ma, to już wiemy. Poza tym pustym kioskiem na
promowisku nie było nic, znakiem tego musiałem, spacerując po placu
wielkości boiska do piłki nożnej, przechodzić obok tego kiosku co i
rusz. Co dwadzieścia minut. Po wykonaniu dziesięciu chyba rund
zatrzymałem się, nie wiem dlaczego jego pustota zirytowała mnie, w
końcu we Wrocławiu też kiosku były pustawe, ale były bilety, agrafki,
czasem szklane lufki do ludzkiego palenia sportów albo giewontów, a
tu nic. Przykleiłem nos do szyby i szukałem wzrokiem agrafek. Nie
było. Wezbrała we mnie jakaś irracjonalna złość, jakby to ta
kobiecina, która nizała oczka na drut, żeby sprezentować wnuczce czy
córce sweterek na zimę, wyniosła cały towar i handlowała gdzieś spod
poły grzebieniami i lusterkami z Brigitte Bardot. Zgrzytnąłem zębami
i zapytałem:
-
A czy coś w ogóle pani ma?
Nie
podniosła na mnie wzroku. Może bała się zgubić oczko, ważniejsze od
całego tego zasranego kiosku.
-
Mam. Pięćdziesiąt dwa lata.
Zażartowała
tak sobie obojętnie, nie przerywając wyrabiania oczek.
Zmełłem
przekleństwo pod nosem, zaplątało się w wąsy i nie uleciało na
zewnątrz.
Odszedłem
i już więcej nie podchodziłem do niej. O osiemnastej wyszła, założyła
te wszystkie płyty chroniące przed kradzieżą (kurna –
czego???), pozamykała kłódki i poszła sobie.
A
ja wracam do Szwecji i tego pierwszego Sezamu na szwedzkiej ziemi.
Sklep,
nie pamiętam dlaczego, był oblegany przez aborygenów (pewnie nie
doczytałem słowa „promocja”, zresztą, nie znałem go, bo u
nas… ), wrzucali do swoich wózków tuziny wszystkiego, niemal
martwiłem się ich siłą nabywczą i krzywo patrzyłem czy przy kasach
nie rozgrywają się jakieś dramaty typu „O matko, zapomniałam
portmonetki!” albo „To ja już nie mam na koncie kasy???”.
Ale przede wszystkim chodziłem sobie luźno, bo wiedziałem, że nic nie
kupię, albo prawie nic. Pojechałem do Szwecji w celu wzbogacenia się
w walutę, którą natychmiast po powrocie do kraju (wybór wolności nie
wchodził w grę) zamierzałem wymienić na mozaikę parkietową, kafelki,
meble kuchenne i pokojowe, armaturę i na co tam jeszcze wystarczy.
Łaziłem
więc sobie między regałami, wzdychałem niezobowiązująco, od czasu do
czasu zaciskałem zęby i odwracałem wzrok w inną stronę.
Aż!
Aż
dostałem strzałę w serce, mózg, ducha! Nie Kupido, nie, Szwedki nie
dorównują Polkom. Ja szedłem sobie aleją, względnie pustą aleją z
artykułami papierniczymi. I wzrok mój natrafił na ołówek marki Pilot
0.5. Czarny, z dyskretną żółtą obrączką w połowie długości i
„kapelutkiem” też w kolorze bahama yellow. Miał w sobie
trzpienie o grubości 0,5 mm i coś takiego, że… że aż mnie
zatkało. Nie wiem dlaczego wpadłem w dziki zachwyt. Po prostu –
skończone piękno! Ideał! Dla mnie, zamierzającego piórem, długopisem
i maszyną zarabiać na życie, i ołówkiem, oczywiście, cios maczugą w
splot słoneczny. Stanąłem przed stendem z tymi Pilotami i stałem
sobie, długo. Kosztował dwadzieścia parę dolarów. Po czarnorynkowym
kursie dolara prawie całą moją miesięczną pensję w Elwro.
Obok
leżały szwedzkie ołówki automatyczne, też z rysikami 0,5 mm, ale jaki
badziew! Plajstik, odpust i dupersznit! Pół dolara sztuka, ale ja bym
za darmo nie wziął.
A
ten, cudo jedno, ta czerń, głęboka, jak zdrowa sadza zmieszana z
dobrym gatunkowo olejem, ta żółć, występująca tylko w karoseriach
polskich fiatów 125p i 126p, ale w wersjach dla Włochów i Pewexu,
piękna ta żółć!.. Skuwka srebrna i srebrny dziobek, z którego na
życzenie wysuwa się cieniutka rureczka, a z niej – rysik. No
coś pięknego! Rurka się chowa! Nie sterczy cały czas jak w szwedzkich
lumpenołówkach!
Już
się za bardzo nie udzielałem w tym sklepie, z pustym wózkiem
wyszedłem na zewnątrz, wypaliłem dwie fajki pod rząd, ledwo znalazłem
syrenkę, która dowiozła ciekawskich do tego paradisu…
W
nocy obudziłem się zlany potem. Nie pamiętam, co mi się śniło, znaczy
- fabuły nie pomnę, ale na pewno ważną rolę w niej odgrywał Pilot
0.5. To samo stało się następnej nocy, tyle że się obudziłem
szczęśliwy, bo wyśniłem, że była jakaś przecena w dziale
papierniczym…
I
jeszcze dwie noce. Ołówek opętał mnie całkowicie.
No
i nie ma co dalej tematu ciągnąć. Po tygodniu pojechałem tam jeszcze
raz i ukradłem go. Nie było to łatwe, ani bezpieczne, miał tekturę i
mocną „kopułkę”z trwałego przeźroczystego plastiku, i
były kamery, i strażnicy… I pewnie miałem minę marnego
złodzieja na czerwonym z emocji pysku… Cóż, udało się. Nie
zostałem aresztowany, osadzony, osądzony, wydalony, a wszystko to
mogło się stać, tylko co mnie to?
Zdobyłem
go.
Mam
go do dziś, właśnie minęło trzydzieści pięć lat posiadania ołówka
Pilot 0,5.
Mam
cichą nadzieję, że wierność ołówkowi w jakimś stopniu zmywa ze mnie
hańbę.
Są
teraz do kupienia w Polsce, kosztują jakieś 50 PLN, zastanawiałem
się, czy nie wygrzebać w Sieci adresu siedziby firmy i nie wysłać im
tych dwudziestu dolarów z wyjaśnieniem. Tylko moja znajomość
angielskiego… A znowuż iść do tłumacza, żeby przełożył na
angielski wyznanie dozgonnego uczucia do ołówka?
No…
Po prostu mam taki grzech na sumieniu…
To,
że nie z mojej winy nie było mnie na niego stać, że to wina
obrzydliwej komuny, która takiemu fajnemu facetowi odmawiała prawa do
takich fajnych ołówków – niczego nie załatwia… To
wszystko brednie i kretyńskie usprawiedliwianie siebie i swojej
plugawej natury. Nie mam usprawiedliwienia, tylko mamrotyczne
tłumaczenia, te wyżej. No, trudno. Stało się. Dobrze, że nie ulegałem
podszeptom plugawej natury i nie okradałem sierot i wdów, szwedzkich
zwłaszcza.
Mam nadzieję, że czyn ten uległ już przedawnieniu i mogę spokojnie
odwiedzać Szwecję, i jej sklepy , zresztą, byłem tam później kilka
razy, i nikt mnie nie fotografował i nie skuwał rąk…