1. 1984-85? albo wcześniej. Lub później.
To był dobry rok. Dopadło mnie jakieś honorarium. Chwilę potem drugie,
odczułem to jako silny napór na moje ego, rozbuchanie go, ego. I jako
wskazówka – powinienem pisać więcej, szybciej, sprzedawać się.
Po iluś tam chwilach zastanowienia doszło do mnie, że istotnie
przyspieszyć by mogła pisanie elektryczna maszyna! Bo ja ciągle na
Łuczniku i na Łuczniku. A przecież już pojawiły się takie z buforami
pamięci, chyba Maciej Parowski taką miał, albo miał do użytku w
redakcji Fantastyki, nie pamiętam. Ale skromna i niepozorna z
początku myśl-pragnienie, gwałtownie zaczęła kiełkować, rozrastać
się i napierać, naciskać, napierać…
„Tak” - uznałem. ” - Szybko wymyślam, szybko myślę, szybko montuję
fabułę, zatem co spowalnia proces twórczy? Przelew intryg na
papier!”.
Zacząłem
się rozglądać za szybszą maszyną. No tak, te z buforem pamięci, od
150 znaków do 1 strony, były koszmarnie drogie, nawet dwa honorary
nie skłaniały do ich zakupu (na szczęście!!!), ale trafiła się
niewielka, ładna, zwyczajnie czcionkowa Olivetti, za jakieś
przystępne pieniądze. Kupiłem. Przerobiłem w zakładzie klawiaturę,
oddałem kilka znaków niepotrzebnych, na przykład £ czy $
(przecież mi w walucie nie płacą!), dołożyłem polskie znaki
diakrytyczne, czyli mogłem pisać jak na polskiej maszynie do pisania,
której się chętnie pozbyłem – ten Łucznik miał metrowy chyba
wałek (taką mi zaproponowano po roku czekania w kolejce na dostawę:
„Bierze pan tę, albo wylatuje z kolejki!”), przy
przewijaniu do następnej linii dygotało i kiwało się całe biurko, a
sąsiedzi z dołu przerywali harce, bo się bali, że na nich spadnę z
powałą. No, okej, już mam Olivetti elektryczną. Sypię na niej kartkę
za kartką, jest dobrze, jest szybciej.
Mija
coś koło roku, zapracowany nie zauważam, że za oknami wiele się
zmieniło. Przychodzi ktoś do mnie i wytrzeszcza gały:
- To ty na tym piszesz?
Dumny jak pawian odpowiadam:
- No tak, mamy koniec dwudziestego wieku!
On:
-I ja o tym mówię! Ile za to klawikord dałeś?
Ja:
-Cztery.
(Chyba wtedy panowały w kasach miliony? Rzecz się dzieje przed denominacją!)
On:
-Za cztery i pół to już masz, kolego, komputer! AT, proszę ciebie, dwa
floppy dyski pięciocalowe, jeden na system, drugi na edytor, możesz
pisać na czirajterze albo taki polski jest TAG, piszesz ile chcesz,
nic ci się nie zaleje, możesz… Masz samochód? Kombi? No! To
pakujesz wszystko i jedziesz na wakacje z monitorem i kompem. Monitor
zielony albo amber. Rewe, bracie? To – wskazał prawym
skrzydełkiem nosa nieszczęsny komp – jest absolmą demode!
Kurde… Nie wiedziałem, co to floppy dysk pięciocalowy, czirajter, amber…
Sz-szlag…
Zasiał
tonę zwątpienia w moim małym móżdżku. Cztery dni później postawiłem
maszynę przed właścicielem komisu technicznego.
- No, mogę wziąć… Ile pan chce? – zapytał spokojnie.
Twarz pokerzysty, pomyślałem i przybrałem taki sam wyraz twarzy. Dwaj
przeciwnicy w południe na głównej ulicy, nieliczni przechodnie
pochowani po domach i saloonach… Przejechałem wzrokiem po
zegarkach, aparatach fotograficznych, żelazkach, odtwarzaczach,
sztyftach do rzęs…
-Trzy i pół – powiedziałem „spokojnie”.
Skrzywił się.
-Za tyle w życiu nie pójdzie.
-Moim zdaniem pójdzie.
-Dobrze, tylko, wie pan, wygląda to tak. Jeśli ja daję cenę, a daję
najwyższą możliwą, bo przecież mam procent z tego, nie? No, więc
jeśli ja daję cenę, to sprzęt stoi ile pan chce, ale jeśli pan daje,
za wysoką, moim zdaniem, to może tak stać tylko miesiąc, potem musi
pan przyjąć moją cenę.
- Dlaczego? Przec…
-Bo ja nie mam miejsca, żeby taka maszyna, za wysoko wyceniona,
zalegała na półce pół roku. Potem pan przyjdzie, będzie psioczył na
mnie, zabierze maszynę. Co ja z tego będę miał?
-No tak… Jasne… Ale… Wie pan co? Ten miesiąc
niech postoi, potem zgadzam się na pana warunki.
I na tym stanęło.
Po
trzech, może pięciu dniach telefon z komisu: - Proszę przyjechać po
pieniążki.
Ażeszty! Za wysoka cena, mówił?!! Padalec!
Wpadłem w brykę i gnam do komisu. Oddaję kwit, on mi wypłaca trzy i pół
miliona. Chowam kasę i nie mogąc sobie pozwolić na odpuszczenie
tematu rzucam dość niedbale, jakbym zdmuchnął dym z lufy swojego
Colta:
- A mówił pan, że za tyle nie pójdzie? Ch-chy…
-
I nie poszłaby – rzuca z mocą, przekonany o swojej racji.
Zaczerpuję oddechu, żeby wdać się w polemikę. Co mi tam –
kasiora w kieszeni! A facet dodaje: – Tylko mi ją wczoraj
ukradli. A panu płacę z ubezpieczenia…