"Furtka do ogrodu wspomnień"
Cykl o przygodach Owena Yeates'a obejmuje :
Teksty poniżej, grafiki autorstwa Krzysztofa Domaradzkiego oraz tapeta pochodzą ze stron Fabryki słów.
Eugeniusz Dębski: Posłowie
Piąta księga przygód Owena, napisana sporo czasu temu, wychodzi dopiero teraz. A powód zwłoki?
Nie da się, wybacz, Czytelniku, w dwu słowach...
Powieść została napisana i złożona w wydawnictwie. Czekała sobie, czekała i czekała. Takie były czasy. Jak chciałeś być wydany, to musiałeś być cierpliwy, a dopiero potem wprawny w pisaniu. Aż zdecydowano, że zostanie wydana, po czym zaraz wydawnictwo zostało postawione w stan likwidacji, co nie znaczy, że należy te dwa fakty ze sobą kojarzyć. W każdym razie, kiedy dotarło do mnie, że już tego nie wydadzą, zacząłem poszukiwać kopii maszynopisu (to ważne: maszynopisu, bo napisana była na maszynie), która miała leżeć sobie spokojnie w domu, ale...
Ale przypomniałem sobie, że mając werbalne zapewnienie o wydaniu "Furtki...", kopię powieści dałem komuś do poczytania, niekoniecznie nawet do zwrotu, bo po co - wszak niedługo będę ją miał w postaci książkowej! No trudno, w domu nie ma, ale przecież jest w oficynie. Niby jeszcze nic nie wskazywało na powiew dramatu. Udałem się do likwidowanej firmy, gdzie okazało się, że niestety - maszynopis zabrał do domu redaktor. Zabrał do domu dwa tygodnie temu, po czym zaraz wziął i... zmarł nagle na atak serca.
Również proszę nie łączyć faktów.
W każdym razie okazało się, że nie ma tego maszynopisu w domu, gdzie szukała go sekretarka wydawnictwa. Ta sama sekretarka zdradziła mi w wielkiej tajemnicy, że istnieje dom, gdzie nieboszczyk również bywał często, i może tam właśnie zaniósł maszynopis. Udałem się pod wskazany adres i, kretyńsko się jąkając i czerwieniąc, wydukałem, że proszę o przejrzenie papierów pana L. A. M. i wydanie, o ile się znajdzie, maszynopisu powieści. Najpierw omal nie zostałem zrzucony ze schodów, ale właściwa mi kultura i wdzięk przełamały lody, co nie zaowocowało niczym. Maszynopisu nie było.
Zostałem więc bez powieści. Owszem, pamiętałem ją całkiem dobrze i mógłbym w każdej chwili odtworzyć, gdyby... Gdyby nie fakt, że pisałem inną, która wydawała mi się ważniejsza, potem pisałem jeszcze coś innego, a Owen przesuwał się w kolejce, a raczej obsuwał... I tak płynął czas, letni i zimowy, a ja ciągle tylko zastanawiałem się, jak to zrobić, żeby nie pisać powieści po raz drugi, a ją mieć? Napisałem, tak się zastanawiając, szóstą powieść o przygodach Owena, potem siódmą. A feralna piątka tylko w pamięci istniała.
I oto jakiś konwent, jakieś spotkanie, jakieś pytanie o to, co piszę, co będę, co zamierzam, i ja, długo perorując, dochodzę do opowieści o zaginionym Owenie, który, biedak, ciągle czeka. A tu nagle z ostatniego rzędu rozlega się spokojny, beznamiętny, boski w brzmieniu głos: "Jak chcesz, to ja ci >>Furtkę...<< przyślę!".
Cisza. Cisza i... cisza... Potem ryk radości, mój i kilku innych. Okazuje się, że ta kopia, com ją komuś dał, została po wielekroć skserowana i jako kolejna kopia dotarła do człowieka, który taki blady egzemplarz posiadał!
No, czy nie cud?!
Przysłał mi go.
Okazało się, że jest do przepisania. Jednak. Ani skaner, ani ksero już tekstu nie chwytały, ani nawet przeciętny korektor. I wpadłem na piekielny pomysł. Będąc naonczas współredaktorem pierwszego sieciowego polskiego periodyku "Fahrenheit", opisałem mniej więcej tak jak w tym miejscu swoje problemy z Owenem V, i zaproponowałem coś takiego: kto chce się przysłużyć fantastyce polskiej i mnie w szczególności, niech się zgłosi, a ja wyślę mu cztery, pięć stron powieści w celu przeniesienia ich na nośnik elektroniczny. Trzęsły mi się nogi, kiedy zamieszczałem anons w Sieci, w głębi ducha przekonany, że i tak się nie u-u-uda...
Godzinę później miałem pierwsze zgłoszenie, dlatego je pamiętam: Tomasz J. z Berlina...
I runęła fala zgłoszeń!
Następnego dnia już nie miałem ani jednej kartki do rozdania, poważnie!
Wykształciło się kilka metod działania: niektórzy po prostu przepisywali, inni prosili o dwie, trzy porcje ("Co to za przepisywanie pięciu stron!"), jeszcze inni pytali, czy mogą "sobie poredagować", a jeszcze inni przysłali mi po dwie wersje: po prostu przepisane, i przepisane twórczo, z redakcją.
Czyli ja tylko pokleiłem te kawałki, wygładziłem zadziory na "stykach", przejrzałem raz jeszcze i... miałem gotowe. Aha, jeszcze dwa tygodnie później zgłaszali się ochotnicy do przepisywania, aż żałowałem, że Owen nie był grubszy.
No i to jest koniec opowieści o zaginionej i odnalezionej powieści.
Woland w "Mistrzu i Małgorzacie" mówi: "Rękopisy nie płoną". Ja powiadam: "Maszynopisy nie giną!". Pewnie, że pierwsze zdanie jest ładniejsze, ale drugie - prawdziwe!
Tak więc, jeśli ktoś jakiejś przyjemności zażył, czytając tę powieść, to niech będzie świadom, że tym razem przyłożyli się do tego nie tylko autor, ale i tych kilkanaście osób (Tomasz J. i dwa tuziny innych, z "Pumą" na czele).
I ten zajadły kolekcjoner, który miał czwarte ksero po siódmej kopii...
Serdecznie Wam wszystkim za pomoc dziękuję.
Mam nadzieję, że Wasz trud miał sens...
Dziękuję.
EuGeniusz Dębski
Krzysztof Domaradzki
|
Tapeta do pobrania
|
Fragment powieści: Wpadka
Kabina nie wyglądała dobrze, jak i zresztą cała barka. Musiały należeć do starego żeglarza, przeciwnika nowoczesności, być może zbyt biednego, by ją uprawiać. Z lewej strony pulpit sterowniczy, w kilku miejscach ziejący otworami po brakujących wskaźnikach, dalej w prawo idąc, koło sterowe i jeszcze jakieś akcesoria do napędzania i kierowania tym rzęchem; z drugiej strony stół z plastikowym blatem, którego stan powierzchni mógłby być koronnym dowodem w postępowaniu przeciwko jakości wyrobów określonej firmy. Równie zharatane krzesła, przymocowane do podłogi Bóg wie po co, chyba nie w obawie przed sztormem na kanale, otaczały porysowany stół, a na jednym z nich siedział niewątpliwie szef przedsięwzięcia. Wygodnie rozparty, z jedną nogą przerzuconą przez drugą, długi cienki papieros w prawej łapce, eleganckie skarpetki wtopione w drogie buty ni to Herseya, ni to Baty, ni to Yande. Kiedy oderwałem spojrzenie od stóp i przeniosłem w górę - zobaczyłem znakomitej roboty perukę albo wynik zabiegów świetnego fryzjera. A do tego mięsisty nos w konwoju dwu obojętnych, zimnych oczu. Szef rozchylił pulchne wargi, zamknął i posmakował je, delikatnie żując przez parę sekund, a potem jeszcze raz rozchylił i tchnął przed siebie:
- No to jesteśmy w komplecie.
- Skoro tak, to co ja tu robię? Czuję się jak nadwyżka - powiedziałem.
Szef przyglądał mi się chwilę, a potem przeniósł spojrzenie na jednego z asystentów.
- Kogoście mi tu sprowadzili? - zapytał spokojnie. - To jakiś czwartorzędny aktorzyna zaczopowany na roli twardego deteka. Nie będę tu wysłuchiwał tych kwestii studolarowego replikarza.
Ktoś z tyłu usiłował trzepnąć mnie otwartą dłonią w ucho, zauważyłem ten ruch w szybie, uchyliłem się i na oślep machnąłem pięścią do tyłu. Trafiłem, ale w kabinie nie było warunków do walki sam na sam, przede wszystkim dlatego, że było nas tam więcej. Było również ciasno. Zakotłowało się, ciasnota miała swoje dobre strony - każdy mój cios i każdy kopniak dochodziły do celu, ale nawet gdybym znokautował kogoś, to i tak upadłby na mnie. W sumie - tak jakbym się bił, siedząc w beczce śledzi, z ich prawowitą zawartością. Po piętnastu sekundach zrozumiałem, że celując, tracę tylko czas, zacząłem młócić na oślep, starając się, żeby mieć zaciśnięte pięści i jedną z nóg na podłodze. Nagle ogłuszyła nas seria strzałów, w małym pomieszczeniu brzmiąca jak trąby jerychońskie. Moi przeciwnicy runęli na podłogę, ja stałem mając vis a vis trzymany pewną ręką peem. Zamarłem na chwilę, a potem opuściłem wolno ręce, wytarłem przedramieniem twarz i splunąłem krwią na podłogę.
- Więcej tego nie rób - powiedział szef. Obok niego powstał jeszcze jeden z peemem, reszta, nie wchodząc między mnie i broń, podniosła się i usunęła na boki. - Na ten dystans nie spudłowałby nawet paralityk, a o nim - niedbale wskazał papierosem skamieniałego w postawie strzeleckiej pomagiera - mówi się, że ma nadzwyczaj celne oko.
- Biedak - powiedziałem. - A co z drugim?
Szef zaciągnął się dymem. Udawał, że rozważa coś, patrząc w podłogę, ale zdradziły go guzy zaciskanych mięśni szczęk.
- Gdzie to jest? - zapytał.
- Daremny trud - powiedziałem. - Ta wiadomość to abonament na życie.
- Mylisz się, panie detektywie - powiedział z pogardą. - Dowiemy się wszystkiego i to szybciej niż myślicie. Bardzo nam zależy na pewnej wiadomości, sięgniemy więc do całej gamy środków; zobaczycie, jak jęczą wasi rodzice, żony...
- Moi rodzice zginęli przed moim urodzeniem... - rzuciłem, starając się nie dać po sobie poznać, jak zmroziły mnie słowa szefa.
Zaklął bezgłośnie i machnął trzymanym w palcach papierosem. Tym razem nie zdążyłem się uchylić, a uderzającemu nie chodziło wcale o sprawienie tylko bólu. Coś trzasnęło mi pod czaszką i w ułamku sekundy zapadła noc.
* * *
Kiedy się ocknąłem, pomyślałem, że wciąż jeszcze jestem nieprzytomny, i coś mi się nie zgadzało w tym rozumowaniu. Zajrzałem do encyklopedii medycznej, co utwierdziło mnie w przeświadczeniu, że skoro jestem przytomny, to nie mogę być nieprzytomny, a zatem ciemność przed oczami musi mieć inne podłoże. Dotarło do mnie, że jestem jakoś dziwnie skręcony, długo potrwało zanim udało mi się dotknąć ramieniem czoła i przekonać, że nie mam na oczach żadnej opaski. Ręce miałem skute, to zrozumiałem niemal natychmiast, stopy od kostek w dół ścierpły mi tak, że zupełnie ich nie czułem, a właściwie czułem, jakbym miał je przyspawane do pokładu lotniskowca. Leżałem na boku, chyba na suficie i - co mnie dziwiło i denerwowało - nie mogłem w żaden sposób zmienić pozycji. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, że to, co mój mózg odrzucał w obawie przed spełnieniem, jest prawdą - stopy miałem wtopione w nieforemne kawały chyba betonu, z którego wystawały metalowe kółka.
Do tych właśnie pierścieni przyczepiono kajdanki. Atak paniki nakrył mnie lodowatą narzutą, pod którą zjeżyły się wszystkie włosy na całym ciele. Dwa czy trzy razy - jeszcze zanim zdążyłem pomyśleć - ciało targnęło się idiotycznie, jakby sądziło, że poprawi to jego kondycję. Rzuciłem w stronę ciała kilka ostrych słów, opanowałem sytuację i - już trochę ją kontrolując - szarpnąłem się, starając, by te ruchy były skuteczniejsze. I cichsze. Cichsze były. Już wiedząc, że to nic nie da, szarpałem się, przemieszczając po podłodze nie tyle w nadziei na niespodziewane cudowne uwolnienie, ile dla spokoju sumienia i próby odzyskania całego przeznaczonego mi zasobu sprawności. Rozgrzałem się, lekko spociłem, zdołałem nawet trochę zsunąć z siebie kołdrę strachu. Zmusiłem się do odpoczynku, ale zadudniły na metalowych stopniach kroki, więc znieruchomiałem. Do mojej ciemnicy wdarła się pod drzwiami krecha światła, przybyły odczekał chwilę, szczęknął zamkiem i wszedł. Z latarki wystrzeliła smuga blasku, omiotła całą moją postać. Coś błysnęło i brzęknęło, spadając tuż obok moich rąk.
- Otwórz kajdanki i chodź!
Nie byłoby to łatwe nawet jako zabawa. Mozoliłem się, wściekły na siebie za niezborne ruchy, poobcierałem do krwi oba przeguby zanim udało mi się uwolnić ręce, błysnęła chęć rzucenia kajdankami w strażnika, ale on - jakby czytając w moich myślach - cofnął nieco latarkę. W strumień światła wsunął się koniec lufy. Intuicja powiedziała mi, że na jego miejscu raczej stałbym z odbezpieczoną bronią. On też tak kombinował. Odrzuciłem kajdanki i wstałem. Niezgrabnie podreptałem w miejscu, dudniąc jak pegaz na blaszanym dachu baraku.
- Idziemy.
Przewodnik tyłem pokonywał schody, dzięki czemu widziałem drogę, ale i tak potknąłem się co najmniej cztery razy na dziesięciu stopniach. Na pokładzie było jaśniej, właściwie było zupełnie jasno, paliło się kilka mocnych lamp, ale strażnik-przewodnik nie spuszczał ze mnie jęzora światła. Przesunął się tylko tak, żeby być za moimi plecami, i szturchnął lufą w kręgosłup. Na wszelki wypadek nie udawałem, że jestem w pełni sprawny, szurając stopami po pokładzie, dotarłem na dziób barki, gdzie czekał na mnie tylekroć opisywany w dynamicznych powieściach "komitet powitalny". Szef w eleganckim obuwiu wykonał krótki ruch głową, a w odpowiedzi jakieś dwie pary mocnych dłoni chwyciły mnie za nadgarstki.
- Z tobą już nie będę rozmawiał - rzucił szef. - Nawet gdybyś chciał. - Popatrzył na bladego jak ściana van Gorrena: - A ty się przyjrzyj, to dla ciebie ta scenka. I to... - Wskazał coś brodą.
Któryś z fagasów włączył latarkę i oświetlił dwie niewielkie baryłki na moich stopach. Mignęła mi nazwa producenta, światło zgasło.
- No? Do wody! Za dwie godziny wypłynie nieboszczyk bez śladu "pływaków".
Szarpnąłem się, właściwie szarpnęła mną panika, zdobyłem się na ostatni w życiu wysiłek - utrzymałem w ryzach własny strach i przemożną chęć odwrócenia biegu czasu, przynajmniej na kilka godzin. Serce tłukło się jak szalone, ale wiedziałem, że nic z mojego wnętrza nie zaprezentuję katom. Rzuciłem szybkie spojrzenie na Leffiego, chciałem mu coś powiedzieć... i zrezygnowałem - wyglądał kiepsko, ze zmysłów funkcjonował mu tylko wzrok. Poczułem, jak unoszę się w powietrze, uderzam brzuchem o reling, jak głowa przeważa. Z całej siły majtnąłem nogami na boki, celując w wyrzucających mnie mężczyzn, zaskoczyłem ich - obie obciążone stopy trafiły w cel. Zaczerpnąłem pełne płuca powietrza i poleciałem w dół.
Woda była zimna, omal nie wrzasnąłem. Ciężary w dole nóg odwróciły ciało do właściwej pozycji i uderzyły w muliste dno. Ciemność. Jeszcze groźniejsza, dokuczliwsza niż zimno i świadomość ograniczonej pojemności płuc. Rozpaczliwie rozejrzałem się dokoła, starając nie poruszać stopami. Z prawej przez cienką warstwę wody zobaczyłem rozmytą plamę światła. Lampy na barce. Pochyliłem się i, odbiwszy od miękkiego dna, czerpiąc wodę rękami, przesunąłem bliżej dziobu barki. Po pierwszym ruchu, na użytek ewentualnych obserwatorów, wypuściłem prawie cały zapas powietrza. Rzuciłem się drugi raz, trzeci, czwarty. Przepona rozpaczliwie, boleśnie skurczyła się, wyraźnie skarżąc na złaknione tlenu, wysyłające alarmujące sygnały do mózgu, płuca. Usta wyrwały się spod kontroli - otworzyły i wypuściły trochę powietrza, w zamian łapczywie chwytając wodę.
Wyprostowałem się, wyciągnąłem w górę rękę i tuż nad głową odkryłem dno barki. Oparłem się o śliski kadłub i, zapierając między nim a dnem, ruszyłem w kierunku dziobu. Jeszcze na pokładzie, tuż przed egzekucją, przypomniałem sobie, że dokładnie na dziobie, nieco poniżej jego najbardziej wystającej części, znajduje się otwór, z którego wysuwa się łańcuch kotwiczny. Wtedy barka skojarzyła mi się z prowadzoną na łańcuchu rybą. Poczułem, że kadłub zaczyna uciekać do góry. Zawyłem z bólu. Uświadomiłem sobie, że mam zaciśnięte powieki, jak zawsze, gdy człowiek ma coś zrobić w ciemnościach. Resztkami świadomości i rozsądku uderzyłem w ogarniającą mnie niemoc i chęć zachłyśnięcia się rozkosznie chłodzącą wodą. Jedną ręką trzymając się wyraźnego szwu, złączenia dwu płyt kadłuba, drugą coraz wolniej machałem przed sobą. Pomyślałem, że łańcuch kotwiczny powinien być nieco dalej od dziobu, przecież trzeba uwzględnić jego krzywiznę, ale straciłem zainteresowanie łańcuchem, kotwicą, powietrzem.
Gęsta, lepka czerń spłynęła na mnie; uświadomiłem sobie, że uśmiecham się, wypuszczając rzadkie bąbelki, ostatnie krople powietrza. Opuściłem ramię i poleciałem do przodu. Zanim uderzyłem twarzą w dno, poczułem, że ktoś chwyta mnie za bark, temu komuś omsknęły się palce i nie ponawiał prób. Chciałem mu podziękować, poruszyłem się i trafiłem na twardy kształt odsuwający się przed moim uściskiem. Chwyciłem go drugą dłonią i pociągnąłem do siebie. Twarz wyrwała się z poduszki szlamu. Błysnęła iskra świadomości, ta, o której mówi się, że przychodzi, by człowiek w ostatnim ułamku sekundy życia mógł się z nim pożegnać. Postąpiłem podle, wykorzystując tę skrę do jeszcze jednej próby wyrwania się ze szponów kostuchy.
Chwyciłem łańcuch i podciągnąłem się, odbiłem sflaczałymi nogami od dna i zawisłem na rękach. Wciąż byłem pod wodą, iskra rozumu gasła, zawiedziona wyraźnie: ani się nie pożegnałem, ani nie uratowałem. Szarpnąłem się znowu i nagle poczułem, że woda spływa z mojej głowy. Zwymiotowałem, mając usta na granicy dwu żywiołów, do płuc zaczerpnąłem również sprawiedliwie, pół na pół, ale nawet ta porcja powietrza wystarczyła, żebym jeszcze raz pomyślał jak żywy człowiek. Był już na to najwyższy czas, bo palce właśnie zaczęły osuwać się po mokrym i śliskim łańcuchu. Owinąłem jak mogłem wokół niego nogi, podparłem się stopami, zanurzyłem twarz w wodzie, żeby ponownie, w miarę cicho pozbyć się balastu w żołądku. Poprawiłem uchwyt, wynurzyłem i, starając się nie hałasować, regulowałem kilka minut oddech, tętno, ciśnienie, przekonując organizm, że zasilanie tlenowe jest lepsze niż wodne. Odkaszlnąłem bezgłośnie.
Rozejrzałem się dookoła, sprawdziłem sytuację nad głową. Dziób, jak skośny dach, skutecznie zasłaniał mnie przed obserwacją z góry. Na brzegu nie zauważyłem żadnego ruchu. Poprawiłem uchwyt i w tej samej chwili przeraźliwie jasna plama światła uderzyła w taflę wody z mojej prawej strony. W miejscu, z którego rozpocząłem wędrówkę do łańcucha, cicho pykając, pękały malutkie bąbelki powietrza uwolnionego z gnijącego mułu. Plama światła majtnęła się na wszystkie strony, wartownik zlustrował trap i grupę samochodów na brzegu, przeciwległy brzeg i wyłączył latarkę.
- I co? - zapytał ktoś u góry.
- A co ma być! - odpowiedział drugi głos, zdenerwowany.
Rozumiałem świetnie, co mówią, a więc musieli być moimi rodakami.
- Do diabła! - powiedział ten sam zdenerwowany. - Nie lubię takich numerów. Facet nie zasługiwał na tę kąpiel.
Z barki, wirując w powietrzu, poszybował w ciemność i wodę ognik papierosa. Syknął. Wytężyłem słuch. Znowu byłem świadomie walczącym o życie, należało mi się jakieś zadośćuczynienie za tę troskę. Ale widocznie tylko ja tak uważałem. Głosy nade mną umilkły, potem coś stuknęło, jakby ktoś uderzył czubkiem buta w słupek albo potknął się, ale żaden z mężczyzn już się nie odezwał.
|
Wydana przez : Fabryka Słów Luty 2007
|
Powrót do Spisu Powieści.