Aktualizacja: 12.04.2023
Wszystkim naszym Przyjaciołom Mniejszym, tym, co odeszli za Daleką Tęczę - Cezarowi, Czesi, Daszy, Fance, France, Frostowi, Karolowi, Sheili, Sherlockowi, Kiperowi, Nabuchodonozorowi, Pixelowi, Puszkinowi I
i tym, co z nami - Dobrej, Puszkinowi II, Ryszardzie


”Siódmy koci żywot”
Beata i EuGeniusz Dębscy

Tylko 8 procent ludzi spiera się ze swoimi kotami.
 Pozostali, na szczęście dla siebie, po prostu słuchają ich poleceń…


Rozdział 1

Widziałam jak zginął: ugodzony nożem w brzuch, powyżej pępka, pod mostkiem, rozpaczliwie otworzył oczy, jakby zobaczył coś cudownego wspaniałego, jedynego w życiu, ale jak się życie kończy, jak się umiera to się nie widzi żadnej cudownej rzeczy ani cudownej istoty, ani żadnego anioła, ani kościstej czarnej Śmierci; otworzył też usta, może chciał wezwać pomoc, może chciał wykrzyczeć oskarżenie, ostrzec kogoś? Nic nie usłyszałam, drzwi balkonowe i zamknięte okna, skuteczne.
I jeszcze jeden ruch wykonał, zanim runął jak kłoda na plecy: zaczął podnosić rękę, nie wiem, zamierzając uderzyć zabójcę czy przeżegnać się, nie wiem, gdy opadał na podłogę chwycił palcami, zgarnął i zmiął w garści obrus, i pociągnął go, a wraz z obrusem przez blat przejechała popielniczka. Jovan upadł, odchylił głowę i rzucił mi pożegnalne spojrzenie…
Zabójca odruchowo szarpnął ręką, zamierzając chwycić popielniczkę, ale zrezygnował, a popielniczka dojechała połową swojego kolistego obwodu do krawędzi stołu, zabrakło może milimetra albo dwóch, żeby zwaliła się na podłogę, wysypując śmierdzącą i popielistą zawartość. 
Nie spadła.
Wszystko w pokoju zamarło, wszystko w pokoju, łącznie z tą popielniczką na krawędzi, było nieruchome, skamieniałe, a skoro popielnica nie spadła, to bym bardziej nie poruszyła się szafa ani biurko, ani laptop, po chwili popielniczka wróciła wraz z obrusem na miejsce, potem laptop poruszył się: pokrywa opadła z trzaskiem słyszanym nawet tam, gdzie byłam, laptop uniósł się, kabel wyskoczył z gniazda i opadł na biurko, laptop, trzymany pod pachą, wywędrował z pokoju. 
Wiedziałam, że moje drzwi są zamknięte, ale i tak pchnęłam je, nie otworzyły się. Może i dobrze? Z jednej strony była bezpieczna na balkonie, z drugiej coś kazało mi wejść i… I? 
Stałam więc na balkonie i stałam, patrzyłam na Jovana, właściwie na podeszwy jego butów, ponad nimi zauważyłam fragment jego twarzy, właściwie tylko dolną część brody i nos, z dziurkami. Jak się nazywa taki widok twarzy? Jest en face, jest profil, a nie ma z góry i z dołu. Nawet nie perspektywa żabia czy ptasia. Nie wiem…
Do podeszwy lewego buta przykleił się placek gumy do żucia, był kulką, nadepnięty stał się niewielkim plackiem, nieregularnym owalem wielkości przepiórczego jaja, nawet miał kropy jak takie jajko. Jovan raz w tygodniu serwował mi takie jajeczko. Za każdym razem mówił, że ciekaw jest smaku takiego jaja i że kiedyś, jak się ustabilizuje finansowo, to zjemy razem: ja jedno, on - większy - dwa. Albo i trzy.
Zorientowałam się nagle, że postąpiłam jak ostatnia ogoniasta dupa: powinnam była pobiec przed blok i zobaczyć jak dokładnie wygląda morderca i jak odchodzi. A ja, kretynka-Pitulinka, gapię się na rozdeptany kontur przepiórczego jaja i oblizuję się na wspomnienie.
Fretka bura!
Sklęłam siebie mocno. Skotowałam wręcz. Wiem, mówi się "skatowałam". To Jovan wymyślał takie różne przeróbki słów, żeby zawierały słowo "kot". "Kottemplować", na przykład, "komkot" zamiast “kompot”, "parkotmetr", "kottuzjowana". I wiele innych. 
I on też wymyślił takie przekleństwa jak “fretka bura” albo “żeby cię skotłowało!”.
Patrzyłam chwilę na Jovana, potem odwróciłam się i zeskoczyłam z balkonu, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na drzwi, nic nie było widać, słońce zrobiło z szyby lustro… 
Nie tak dawno temu szłam tym samym szlakiem: skok w trawnik, ten nasz był  skoszony, lokatorzy nie chcieli modnej w tym roku “łąki”: pyłki, myszy. Z łąk cieszyły się władze miasta zacierające łapki przy podliczaniu oszczędności, tak mówił Jovan. I cieszyły się koty. Koty mogły sobie polować do woli na głupie nornice i cwane szczury. Ale tylko małe, duże to nie dla mnie, po pierwsze, nie poddają się nigdy. Po drugie, są śmierdzące. Po trzecie, Kopacz zjadł kiedyś takiego i mało nie odwalił kity, weteryniarka, ta spod “Grochowianki”, mówiła, że zeżarł przy okazji tyle trutki, że cud nad Wisłą, że żyje. Przeżył, ale kilka miesięcy wyglądał, jakby nie. 
I nie przyznał się, czy stracił życie. Ja myślę, że jednak nie.
Ale nie o tym chciałam…
Wcale nie chciałam wychodzić, Jovan rozmawiał przez telefon, tym swoim niezrozumiałym dla mnie językiem. ”Jebem ti mater!” - warczał, ale rozmówca chyba się nie przejął jego irytacją. W końcu umówili się za godzinę. Zdrzemnęłam się na kanapie, ale Jovan mnie obudził, gdy otworzył barek i pociągnął długi łyk alkoholu z płaskiej butelki, potem chwycił mnie, ucałował między uszy i wypchnął przez drzwi na balkon. Chciałam mu pokazać, że tak się nie postępuje, trąciłam klapkę, ale on zablokował ją od środka, więc postanowiłam zrobić z siebie wyrzut sumienia: usiadłam na dywaniku i gapiłam się na niego, raz na kilka chwil przejeżdżając łapą po szkle, ale tym razem to nie działało. Nudno było. Zaczęłam się gapić po balkonach, po drzewach, sroka przeleciała, fuj! Wredne i niebojaźliwe ptaszysko! Byłam czujna póki nie odleciała i jeszcze chwilę potem, bo łypnęła na mnie swoim okiem, a już raz zakosztowałam dzioba takiej francy. 
Ziewnęłam.
Zaczęłam się czyścić.
Nie zauważyłam kiedy w pokoju coś się zmieniło. Może byli w kuchni? Pewnie tak. Jovan często prowadził gości do kuchni, nie każdego, takiego, którego lubił. Częstował napojami, różnymi, w różnych naczyniach. Ale tego nie poczęstował. Przestałam się szczotkować językiem, znieruchomiałam, bo zaczęli wrzeszczeć na siebie, tak, że przez szczelne okna i drzwi było słychać. Jovan najpierw machnął rękami przed sobą, jakby przecierał szybę, potem zacisnął dłonie w pięści, miał te pięści jak główki sałaty, i potrząsnął nimi. Potem opuścił ręce i uderzył pięściami w swoje uda.
A tamten nagle jakoś od dołu wyprostował rękę, trzymany w ręku nóż wyrysował w powietrzu czarną smugę, ugodził Jovana w brzuch, w miękkie, pod żebrami.
Kiedy Jovan runął on wyjął z drugiej kieszeni wielki kłąb kraciastej chusteczki, wytarł nóż i schował go. Przypadłam do podłogi, wpatrzona w niego, zobaczył kątem oka ruch na balkonie, odwrócił się i wymierzył we mnie swoje czarne jak nóż oczy. Czarne jak u sroki, u szczura… Zrobił krok w kierunku drzwi balkonowych, nie zamierzałam czekać na jego pieszczoty, w ogóle na jego dotknięcie. Odwróciłam się i jednym susem wylądowałam na trapie, po wygolonym trawniku czmychnęłam w krzaki. Sprawdziłam tyły, oczywiście nie było go.
Ale coś za mną się wlekło. Coś niedobrego, co urodziło się w chwili, kiedy Jovan runął na plecy. Otrząsnęłam się, ale to nie była pajęczyna.
Po chwili zrozumiałam, że to musi być śmierć. 
Pewnie, koty mają do dyspozycji dziewięć żywotów, osiem razy mają ją w nosie, ale ja już przekroczyłam szóstkę przecież?!
Dlaczego tak? Przecież to Jovan nie żyje, a nie ja? Czy może to tylko zapowiedź?
Nie-e! To być nie może. Nie słyszałam nigdy o czymś takim.
Ale czy jak nie słyszałam, to takie coś się nie zdarza? Czy aby kot nie umiera, gdy umiera jego przyjaciel?
Szybko dopadła mnie odpowiedź.
Tak. Umiera.
Jebem ti mater!
Muszę uważać, umieranie jest niemiłe. A za człowieka? Pff!


Scena 1

- Ale z ciebie rajfura!? - jęknął Malicki, widząc jak kubek z resztką herbaty wywraca się i cudem tylko nie chlusta zawartością, z fusami, na klawisze służbowego lapka.
- Kiedyś wbiję ci w giembe te twoje sry głowne! - Borkońska umiała warczeć przez zaciśnięte zęby i czasem korzystała z tego. Porwała lnianą torbę na zakupy, której ucho zaczepiło o kubek i spowodowało biurkowy karambol. W sumie nic wielkiego się nie stało, herbata niesłodzona, blat nie zamierzał kleić się do łokci, papiery nie zamokły, ale zły humor Magdy pogłębił się i utrwalił. Jakby do niedbale wykopanego dołu na fundament ktoś złośliwie wlał niewłaściwą mieszankę betonu. Niby w końcu wydłubie się to, albo przystosuje, albo zmieni plany, ale szkoda się stała, koszt budowy wzrósł, termin realizacji przesunął się do rubryki "nie wiadomo kiedy". Wzrosła też irytacja. Aż do stanu "ręce opadają". - Szlag mnie trafi!
Nie znosi, kiedy coś jej się nie udaje, “fujara”, nawet jeśli jest dowcipnie przekręcona, jest określeniem, które wzbudza w niej wewnętrzny dygot. Koledzy nazwali ją Wileda, że niby tak dobrze i sprawnie sprząta, ksywka nie uszczęśliwiała jej, ale też i nie oburzała. Na pewno mniej niż “oferma” czy “niezguła”. W ogóle lingwistyczne zabawy kolegi jej nie bawią, choć musiała przyznać, że gdy o stosunkach w rodzinie rozrabiaki Zalejdy powiedział “pokurwieństwo” zamiast “pokrewieństwo” uznała to za celny komentarz do żywota jednej z paskudniejszych znanych jej rodzin.
- Kiedyś trafi - zgodził się Maciek. Zrobiło mu się żal koleżanki. - Ale nie dziś i nie w najbliższej przyszłości. To pew… - Drzwi otworzyły się i w progu stanął Michalski. - …ne…
- Pewne jest, że macie interwencję, trup nienaturalny, i tak dalej.
Wileda omiotła wzrokiem sufit i dwie ściany.
- Szef wie? - spróbowała.
- Technicy już jadą - powiedział jednocześnie i posłał jej omdlewające spojrzenie z wolno zamykającymi się powiekami. 
Odsunęła się od biurka, zgrzytając jednym zablokowanym kółkiem krzesła, wstała i wyczekująco popatrzyła na partnera. Jakby stała tak już kwadrans, z ręką na przewieszonym przez oparcie pasku torby-worka. Maciej Malicki zamknął swojego lapka, odjechał od biurka, ale kółka jego krzesła funkcjonowały bez zarzutu i niemal bezgłośnie, wstał i obojętnie obserwowany przez Michalskiego otworzył szafę, wyjął z niej kaburę z bronią i przypiął do paska. Borkońska ruszyła do drzwi, które z teatralną galanterią otworzył przed nią Michalski. Pokonali korytarz, zaporę z drzwi z cyfrowym zamkiem, ponurą i ciemną mimo świecących jarzeniówek recepcję i wyszli na zewnątrz. Był czerwiec, szesnasta z minutami, jasno i ciepło.
- Czyim? - rzucił Malicki.
Zastanawiała się krótko.
- Moim. Potem muszę zakupy jakieś… Podrzucę cię tu, albo do domu, jak wolisz.
- Dobra, two… Nie, pojadę swoim, od razu potem dam w pielesze. Do małży.
Borkońska puściła mimo uszu, udała, że puszcza mimo uszu kolejny głupi joke o żonie.  Malicki serwował je obficie, jakby chciał dostać przynajmniej Cierniową Koronę Numer Jeden w komisariacie na Grabiszynku. A wtedy mógłby wystąpić o Specjalny Przydział Współczucia. Dowcipuszki o małży irytowały Wiledę i obniżały notowania Maćka u niej, ale - cóż, szczytem rozrywki dla Joli Malickiej była "Rodzinka.pl" i powtarzane do utraty tętna telewizyjne  kabaretony.
Wpakowała się w swojego seata, otworzyła okno i przyczepiła do dachu koguta, wyjechała do wylotu-wlotu na parking i widząc, że ruch można określić jako niemrawy włączyła koguta i syrenę. Nadjeżdżający od FAT-u zwolnili, dodała gazu i bez pisku opon skręciła w lewo. Focus Maćka śmignął za nią, bez ostentacji, jaką ona musiała się posłużyć. Po pięćdziesięciu metrach wyłączyła syrenę, ale, korzystając z najnowszej drogowej innowacji czyli buspasa, nie zdejmując koguta, spokojnie przemknęła wzdłuż długiej aż do Pereca kolejki samochodów: buspas skutecznie zakorkował ruch na przelotowej dotąd bez problemu ulicy, czemu wyraz dawali kierowcy, ale te "wyrazy" nie docierały do Ratusza. Policji wolny środkowy pas bardzo odpowiadał, oczywiście. Jak to mawiał Kossobudzki? “O trupach można dużo dobrego powiedzieć, a przede wszystkim to, że rzadko skutecznie uciekają!” 
W trzy minuty dojechała do Grochowej i skręciła w prawo. Za skrzyżowaniem z Kwaśną zobaczyła radiowóz, a więc była na miejscu. Rzuciła okiem w lusterko, jeszcze raz sprawdziła nierówno brukowaną jezdnię przed sobą, zdecydowanie wrzuciła kierunkowskaz i wjechała na plac przed nieczynnym liceum ogólnokształcącym numer V. Plac przed wejściem został zaanektowany na wielopozycyjny dziki parking, znalazła miejsce w pierwszym szeregu i zaparkowała tak, by i Malicki nie stawał gdzieś za zarośniętymi chabaziami betonowymi misami. Nadjechał, gdy odchodziła od samochodu, zamykając go trzymanym za plecami pilotem. Poczekała na kolegę i razem przekroczyli senną Grochową, nonszalancko łamiąc przepisy, nawet nie markując przechodzenia po pasach. Przed ostatnią klatką schodową stał policjant, nie znali go i chyba on ich też, bo długo i uważnie przyglądał się, gdy nadchodzili i dopiero gdy Maciek niedbale trącił połę koszuli-bluzy i odsłonił oznakę odsunął się i zasalutował. Magdzie spodobało się, że nie wskazał bramy, jak zrobiłby niemal każdy na jego miejscu, nie zastanawiając się, że innej opcji dojścia do miejsca zbrodni nie ma. I pożałowała, że nie zrobił tego, bo wrodzona złośliwość nakazywała jej zawsze korygować takie zachowania.
- Mieszkanie trzy - powiedział cicho Malicki, pokonując za Borkońską pierwszy marsz schodów. 
Lubił maszerować za przełożoną, wydawało mu się, że i Magda lubiła szyk służbowy, a Malicki lubił figurę Magdy i lubił myśli, szacujące wymiary i rozmiary. 
Nosi jeansy nie na stretchu ani z gatunku tych, w które trzeba się wbić przy pomocy specjalnego zestawu balansów dolnej części ciała. A i tak są cholernie apetyczne, te półdupki. Pewnie dlatego lubię chodzić za nią, nie z powodu służbowej podległości, tylko miło jest mieć je na wysokoś… 
Potknął się i omal nie zaorał nosem lastrika korytarza. Wileda, doskonale świadoma na co się gapi, umyślnie nie zmieniając rytmu pokonała ostatnie dwa stopnie jak jeden, co zmyliło maszerującego za nią w ciemno partnera i amatora jeansów. Nie odwróciła się, co spotęgowało jej triumf, ale nie powstrzymała się, żeby nie pogrozić w ciemno paluszkiem.
Kurwa, co ja - groupies jestem?! Trochę godności, w mordę i nożem! 
Na wprost schodów na drzwiach, do których zapewne walili wszyscy zapruci sąsiedzi,  znajdował się kafelek z dwójką, Wileda skręciła w prawo i po kilku krokach, grzebiąc w torbie zbliżyła się do drzwi z chromowaną trójką. Z otchłani wora wyszarpnęła kłąb rękawiczek, dwie podała Maćkowi, migiem wsunęła dłonie w parę innych. Malicki męczył się z małym rozmiarem, świadomy, że to kara partnerki: nie nosisz swoich to masz małe moje. 
Weszli do mieszkania.
Pod ścianą z wieszakiem, pustym, nie licząc dużej bluzy w kratę, przykucnął drugi mundurowy policjant, ze stęknięciem poderwał się i zasalutował, jednocześnie chrząkając. Wileda już otwierała usta, ale wyprzedził ją Maciek: 
- Pogońcie techników. A wcześniej sprawdźcie czy w mieszkaniu numer jeden i dwa są lokatorzy.
Borkońska zrobiła ostrożny krok, sprawdziwszy wcześniej, czy nic nie leży na podłodze. Parkiet sztorcówka był czysty, niedawno umyty, ale na progu drzwi do kuchni leżał kłaczek sierści. W domu powinno być jakieś zwierzę. Kuchnia była po lewej, mała i nieciekawa, naprzeciwko przymknięte drzwi do ciemnego pokoju, trąciła je - sypialnia. Na wprost musiał zostać zaplanowany przez architekta living, salon albo jadalnia, w zależności od zamożności, gustu i wieku właściciela. W otworze drzwiowym widać było regał wypełniony książkami, przystawione do niego małe biurko z ikeowskim biurowym krzesłem, drzwi na balkon z obramowanym czerwonym plastikiem otworem w dolnej szybie drzwi. I nogi mężczyzny w Crocsach. Borkońska zrobiła krok i zatrzymała się w progu.
To był duży chłop, z masywną, co widać było nawet teraz, gdy leżał na plecach, klatką piersiową i dużymi dłońmi. Palce lewej usiłowały zgarnąć mały folkowy chodniczek, ale tylko zmarszczyły folkową fakturę, druga dłoń przykrywała ranę. Bezskutecznie, spod palców wypłynęło trochę krwi, zaskakująco mało, nie spłynęła nawet na chodniczek i parkiet. Mężczyzna miał szeroko otwarte oczy, w których widać było zaskoczenie i rezygnację, i żal. Albo tak wydawało się policjantce. Zawahała się, ale słysząc na korytarzu trzaśnięcie drzwi wejściowych do budynku i kroki kilku osób na klatce schodowej, odsunęła się, wycofała, niemal po swoich śladach i stanęła w progu kuchni.
Technicy, Zdebik z dwoma nieznanymi Wiledzie podwładnymi, wyjęli z walizki i zręcznie wpakowali się w białe cicho szeleszczące kombinezony. 
- Cześć - rzucił Zdebik mijając Malickiego i powtórzył powitanie na wysokości Borkońskiej. - O? Full serwis - rzucił do podążających za nim techników. Popatrzył na Magdę. - Macie godzinę na papieroska.
- Może pół? - proszalnie odezwał się Malicki. - Zdechnę od takiego intensywnego palenia.
Zdebik wszedł do pokoju, zerknął przez ramię na policjantów. - Dowolnie, wypalcie po pół, co mnie to…
Wileda przewróciła oczami i weszła tyłem do kuchni. Już wcześniej stwierdziła w duchu, że wieje z niej kawalerem i nudą, skinęła palcem na Maćka i powiedziała cicho: - Rzuć tu okiem, ja pójdę do sąsiadki. Albo, jak wolisz, zobacz, co mamy na denata.
- Yhy. - Malicki pokiwał głową, od razu omiatając wzrokiem ośmiometrową kuchnię. - To nie Polak - rzucił patrząc na malutkie okienko, przez które, jak w celi, widać było gałęzie drzewa i niebo.
- No to co? Sugerujesz, żebyśmy sobie poszli w cholerę?
- Gośka, ty mnie wykończysz kiedyś!
- Na pewno, jak jeszcze raz powiesz do mnie “Gośka”.
Możemy tak godzinami, jak spróchniałe małżeństwo ze złogami pretensji, gniewów, zaległości, wspomnień. Albo się niedługo pokłócimy do białości, albo szybko napijemy wódki. A zdaniem Maćka powinniśmy potem pójść do wyra, co ładnie zakończyłoby okres burzy i naporu… Aż mi go trochę żal, ale z żalu nie ląduję w łóżku…
Wyszła na korytarz, podeszła do drzwi i nie wchodząc w pole widzenia wizjera wsłuchała się w ciszę. Teoretycznie sąsiadka, o ile to ta wezwała policję, powinna siedzieć na pamiętającej Cyrankiewicza ryczce i nasłuchiwać i zerkać w wizjer. Ogryzać paznokcie. Ale ogryzania nie było słychać, natomiast odezwał się jakiś mały pies i od razu oberwał ścierką, urażona psina pisnęła i ucichła.
Wileda wdusiła przycisk dzwonka, usłyszała oddalające się skradające kroki, potem śmiałe zbliżające, potem szczęknięcie zamka i chrobot łańcucha. Sąsiadka starannie odegrała rolę zaniepokojonej, wystraszonej, łagodnej starszej pani.
Borkońska chwyciła oznakę i przysunęła do szczeliny.
- Komisarz Magdalena Borkońska. Pani zawiadomiła nas…
Drzwi gwałtownie zamknęły się, ale zamek nie szczęknął: sąsiadka trzymała klamkę naciśniętą. Wileda pomyślała, uśmiechając się w duchu, że kobieta czeka na nich od czterdziestu minut, miejsca sobie znaleźć nie może, otworzyłaby drzwi każdemu, kto machnąłby przed jej szczeliną legitymacją ZBoWiD czy TPPR-u czy tylko dłonią. Po sekundzie kobieta pojawiła się cała, dość duża barczysta i siwa - niedawna wizyta u fryzjera, takiego osiedlowego, co wie, jak się czesze takie siedemdziesięciolatki - kobieta, zdzierająca fartuch, jakby był czymś niestosownym w rozmowie z policjantką.
- Proszę, proszę! - cofnęła się i wskazała drogę, mimo że przedpokój był prostym komunikacyjnym szlakiem do kuchni i pokoju. Jedynym. - Psa proszę się nie bać.
- Dobrze - uśmiechnęła się miło Wileda. Na pewno Maltańczyk pożałowałby swojej odwagi i chyba to wiedział, bo nie wydawał się chętny do kąsania. - Proszę prowadzić, będzie wygodniej.
Pomaszerowała za gospodynią, po drodze skanując wieszak, wnętrze pokoju, drugiego, kuchni. Weszła do livingu i podporządkowując się zachęcającemu gestowi gospodyni usiadła, wyjmując i kładąc na stole smartfon. Gospodyni usiadła również, oparła się łokciem na stole, potem skrzyżowała ręce na mocno wypornym biuście.
- Nie będzie pani przeszkadzało, że nagram rozmowę? To dla mnie, żebym nie przeoczyła jakiegoś detalu. Potem zaprosimy panią do nas, na komisariat na Grabiszyńskiej, tam spiszemy oficjalny raport. Zgadza się pani?
- No, kochana, oczywiście! Przecież ja nie mam nic do ukrywania, ja dzwoniłam, to czego miałabym się kryć?
Wyglądało, że urodziła się gdzieś pod Tarnopolem, Truskawcem, Stanisławowem czy innym Lwowem. Zaśpiew i intonacja zdradzały ją skutecznie.
- Świetnie! To proszę się przedstawić i opowiedzieć co, jak i kiedy pani zobaczyła?
- Ja Marianna jestem, Włodarczuk. Mieszkam tu od sześćdziesiątego trzeciego, nie sześćdziesiątego czwartego! W sześćdziesiątym trzecim to my przydział dostali, a rok potem, jak już bloki pobudowali, to my się ze sta… z mężem sprowadzili. - Wileda rozchyliła usta, ale narratorka sama połapała się, że za daleko cofnęła się w przeszłość. - Ale co ja gadam tu! Panią nie to interesuje, przecie. No to tak. Pod numer trzeci sześć lat temu sprowadził się ten Serb. Pan… ten… matko, jak on się ciężko nazywa… - Zaczerpnęła powietrza i wysylabizowała: - Dra-go-sav-lje-vić! Jovan… Przynajmniej imię miał… - Ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć "normalne". - I ten pan Jovan, bardzo fajny sąsiad, no, normalny, duży chłop, to ja się cieszyłam, bo to zawsze jakaś opora jest, nie? Chociaż tu dzielnica spokojna więcej, jeszcze jak ten Śląsk się wyniósł ze stadionu, to już w ogóle cicho się zrobiło, no… Ale co ja?! - Plasnęła dłońmi w kolana, jakby karząc samą siebie za niesterowaną gadatliwość. Wileda zerknęła na ekran smartfona, minęło dopiero osiem minut, jeszcze z pół godziny czasu miała. Uśmiechem ponagliła Mariannę. - To tak, ja mam pieska, Tobi, grzeczny i miły, ale jak sam dłużej niż godzinę jest, to zaczyna ujadać, wyć, a potem gryźć co się da. Już dwa razy musiałam ganiać z nim do weteryniarki, dobrze że tu na Grochowej, koło "Grochowianki", dawała mu coś na sraczkę, za przeproszeniem. No. Dziś miała ja jechać do siostry na działkę, prosiła pomóc, bo my dwie wdowy, obrobić ziemię niełatwo, no to ja chciała zostawić Tobisia u Jovana pana, tak robiłam często. Jemu nic nie szkodziło, Tobiś u niego grzeczny był, kotki nie ruszał, ona go też. Ponoć raz czy dwa dała mu po pysku i już był grzeczny. No to ja do Dragosawicza idę, pukam, dzwonię, ale nic. No to ja klamkę pcham, bo on często w słuchawkach był, albo muzyki słuchał, albo przez telefon gadał, bo, mówi, nie wolno komórki do głowy przystawiać, bo wali w mózg. Ja tam nie wiem… - wzruszyła ramionami. - Mnie nie wali. Ale nieważne. Pukam, pukam, dzwonię - cisza, wchodzę… No i - wiadomo. - Uniosła wysoko brwi, tak że zginęły pod podwiniętą grzywką. - Widziała pani komendant - leży jak trup. Znaczy - trup był już.
To była twarda kresowianka, nie lamentowała, nie załamywała rąk, nie popisywała się kobiecym zdenerwowaniem i słabością kobitki. Trup, to trup. Zresztą - pomyślała Wileda - kto wie, ile ich w życiu widziała?
- Ja go nawet nie dotkła, widzę - ręką ranę zasłania, oczy jak w słup, ja jęknęła, on - nic. No to już wiem, że Tobiś będzie w domu siedział. Ja - do domu, i na dziewięć dziewięć siedem, nawet szybko poszło. Powiedziałam co i jak i już. Czekałam. - Zastanawiała się chwilę, przypominając sobie coś ważnego. - No. Siostrze powiedziałam, że dziś pomidorów nie obrobimy, zła była, ale co robić?
- Pani Marianno… A co o Jovanie może pani powiedzieć?
Po tym jak obficie zaczerpnęła powietrza Włodarczuk łatwo było oszacować, że wie sporo. I że się wiedzą z przyjemnością podzieli.
- On ze Serbii przyjechał. Tam on był jakimś sportowcem, potem trenerem, potem tu przyjechał. Chyba dwanaście lat temu? - Mała pauza na weryfikację informacji, skinęła głową do myśli. - Żonę miał, też Serbkę, cztery lata tu mieszkała, potem się wyprowadziła, ale dlaczego? - Znowu teatralnie ukryła brwi pod grzywką, a ramiona i biust podskoczyły i opadły. - Nie kłócili się, nie wariowali, nie awanturowali, ale coś im nie pasowało i się rozeszli. Oni mieli wtedy taki mały barek, tu, o - na Lwowskiej. Teraz ona tam siedzi, Mila. A wcześniej to handlował ciuchami na Komandorskiej, nie wiem czy z przemytu - zakończyła z wyraźnym żalem, wolałaby wiedzieć. - No i to jej ta picernia teraz, bo on jej zostawił, znaczy - swoje zabrał i już. Tak się podzielili chyba - on mieszkanie, ona picernie. Chociaż, tak po sprawiedliwemu, to mieszkanie było jego a baru dorobili się razem, bo najpierw rok go wynajmowali, potem wzięli kredyt i kupili. Ale co mnie tam, jak oni się dzielą? On tu, ona tam, a gdzie mieszka nie wiem. - W jej głosie znowu zapulsowała nutka żalu. - Ale! Wiem, kto wie, to jakby trzeba było, to się dowiem! - Ucieszyła się, że może być pomocna.
- Czyli tu mieszkał sześć lat, cztery z tego z Milą, z żoną. A kiedy się rozeszli?
- Ponad rok temu, teraz czerwiec? No to jakoś w lutym zeszłego roku ona się wyprowadziła.
- Dobrze, a jakim człowiekiem był Vojan?
- Jovan - szybko i niedbale skorygowała ją Marianna. - No-o… Duży chłop, nikt go nie zaczepiał, on też nikogo. Gości mało, jak już to same chłopy, piwo pili, bo widziałam jak potem puszki wynosił w reklamówce i na łące, tu za garażami, zostawiał. 
Borkońska zastanawiała się chwilę.
- A dzisiaj? Wczoraj? Ktoś go odwiedzał?
Marianna zrobiła obrażoną minę.
- Ale co pani myśli, że tu siedzę całymi dniami przy judaszu i pilnuję co kto komu robi i do kogo przychodzi? Ja mam ciekawsze zajęcia, makatki robię, krzyżówki, telewizja… W judasza patrzę jak ktoś do mnie dzwoni albo jakby na korytarzu była afera, nie? Pięć dni temu schodzili z góry, z drugiego, i darli się na całą bramę, goście  Bińczaka, ona ledwo szła, a on ją podtrzymywał i objeżdżał, no to popatrzyłam kto to, ale tak? - Prychnęła nadąsana przez nos.
Wileda nie zamierzała przesadnie się kajać. W ogóle nie zamierzała się kajać.
- Czyli wczoraj i dziś nikogo pani nie zauważyła, nikogo, kto by szedł do Bojana? 
Kurwa mać! Vojana! 
- Jovana - ponownie beznamiętnie poprawiła ją Marianna. Zmarszczyła czoło pod grzywką i zapatrzyła się w swoją wykładzinę. Pokręciła lekko głową, jak ktoś niepewny swoich myśli. - Nie… Nie pamiętam. Znaczy - ja nie widziałam nikogo. Nie słyszałam hałasu. Rano… Ale to nic takiego…
- Ale co? - zainteresowała się Borkońska.
- Nie tam! - machnęła ręką gospodyni. - Ktoś kaszlał na korytarzu, głos jakby Jovana, dudniący… Ale nie podchodziłam, żeby sprawdzić, no bo po co, nie?
Wileda zastanawiała się chwilę. Zatrzymała dyktafon i uśmiechnęła się z wypracowaną wdzięcznością do Marianny Włodarczuk.
- Bardzo pani dziękuję, pani Marianno. Czy może pani wpaść do nas na Grabiszynek jutro? Przed południem?
- No-oo… Mogę… A po połedniu? Bo bym do siostry na działkę pojechała?
No tak! Taki afer i nie można się podzielić?!
- To już lepiej pojutrze, ale w południe. Może być? Zgłosi się pani do dyżurnego, on panią poprowadzi dalej. Dobrze?
- No tak, dobrze… - zgodziła się bez entuzjazmu.
Wizyta na komisariacie niezbyt się gospodyni uśmiechała, w końcu trzeba pojechać, gadać, wrócić. Wolałaby obskoczyć rejon, Społem, targowisko, przychodnię…
- Dostanie pani bilety na tramwaj czy autobus…
- Pani?! Ja mam siedemdziesiąt dwa, to ja już nie płacę!
- Słusznie, pani już zapracowała sobie na to, prawda? - Wileda podniosła się i włożyła smarciaka do kieszeni skórzanej kurtki. Odwieczny problem policjantki: gdzie ukryć broń, zwłaszcza jak jest ciepło albo w upał, co gorsza? - Należy się!
- Tak władza mówi, to ja co? Bić się nie będę! - zachichotała gospodyni, która - być może - całe życie spędziła "przy mężu", nie przepracowała ani jednego dnia i znalazła się w puli obywateli jeżdżących komunikacją miejską za darmo wyłącznie z racji wieku, a nie zasług branżowych czy pracowniczych. - Jeszcze żeby dodali do emerytury, to bym już całkiem zadowolona była.
- Jasne! - Promienny uśmiech miał być pozytywną kotwicą w pamięci świadka. Borkońska wiele razy już przekonała się, że jeśli zapadła miło w pamięci świadka, to ten nie lenił się i dzwonił, bo przypomniał sobie, że - na przykład - nieboszczyk trzy dni przed śmiercią bił się z sąsiadem. - Dziękuję bardzo i do widzenia.
Nie tłumaczyła, że zeznania spisze kto inny, pewnie Samolej, bo i tak nie ma co robić na stażu, to by pewnie nie spodobało się Mariannie. 
Wyszła na korytarz, zastanawiała się sekundę, zbiegła po schodkach i wyszła przed bramę. Na opakowanie żółtych cameli, pozostający na służbie obłudnych i dwulicowych koncernów grafik, wpakował białą popielniczkę, w której popiół ułożył się w kształt ikonicznego ludzkiego zarodka, w którym brutalnie ktoś zgasił niedopałek. "Palenie zmniejsza płodność". I dobrze, zaoszczędzę na spirali!
Zapaliła i ruszyła w powolny obchód budynku, skierowała się w stronę Grochowej, przemierzyła krótszą ścianę zbudowanego na planie wydłużonego prostokąta budynku, potem poszła trawnikiem, niedawno wygolonym, wzdłuż dłuższej ściany po drugiej stronie domu. Z ostatniego balkonu na parterze na murawę prowadził trap z poprzeczkami, ułatwiającymi kotu wchodzenie i schodzenie. Balkon Jovana. W drzwiach balkonowych były drzwiczki dla kota, potem zwierzak schodził sobie rampą i udawał się załatwiać swoje kocie sprawy. Cmoknęła z uznaniem, pomyślała, że to może i ryzykowne, ale na pewno podoba się zwierzęciu. Ciekawe jaki to kot? Podeszła pod balkon, głowa wystawała jej ponad poziom podłogi, światło odbijało się w szybie, przesunęła się w lewo i zobaczyła Zdebika, a on ją. Pomachał ręką, ona podniosła swoją i popukała się w zegarek. Pokręcił z udręką głową i skinął ręką: "Zachodź!".
Obrzuciła spojrzeniem okolicę. Drugą krótszą ścianę budynku od ciągu nieco zmurszałych w większości garaży dzieliło piętnaście metrów przestrzeni: trawnik pod blokiem, chodnik, trawnik, już nie taki zagospodarowany i przechodzący w dziką łączkę, małpi gaj, gdyby rosły tu krzyki, psi raj, bo tylko z trawą i zielskiem, między tyłami garaży i płotem do boiska LO VII. Na przeciwległym krańcu małpiego gaju kilkuosobowa grupka miłośników terenowego piwa i wódeczki pod chmurką dyskutowała zawzięcie, pewnie o polityce, o złodziejach z rządu albo o budowie generatora atomowego czwartej generacji lub cenach na paliwo. Wileda zgasiła peta i  podeszła do bramy, znudzony krawężnik usunął się z drogi, wcześniej zablokował, chyba on, drzwi kawałkiem gałęzi wciśniętym w kratkę metalowej wycieraczki. 
Borkońska weszła do mieszkania.
Siedzący w kuchni nad lapkiem Malicki popatrzył na nią z wyrzutem.
- Jak chcesz zapalić, to przejdź się do tamtych pijaczków, po drugiej stronie łąki - zaproponowała Wileda. - Może coś widzieli? W końcu urzędują tu stale, od rana, na meblach ze śmietnika, nawet w deszcz, a wiem to z autopsji, bo odwiedzam mięsny na Kwaśnej.
Maciek wstał i poklepał się po kieszeni bluzy.
- Pijaczki? Pijaczki? Ocknij się, kobieto! Żyjesz w kraju, gdzie nie piją tylko wyleczeni alkoholicy!
- Bierzesz te dowcipne teksty z Sieci czy z głowy?
Uznał, że każda odpowiedź go pogrąży, udał, że cmokaniem wyciąga strzęp mięsa spomiędzy zębów i wyszedł. Borkońska przekręciła lapka ekranem do siebie, ale zdążyła tylko zauważyć, że są na nim dane o Dragosavljeviciu - z pokoju rozległo się wołanie. 
- Halo? Najpierw mnie poganiasz, a potem nie chce ci się przyjść?!
Szybko stanęła w progu. Gospodarz nadal leżał na plecach, duży chłop z siwawym jeżykiem na głowie. Na twarzy dwie blizny, niewielkie: jedna przy kąciku lewego oka, druga po tej samej stronie twarzy, na krawędzi żuchwy. Dokoła ciała zazwyczaj stały tabliczki z numerami, oznaczającymi kolejne znaleziska: niedopałki, okulary, notatki, sztuczne szczęki, prezerwatywy… Tu nie było nic. Dragosavljević umarł nie siejąc wokół siebie przedmiotami. Czekał na nią Zdebik, niemal już emerytowany, od wielu lat niemal emerytowany Wielki Krojczy Wrocławia.
- Masz tu fajnego denata - powiedział nie patrząc na ciało, nie patrząc na policjantkę, patrząc na regał z książkami. - Jeden cios nożem, moim zdaniem sztyletem, dwustronne ostrze - dodał tonem wyjaśnienia. Magda milczała, urazić Zdebika było łatwo, zagłaskać swoją winę - trudno. A niektórzy mówili, że to wręcz niemożliwe. - Powiedziałbym, że denat leżał na plecach na dywanie, a zabójca dźgnął go o tu - pokazał na sobie miejsce pod żebrami, o szerokość dłoni nad pępkiem i tyleż w bok od pępka. - To, rzecz jasna, wykluczamy. Mord odbył się na stojąco. No, chyba że była to kobieta, która obiecywała mu niesamowite przeżycia, a sama wyszarpnęła z pochwy sztyl… Pardon, to zabrzmiało kretyńsko. - Rzucił Borkońskiej smętne spojrzenie. - W każdym razie - kobieta mogłaby go wtedy tak dźgnąć. Drugi pomysł, jest taki, że ktoś go zmusza do położenia się, na przykład celując doń z dużego kalibru. Powiedziałem "dużego", bo gość jest duży, więc znaczący kaliber lepiej by zadziałał. Ale to też odrzucam - machnął lewą ręką z sygnetem na czwartym palcu.
- I - stosując brzytwę Sherlocka Holmesa - mamy? Co?
Patrzył na nią długą chwilę, skinął głową. Raz.
- A! Chodzi ci o ten wywód, że jak odrzucimy wszystko, co niemożliwe, to to, co zostało, choćby nie wiadomo jak nieprawdopodobne, musi być prawdą? - Nie czekał na oklaski. - Mamy do czynienia z fachowcem. Jak skroję gościa będę wiedział więcej, ale w tej chwili postawiłbym na przemyślane i pewnie przetrenowany cięcie. Pewnie, może być i przypadek, fartowny przypadek dla zabójcy: szybka śmierć, mało krwi, zero hałasu, ale ja to między bajki włożę.
- Mamy jakiegoś takiego fachowca na oku? - zapytała Borkońska krzywiąc się z obrzydzeniem.
Pokręcił głową, popatrzył na pakujących walizki techników, obaj jakby mieli oczy na tyłach głów obejrzeli się i pokręcili zgodnie głowami.
- Komandos? Rzeźnik? Amator-psychol? - zapytała.
- No. Właśnie w tej kolejności, brawo, koleżanko komisarz. - Zdebik pozwalał sobie na wiele, raz z powodu aury otaczającej go jak obłok z trzech digital petów, dwa - z powodu wieku. Wileda stała czujna, spodziewając się, że przechodzący obok Zdebik uszczypnie ją w policzek, potarmosi i zaciumka: "Cio my tu mamy, dziecinko?". 
Na razie, jednak, nie ruszał się. A po dwóch sekundach ona zobaczyła ruch na balkonie, za patologiem, i powiedziała: - O? Mamy gościa. Mogę ją wpuścić?
Zdebik i technicy odwrócili się.
Na balkon wchodził z gracją przeciskając się między prętami barierki duży biało-rudy kot. Miał kształtny bardzo koci pysk, długie wibrysy, ogon, za który każda wiewiórka oddałaby cztery dziuple wypełnione orzechami. Kot podszedł do drzwi i znieruchomiał, wpatrzony w ludzi. Potem usiadł. Odczekał chwilę i nie widząc ruchu podniósł prawą łapę i pacnął w szybę. Dźwięku nie było, ale nie o to chodziło, kot miał minę głoszącą: "No? Przecież tu jestem? Co mam - miauczeć?".
- Ją? Taka duża kotka? Przecież to nie Syberyjka ani Norweżka! - powiedział z niedowierzaniem Zdebik. - Main Coon?
Wileda postanowiła nie zdradzać, że wiedzę o płci kota posiadła z rozmowy z sąsiadką.
- Kotka! - rzuciła z wyższością. - To przecież widać. 
Zrobiła sześć kroków i znalazła się przed drzwiami balkonowymi, klamka była ufajdana argentoratem, sprawdzono ją już na okoliczność odcisków, ale na wszelki wypadek nie dotykała jej, choć gdyby Zdebikowi zależało, by tego nie zrobiła na pewno by krzyknął. Przyjrzała się drzwiczkom dla kotki, zobaczyła cienki przewód prowadzący od przycisku na drzwiczkach do zamocowanego na ścianie prostego włącznika światła, zastosowanego jako wygodniejszy otwieracz drzwiczek. Przycisk również pokrywała warstwa aluminiowego proszku daktyloskopijnego. Zerknęła przez ramię, technik machnął przyzwalająco ręką. Wdusiła przycisk. Cicho pstryknął jakiś elektryczny rygielek, drzwi drgnęły i uchyliły się. Kotka natychmiast naparła głową na plastik i weszła do pokoju z cichym ni to mruknięciem, ni to miauknięciem, typu "No!". Może “Cześć!”. Albo “Wreszcie!”, Zatrzymała się i podniosła głowę, obrzucając taksującym spojrzeniem Wiledę. Martwego pana i trójkę badających jego mieszkanie ludzi kompletnie zignorowała. 
Pewnie trzeba by ją nakarmić. Potem oddać Mariannie… Nie, no co - oddać? Przecież to nie jej kot. Trzeba schronisko zawiadomić, niech przyjadą i zabiorą…



Hosting: NETinstal - Internet i telekomunikacja