"Mamy porywaczy..."
Obudziła mnie Pyma. Wyrwany
ze snu nerwowo chwyciłem podsuwaną mi słuchawkę i
palnąłem się nią w głowę. Dopiero wtedy do końca
opuściłem krainę sennych marzeń.
- Tak?!
- Owen, ubieraj się i
czekajcie z Nickiem na samochód. Mamy porywaczy, z tym,
że nie trzeba się przesadnie śpieszyć - nie żyją.
- Dobra. Tfu, nie o to mi
szło... Nieważne...
Odłożyłem słuchawkę. Pyma spokojnie wysłuchała jeszcze
krótszej wersji tej wiadomości. Wysunąłem się spod
kołdry i pognałem do łazienki. Siedem minut później
byłem w hallu, po chwili dołączył do mnie zaspany Nick.
Zeszliśmy do garażu. Dwa identyczne, z jednakowymi
tablicami Fordy czekały na nas. Wsiedliśmy do jednego,
szyby straciły przejrzystość, wyjechaliśmy. Za bramą my
skręciliśmy w lewo, drugi Ford w prawo. Procedura dowozu
nas do rezydencji była opracowana w najdrobniejszych
szczegółach i imponowała wykonaniem. Ciągle jeszcze
byłem pod wrażeniem akcji, gdy po odzyskaniu chłopaków
przewożono nas tu, do utajnionej rezydencji: w tunelu
Edisona zajechał nam drogę autobus, z tyłu i z boków
zasłoniły widoczność dwie ciężarówki, my gwałtownie
skręciliśmy w techniczny korytarz, a chwilę wcześniej
wyprysnęła stamtąd identyczna jak nasza limuzyna. Jeśli
ktoś nas śledził to musiał pojechać za nią. Nie wiem
dokąd go zaprowadziła. Teraz - dwa Fordy. Ciekawe, czy
istnieje procedura jeszcze wyższego utajnienia?
Pewn
ie prezydenta ukrywaliby
staranniej. Chociaż Douglas powiedział co innego.
- Wiesz może coś więcej? -
spytał mnie Nick.
- Ktoś
wymiata świadków.
- To
głupie.
- Wiem, ale nie ja
to robię.
Zastanawiająca
jest wiara przestępców w możliwość przerwania zbrodnią
łańcuszka zbrodni, w takie trupami zamazywanie tropów. A
przecież zamordowanie mordercy powoduje tylko tyle, że
zainteresowanie tropiących przenosi się na kolejny
obiekt, i nigdy się nie urywa. A każde zabójstwo daje
coraz więcej materiału, do porównania, analizy,
wyszukiwania. Na szczęście przestępcy nie są tak cwani
jak ja.
Jechaliśmy godzinę.
Z jedną przesiadką. Potem wjechaliśmy do jakiegoś
piętrowego garażu, tak przynajmniej sądziłem po tym, jak
przyciskało nas do prawego boku salonu. Z jego dachu
zabrał nas młynek z napisem "Federalne Biuro
Energetyki". Teraz już pędziliśmy całą mocą turbin. Mimo
podniecenia z powodu uchwycenia końcóweczki tropu
monotonne burczenie silnika i świst śmigieł rotora
wywołały u mnie paradoksalną senność i zasnąłem.
Dopiero nad celem podróży
Nick trącił mnie w ramię.
-
Żeby cię, Owen - powiedział z zazdrością w głosie. -
Łykasz coś, czy jak? Mnie się oczy kleją, a nie
zmrużyłem oka - poskarżył się.
- Bo ty jesteś w pracy...
U-uech!.. - przeciągnąłem się. - Gdzie jesteśmy?
- W mojej pracy! - warknął
i poszedł do WC.
Na
horyzoncie widniały nocne światła jakiegoś miasta, pod
nogami mieliśmy autostradę z nielicznymi światłami
przemierzających ją samochodów. Kilka oświetlonych jak
choinki trucków, motel. O, to tam najwyraźniej się
kierowaliśmy. Nieco na uboczu błysnęły dwukrotnie
światła jakiegoś wozu, wydarły z ciemności połać ziemi,
kilka krzewów z demonicznymi w tych błyskach cieniami. W
tę rozświetloną przestrzeń skierował pilot śmigłowiec.
Opadliśmy miękko, fachowo, jak na bezę z kremem, gdyby
nie zmieniający się wizg turbin sądziłbym, że jeszcze
wisimy w powietrzu.
Wyskoczyliśmy.
- Dzień
dobry! - krzyknął ktoś. - Proszę za mną!
Przemknęliśmy skuleni pod
tarczą z wirujących coraz wolniej śmigieł, potem
zwolniliśmy. Do motelu "Pyiruba" dotarliśmy po dwóch
minutach w kompletnej już ciszy. Przewodnik sunął
przodem, nie odzywał się i nie pokazywał twarzy.
Podprowadził nas pod jeden z pokoi, jeden z grupy jasno
oświetlonych i gestem zaprosił do wnętrza. Sam został na
zewnątrz, zasilił szeregi tych obudzonych, którzy
koniecznie musieli dowiedzieć się, co wyrwało ich ze
snu.
W pierwszym pokoju nie
było żadnych śladów przestępstwa, prócz siedzącego w
fotelu znudzonego miejscowego szeryfa. W progu sypialni
stał Sarkissian i od razu pomachał na nas ręką.
Weszliśmy do sypialni.
- O
J-jez-zu... - jęknął Nick.
Ja milczałem, bo mogłem tylko dołączyć do niego.
Cały pokój schlastany był
krwią. Było jej tak dużo na ścianach i suficie, że
wydawało się, iż właśnie na podłodze jest jej najmniej.
To, oczywiście, było złudzenie. Ale dość wyraziste. Po
obu stronach podwójnego łóżka, na podłodze, w miejscu,
gdzie zazwyczaj stały szafki z lampkami, telefonami i
bibliami w szufladach, usadowiono ciała, kobieta i
mężczyzna. Kobieta miała odciętą i ustawioną na udach
głowę, splecione dłonie morderca ułożył na czubku jej
głowy, wyglądała jakby trzymała ją, by nie uleciała.
Makabryczny dowcip. Długie włosy unurzane były we krwi,
potem rozczesane i gładko poukładane na bokach ud i
podłodze. Chyba nie była brzydka za życia, ale trudno
było w tej chwili ocenić rysy jej twarzy, skoro zalana
było zaschniętą już krwią. Równie trudno było oszacować
jej wiek, ale nie było stara, na pewno młodsza ode mnie.
Przesunąłem się w bok i przyjrzałem się mężczyźnie.
Jakiś agent robił skan jego twarzy, słysząc, że się
zbliżam oderwał na sekundę od zajęcia i szepnął:
- Za chwilę usunę krew,
można będzie im się przyjrzeć... inaczej.
Skinąłem głową. Stanąłem z
boku. Ta ofiara miała głowę na miejscu. Na głowie ktoś
ułożył wyciętą z rozpłatanego brzucha wątrobę. Ta
"peruka" ściągała uwagę, nie pozwalała przyjrzeć się
twarzy.
- Te trzewia też
proszę usunąć - mruknąłem do agenta ze skanem.
- Jasne.
Mężczyzna - udało mi się
przemóc i ocenić jego wiek na dwadzieścia
osiem-trzydzieści dwa lata - miał rozcięty brzuch,
przeponę i wydartą wątrobę. Zabójca manipulował też przy
genitaliach, ale wszystko pokrywała skorupa skrzepu.
Odsunąłem się i przyjrzałem pokojowi. Krew na podłodze
pochodziła niewątpliwie stąd, że ofiary były wleczone po
całej niemal jej powierzchni. Obficie zlane czerwienią
łóżko - może tam właśnie zostali zastrzeleni - potem
dywan w kilku kierunkach i, w końcu, te finalne miejsca
pod ścianami, na miejscu szafek, usuniętych na boki.
Potem ktoś do jakiejś szprycy chwytał tryskającą i
płynącą krew i strzelał nią po ścianach i suficie.
Musiał przy tym chichotać, musiał. Skoro nie wymiotował,
to rechotał.
- Jakiś świr,
prawda? - No właśnie. Popatrzyłem na Nicka. Pokiwał
głową. - Albo chce, żebyśmy tak myśleli.
- Jasne. Za dużo tej
scenografii.
Nick wskazał
brodą mężczyznę.
- Ma tak
usmarowane usta i brodę...
Przyjrzałem się, chcąc zrozumieć, co chce mi powiedzieć.
Acha, rzeczywiście!
- Coś
wsadzili do ust?..
- Yhy.
Poczułem, jak włączyła się
zamrażarka moich soków żołądkowych. Skuteczna, jak
cholera.
- Założę się, że
ucięli biedakowi fiuta - mruknął Nick.
Miał rację. Biedak. Z
drugiej strony to właśnie jego miałem kopać do utraty
przytomności, to on i jego partnerka porwali mojego syna
i syna nieznanych mi państwa Delbarre. Skanujący twarze
technik podszedł i pokazał nam ekran. Nie znaliśmy ani
kobiety, ani mężczyzny. Przeciętne twarze, nie
zapadające w pamięć.
Wyjąłem papierosa i skierowałem się do drzwi. Niech
sobie tu poszaleje ekipa techniczna. Wyszliśmy do
salonu, ale tam siedział szeryf. Drzemał. Po raz
pierwszy w życiu widziałem lokalnego łapsa, który nie
plątał się pod nogami i nie żądał wprowadzania go we
wszystkie niuanse śledztwa. Wyszliśmy na zewnątrz, było
tu o wiele przyjemniej, przynajmniej nie było
zmasakrowanych zwłok.
- Na
parkingu stoi Cheher Alasca z salonem obficie splamionym
moczem Phila i Binky'ego - odezwał się Sarkissian
zapaliwszy wyrwanego z mojej paczki GG.
- Zacząłeś palić? -
zapytałem widząc go po raz chyba czwarty z petem w
ustach.
- Nie - machnął
niecierpliwie ręką. - DNA jeszcze nie jest gotowe, za
kwadrans będzie. Poza tym kilka elektronicznych
gadgetów, przy pomocy których porozumiewali się z
nami... - Zaciągnął się mocno, zabunkrował dym gdzieś w
sobie - gdy mówił nie było go wydechu: - Żal im było
zainwestowanej w te pierdoły forsy.
- Może wypożyczyli? -
bąknął Nick.
- Albo i tak -
zgodził się Dough.
Zapaliłem w końcu i ja. Gdzieś w apartamencie z boku
awanturował się facet; on chciał spać, a ona sterczała
przy oknie i gadała.
- Od
kiedy tu jesteście? - zapytałem.
- Niemal trzy godziny.
Zaraz ekipa techniczna zwoła konferencję.
Z ciemności wyłonił się
zwalisty młodzian z małą tacką.
- Szefie, kawa? - zapytał
cicho.
- Świetny pomysł,
Narheda - pochwalił go Sarkissian.
Poznałem go, to on
prowadził limuzynę, która tak sprawnie zanurzyła się w
technicznej odnodze tunelu, a po chwili wynurzyła w
innym kolorze karoserii. Prowadził tak, jak lubię - z
widocznym zapasem refleksu.
Siorbaliśmy wrzącą kawę. Gatunek był kiepski, takie
gatunki jak Black Cat nie pozwoliłyby mu nawet stać ze
sobą na jednej półce, ale musiałem przyznać, że napar
był mocny, aż gęsty, i gorący.
- Jeśli forsy nikt im nie
zwinął, to znaczy, że mamy do czynienia ze sprzątaniem -
powiedział w końcu Nick.
-
A jeśli zwinął - z zamaskowanym sprzątaniem! - dodałem.
- Jesteś pewien?
Zaciągnąłem się jeszcze raz
i pstryknięciem posłałem niedopałek daleko w mrok przed
siebie.
- Za dużo się
dokoła mnie dzieje, żebym wierzył w przypadkowy rabunek
czy porachunki. Komuś się wydaje, że ja coś wiem. Gdybym
mógł dać mu znać, że to złudzenie zaraz ustałyby te
dziwne przypadki.
Akurat!
Sam nie wierzyłem w ostatnie słowa.
- Chyba że coś wiesz, ale
nie uświadamiasz sobie... Auć!.. - Dough łyknął za dużo
ukropu z filiżanki.
- Ta.
Możl... Stop! - Zacisnąłem zęby i jak mogłem odłączyłem
zmysły. Chwilę trwałem w ciszy i skupieniu, w innym
wymiarze. - Dough, nie pomyśleliśmy o pani Groddehaar -
wycedziłem. - A - w końcu - od niej się wszystko
zaczęło!..
- Kur-r-r...
Narheda!!! - Duży cień zmaterializował się przy nas. -
Natychmiast uruchom dyskretną, ale bardzo solidną
obserwację i ochronę pani Groddehaar. Chicago... -
popatrzył na mnie. Wzruszyłem ramionami, nie pamiętałem
adresu, nie pamiętałem nawet czy mam co pamiętać. - W
każdym razie - za kwadrans ma tam być... - popatrzył na
mnie znowu.
- Tuzin, co
najmniej. To jest jakaś cholerna rezydencja, zbudowana
chyba z przewiezionych z Anglii cegieł.
- Dwudziestka, na stałe,
jasne?
Narheda skinął głową
i wyszarpnął wybierak, Sarkissian nagle zrobił krok,
chwycił go pod łokieć i pociągnął gdzieś w ciemność.
- Tajemnice, kurza dupa! -
warknąłem.
- Nic... -
Douglas natychmiast wynurzył się z powrotem z mroku -
... co by cię dotyczyło. Chodzi o podział nagród. -
Milczałem, ale byłem zły. Może miał rację. - Chodźcie,
technicy mają wstępne dane.
Weszliśmy do mieszkania przylegającego do apartamentu
pary pechowych kidnaperów. Dwaj technole kiwali się nad
swoimi ekranami, muskali je czubkami palców, dwa inni
przetasowali papiery, rzuciwszy na Sarkissiana szybkie i
spłoszone spojrzenia. Usiedliśmy w ustawionych w rzędzie
fotelach, jakbyśmy zostali zaproszeni na kolaudację
kolejnego dzieła z Hollywood.
- Tak więc personalia ofiar
zostały ustalone ponad wszelką wątpliwość. Para
dotychczas niekarana. Żyli ze sobą od sześciu lat. Ona:
Marge Tora, bibliotekarka, on - Slim Keogh, instalator i
serwisant aparatury klimatyzacyjnej. Na razie nic więcej
o nich nie mamy - wyrecytował z pamięci jeden z tych od
papierów. - Wyjechali z Texasu dwa tygodnie temu, urlop.
Jak się znaleźli tutaj i dlaczego porwali... To znaczy -
co ich natchnęło do zejścia na drogę przestępstwa, nie
wiemy. Odtwarzamy ich z miejsca zamieszkania do tego
motelu. Sprawdzamy konta - gdzieś musi być przelew pana
Yeatesa. - Referujący, szpakowaty na skroniach technik,
obrzucił nas szybkim spojrzeniem. - Teraz sytuacja
tutaj... Zamordowani siedem-osiem godzin temu, czyli
dobę po pomyślnej wymianie dzieci na pieniądze.
Niewątpliwie zastrzeleni, każde dostało dwa pociski w
kark, ale mierzone tak, by pocisk szedł w dół, chyba
chodziło zabójcy o to, by nie było rany wylotowej. Nie
potrafię inaczej tego zinterpretować... Dalej - ona ma
głowę odciętą no
żem
elektrycznym, pewnie przenośnym, akumulatorowym. W jej
ustach znaleźliśmy dwa metalowe guziki połączone cienkim
rzemykiem. - Wzruszył ramionami. - Nie potrafimy na
razie określić o co chodzi z tymi guzikami, jakie jest
ich przeznaczenie czy jaka symbolika. Teraz on... Tak
samo zastrzelony, potem przecięto mu powłokę brzuszną,
wyprowadzono wątrobę i ułożono na głowie. Prócz tego ma
odcięty penis... - Odchrząknął. - Ponieważ nie
znaleźliśmy tej części ciała...
- Poszukajcie w ustach -
wtrąciłem się oświecony nagłym przebłyskiem natchnienia.
Miałem jednak do czynienia
z profesjonalistami supernajwyższej klasy:
- Poszukaliśmy - szybko
zareagował referent. - W ustach nie ma, ale na pewno
jest w nim dalej... głębiej. Wetknęli mu go, popchnęli
czymś... Na razie nie wiadomo, dopiero po sekcji
będziemy mieli pewność.
-
Dobrze, co jeszcze?
- Krew
na suficie i ścianach należy niewątpliwie do ofiar.
Mordercy - było ich dwu, co najmniej, ale co do tej
ilości mamy pewność - ściągali krew do jakichś szpryc,
może takich rzeźniczych, a potem tryskali nią na ściany.
- Muszą też być zachlapani?
- zapytał Nick.
- Zapewne,
choć używali plastykowych peleryn, któryś zaczepił o róg
szafy i zostawił tam strzępek. Ale i tak obuwie i
nogawki muszą być obficie splamione. Tylko że od
morderstwa upłynęło dziewięć już godzin i dawno te
ubrania mogły zostać spalone w kwasie.
- Inne ślady morderców?
Referujący technik,
pokręcił głową, potem rzucił szybkie spojrzenia na
dręczących spinacze kolegów, a gdy ci również pokręcili
głowami dodał:
- Nic.
Przynajmniej w tej chwili. Oczywiście - będziemy mieli
analizę powietrza, scharakteryzujemy rzez na szyi
denatki, zbadamy pociski, treść żołądków i trasę ich
poruszania od Texasu. W ciągu doby zamkniemy resztę
rutynowego postępowania. - Opadł na krzesło. - Z
przyjemnością wysłucham sugestii... - bąknął.
- Możliwie szeroki krąg ich
znajomych - powiedziałem. Odwróciłem się do Sarkissiana.
- Ktoś ich wyprawił do tej roboty, wyposażył, a potem
zaszlachtował. Wygrzebcie, ale bez wzniecanie kurzu
wszystkich członków rodziny i znajomych, począwszy od
szkoły średniej, i - w ogóle - przez cały czas niech
działają filtry porównawcze, gdy tylko gdziekolwiek
kiedykolwiek w ich otoczeniu ten sam osobnik pojawi się
dwukrotnie - alarm. Oczywiście, tutaj należy przesłuchać
wszystkich obecnych, tych, co odjechali już po
morderstwie - znaleźć.
- To
wiadomo - wtrącił się Dough. Zobaczył moje piorunujące
spojrzenie. - Przepraszam...
- Głośno myślę...
Wprowadźcie do bazy nazwiska Groddehaar, Padhurst,
Tatle, wszystkie, jakie przemknęły przez...
- Verinci! - podpowiedział
Nick.
- Właśnie. Instytut
Morgana, ta chata Leishy Padhurst... Już nie wspomnę, że
jak gdziekolwiek pojawi się coś ze snami...
Sarkissian ruchami brwi
przeprowadził między mną i technikiem linię w powietrzu.
Wszyscy trzej technole pokiwali radośnie głowami.
Wstaliśmy i wyszli na zewnątrz.
Świtało. W kilku dotąd
ciemnych oknach zapaliło się światło, w kilku innych,
dotąd oświetlonych - zgasło. Umilkł narzekający na
ciekawską towarzyszkę maruda z hiszpańskim akcentem.
Zapaliliśmy, tylko ja miałem papierosy, siedem. W tym
tempie - pomyślałem, trzeba będzie wysłać do miasta
śmigłowiec po fajki. Może mają w barze. Coś zaskrzypiało
nad dachem motelu, może jakiś wiatrak budzi się do
życia?
W połowie papierosa
ćwierknął telefon Sarkissiana. Musnął kieszeń marynarki
i zaczął słuchać. Potem zesztywniał, potem jeszcze
bardziej. W końcu wyciągnął rękę z papierosem w kierunku
Nicka, a gdy ten zaskoczony wyciągnął swoją - po prostu
włożył mu zapalonego papierosa w dłoń jak w konchę
popielniczki. Nick syknął i cisnął peta na ziemię.
Douglas tego nie widział: stał ze szklanym wzrokiem
wbitym w niebo. Cały skoncentrował się na kuleczce
głośnika, przekazującej mu jakieś dane do ucha.
Trwało to trzy czy cztery
minuty, ja w każdym razie zdążyłem wypalić swojego
papierosa i wypalić do połowy drugiego.
Potem Douglas Sarkissian
uderzył się w kieszeń.
-
Kurwa mać, Owen! - wycedził. - Czy zawsze, kiedy dzieje
się coś ekstra, to musisz być w centrum wypadków?!
- Ale ja... Nic nie wiem...
- No właśnie! - wrzasnął
wściekły. - Ale będziesz chciał wiedzieć, kurważ
niedużaż! I dlatego cała zabawa będzie się toczyła
jakimś idiotycznym trybem, a nie tak, jak robimy to
my!!! Jak powinni to robić zawodowcy!
- Jak na razie to nie wiem,
co się ma toczyć! Kurważ niedużaż! - dodałem po chwili z
nadzieją, że prowokacja się uda..
- Ja nie mogę!.. - jęknął
Dough. Machnął ręką do szybko zbliżającej się odsieczy -
trzech zaniepokojonych jego krzykiem ludzi. Odsiecz
wpatrywała się w pryncypała z nadzieją, że pozwoli mi
przyłożyć. Ale nie pozwolił, oddychał ciężko, właściwie
sapał jak rozwścieczony andaluzyjski byk, ale
powstrzymał się. Zuch. - Szlag by to trafił!..
Pomaszerował do młynka.
Pomachał ręką, żeby pilot nie uruchamiał silnika. Gdy
weszliśmy do salonu zwalił się w fotel i rzucił do
Nicka:
- Jesteś najmniej
zmęczony... Daj nam po łyku.
Pierwsze łyki poszły
szybko. Przy drugim Sarkissian powiedział:
- Nic ci teraz nie powiem,
Owen. I nawet nie próbuj się do mnie odzywać, a jeśli
nie posłuchasz - wylecisz z tego śledztwa. Z dużej
wysokości. Naprawdę, przysięgam: dostaniesz taką porcję
głuptaka, że - używając twego plugawego języka - będzie
ci się myliła głowa z dupą. A my w tym czasie będziemy
robić, co robić mamy. Jeśli wytrzymasz do domu, to tam
ci opowiem co wiem, i co wiąże się jakąś wątłą nicią w
nieokreśloną, niewyraźną sprawę. Ale - teraz ani słowa!
Tym razem uwierzyłem mu. I
choć dławiłem się komentarzami, pytaniami i propozycjami
- wytrzymałem. A po godzinnej prelekcji Sarkissiana,
wysłuchanej już w bunkrze CBI, zatkało mnie i dałem
sobie spokój z dowcipami, komentarzami na każdą okazję,
przytykami i finezyjnymi kpinami, absolutnie ze
wszystkimi tymi idiotyzmami.
Bo i nie było z czego
żartować.