Prawa dłoń chłopaka zacisnęła się na twardej spiczastej piersi dziewczyny, druga nerwowo i gorączkowo szarpała taśmy przy jej spódnicy; dziewucha zachichotała z obowiązku i szarpnęła równie niemrawo.
-Przesz nigdzie nie pódziesz! - niby hardo, ale w gruncie rzeczy z niepokojem w głosie wyszeptał parobek. - Leje jakby kto dziurę w niebie zrobił - stęknął napierając biodrami i - porzuciwszy szarpanie tasiemki położył obie ręce na soczystym tyłeczku dziewczyny. - Najlepi by było, jakby my...
-Sweryn! - wrzasnął ktoś przez wąskie poziome okno pod okapem budynku, niemal nad samą głową pary. Chłopak podskoczył, a dziewczyna zapomniała o krygowaniu i nie zwracając uwagi na ulewę pognała, zadzierając spódnicę, przez brukowane podwórze do drugiego kuchennego wejścia. Porzucony amant strzelił ładunkiem nienawiści w okienko, wsadził pamiętającą ciepły przytulny kształt dłoń w spodnie i chwilę układał w gaciach aż do bólu wyprężony członek.
-Swe-e-eryn! Żeby ci smród nogi powykręcał! - wrzasnął ktoś ponownie.
-Ide! - warknął poszukiwany. Splunął kątem ust w kałużę, zerknął w mętne wiszące nad samym dachem niebo, wymruczał przekleństwo, które miało objąć pogodę i karczmę, a przede wszystkim dziewczynę, co to się jej, lebiodzie jednej, nie chciało pobiec do stodoły. Przeklął też tego durnia, co wydzierał się z kuchni stojąc na stołku zamiast zrobić co zrobić trza. - Dyć ide!
Ocierając się rękawem kaftana o ścianę dotarł do drzwi i wszedł do głównej izby zamierzając udać, że przez cały czas wycierał podłogę z wody i zbierał brudne naczynia, bo o to musiał pieklić się Brind. Natychmiast cwane oczy Sweryna wyłapały plecy szynkarza, zadowolony rzucił się do cebra i pęku konopnych pakuł na kiju, którymi zbierał wodę, energicznie zaczął osuszać kałużę na podłodze. Spod grzywy jasnych włosów zerknął na dobrodzieja, czy widzi jego starania, a potem przypomniał sobie kształtny cycuszek i całą resztę, mocniej naparł na kij. Szynkarz tymczasem podszedł do stojącego przy kominie stołu, przed każdym z siedzące tam czwórki wojaków postawił kufel z parującym winem, pozostałe cztery ustawił w centrum, między junacko rozstawionymi łokciami, dwoma cylindrycznymi hełmami, jednym sztyletem i misami z resztkami posiłków. Właściwie resztek nie było - mocne zęby zaprawionych w bojach chwatów nie takim karczmom dawały radę - i znakomicie pracowały na wszystko trawiące żołądki; kilka chwil temu jeden z nich rzucił pętającemu się pod nogami psu kość, białą, obżartą, wycmoktaną. Pies rzucił się na nią, ale przystanął, obwąchał podejrzliwie i zerknąwszy z wyrzutem na człowieka wziął z nawyku w zęby, by ponuro powlec się do kąta. Tam położył gnat na podłodze przed sobą i westchnąwszy ułożył nos na ziemi, tuż obok, jakby chciał pokazać, że stara się złowić najmniejszy, najsłabszy ślad smakowitego zapachu, ale na niewiele może tu liczyć.
Karczmarz stawiając na stole cztery kufle postąpił wbrew poleceniu, bo najhałaśliwszy z wojaków wyraźnie powiedział: "Karczmarzu, fiucie jeden, dwa razy po cztery szklanice grzanego, ale nie naraz, bo ziębną, a nam gorące potrzebne po zimnicy!". Karczmarz jednak nie zamierzał biegać tam i z powrotem z zakichanymi kilkoma szklanicami, do czterech więc nalał gorącego wina, a do następnych czterech bardzo gorącego, niemal wrzącego - para z nich buchała pod sufit gęsto. Gdy do izby wgramolili się dwaj następni goście, miejscowe chudziaki, przejrzyste, wonne welony wznoszące się znad bardzo gorących naczyń kiwnęły się, wiotko majtnęły w bok i osiadły na oknach z płytek magmikowych, zasłaniając kompletnie widok na podwórze. Nic tam zresztą ciekawego nie było - ziąb okrutny, ulewa, a czasem i drobna sieczka śnieżna w powietrzu, siekąc po pysku każdego kto nos wyściubił na ulicę. Dlatego karczmarz nie bał się wojaków - nie podoba się obsługa? A won mi na ulicę! Nocuj, mądralo w stogu, albo - w najlepszym przypadku - w stajni, jeśli ładnie poprosisz i uszczuplisz swój żołnierski trzosik.
Ciąg dalszy do przeczytania w najnowszym zbiorze... W przyszłości być może "On Line"...