Aktualizacja: 06.09.2024
"Kto się odważy nie obdarować Santa Clausa?"
Fenix 1 (90) 2000
Zbiór opowiadań "Raptowny fartu brak"

Kliknij aby powiększyć Kliknij aby powiększyć

Obudziła się kilka chwil przed świtem. Ucieszyła się - lubiła zaczynać dzień od przyglądania się jak zza Gór Kogucich wstaje słońce. Najpierw ich grzebienie stają się w ogóle widoczne w półmroku, obijają czernią od jaśniejszego z każdą chwilą tła, mają poszarpane, zębate ale w jednej linii grzbiety, potem wystrzela zza krawędzi jeden pojedynczy promień i mocno, nawet boleśnie uderza w nierozbudzone jeszcze źrenice. A potem ta smuga światła omywa klinem fragment doliny Wadobre Louch i jakby wymywa w zieleni pól i łąk szlak od gór do zamku. Maichaelina uważała, że ten szlak to jej droga, tylko jej, no i Santa Clausa, rzecz jasna. Nikt inny go nie widział, pewnie nie zasługiwał na to wspaniałe widowisko. Uważała też, że im częściej widzi tę drogę tym więcej ma szans, żeby pewnego dnia odkryć coś więcej; mogłaby kazać służkom, żeby budziły ją wcześniej, albo nawet przestawić budzik, choć starsi stanowczo zabraniali jakiegokolwiek "gmerania" w najprostszych nawet urządzeniach, ale... No właśnie - służki prędzej czy później doniosłyby maman albo papa, a przestawianie czuwaczka skończyłoby się wezwaniem przed oblicze mistrza Jourgena.

Dolina rozświetliła się, gdzieś wrzasnął kur, pośpiesznie wyrecytował swoje cztery okrzyki. Biedak, pomyślała, pewnie zaspał i teraz nadrabia opóźnienie nie wiedząc, czy ktoś odnotował jego zaniedbanie i czy nie wyląduje w bulionie.

Przeciągnęła się i podeszła do miednicy z wodą, wyczyściła zęby świeżo przyciętym patyczkiem drzewa camysh, wypłukała usta, ochlapała twarz i nie wycierając podeszła na wnęki z ubraniami. Dopiero wtedy na korytarzu rozległy się pośpieszne kroki Drew, szczęknęła klamka i furknęła tafla szczelnie przylegających do ościeżnicy drzwi.

- Dzień dobry, panienko. - Drew dygnęła i rzuciła się do ręcznika. Unikała wzroku Maichaeliny, chwyciła jej dłonie w swoje i delikatnie wycierała i masowała palce swojej pani. - Chyba się nie spóźniłam... za bardzo?

Bił od niej mocny zapach jakby roztartych, zmiażdżonych zielnych roślin - były zdenerwowana.

- Drew, co łączy ciebie i koguta?

- Panienko?

- Pomyśl, a jak zgadniesz dam ci centimo na ozdoby do santaclausowego prezentu.

Maichaelina usiadła na stołku i poddała się codziennemu ceremoniałowi czesania. Przypomniała sobie, że sama też nie bardzo jeszcze wie, jaki przyszykuje prezent. No, przecież nie własnoręcznie wykonaną laleczkę, ani rysunki, jak w latach ubiegłych, nie jest już małym dzieckiem - uważnie przyglądała się swojemu ciału przy każdych ablucjach. Mógłby to być haft, cóż - kiedy akurat do tego Maichaelina nie miała zupełnie daru. A trudno dawać w prezencie niezawodnie trafiające w cel bełty i strzały!

- Panienko?..

Oderwała się od rozmyślań.

- Tak?

- Chodzi ci o to, że ja się spóźniłam i kur też?

- Cholera, Drew, skąd wiesz?!

- A to już będzie musiała panienka odgadnąć sama. Są pewne wskazówki i trzeba tylko połączyć wszystko w odpowiedni logiczny ciąg...

W ten sposób, pomyclała Maichaelina, wciągnęła mnie w lekcję logiki. Westchnęła. Trudno. Dzisiaj jeszcze się pomęczę, ale do końca tygodnia już będę miała spokój.

- Hm... No więc tak...

- Babciu?

Wysoka szczupła Sayennel pochyliła się, podniosła piłkę i popatrzyła na wnuczkę.

- O, witaj, Maitsie. Rzucamy?

Hakiem posłała piłkę w stronę dziewczynki, ta przyjęła podanie i rzuciła do kosza. Prymitywna, nierówna piłka, której żadna siła nie była w stanie zmusić do odskoku od podłoża, poleciała w kierunku tablicy, uderzyła w nią i ominęła obręcz. Piłka uderzyła w ziemię i została na niej. Taką piłką, a nie dało się tu wykonać innej, można było co najwyżej grać w blockball.

- Marnie - skwitowała Sayennel.

Podniosła piłkę, odeszła na dziesięć kroków i przymierzywszy rzuciła. Piłka trafiła w obręcz, podskoczyła, cmoknęła spleciona z konopi siatka. Piłka plasnęła w ziemię.

- Masz jakiś problem, wnusiu?

Od stajni doleciało głośne przeciągłe rżenie. Sayennel skinęła w tamtą stronę głową.

- Przejedziemy się? Jeśli nie my, to te biedne konie zastaną się na amen i będą mogły co najwyżej służyć za rumaki pomnikowe.

Poszły w kierunku stajen. Służba pierzchała na boki widząc Sayennel; surowa i mało pobłażliwa starsza pani, zawsze wynajdowała jakieś zajęcie tym, którzy wpadali jej w oko i nie zajmowali się w tym momencie niczym sensownym. Maichaelina dreptała przy babci. Sayennel coś mruknęła.

- Słucham? - szybko odezwała się dziewczynka.

- Nic, mówię do siebie, że twój ojciec mógłby w końcu kazać wybrukować to cholerne podwórko, ciągle chodzę w ubłoconych butach, stopy mam przemoczone i brudne, a o kąpieli nie ma co marzyć...

Doszły do stajen. Mocniej zapachniało sianem i końskim moczem. Sayennel skinęła palcem w stronę stajni, choć nikogo nie było widać:

- Hej, nie kryj się, widzę cię! Dwa konie, dla Maitsie - Syrenę, a dla mnie któregoś z przednich boksów, który tam najdłużej się obija?

Zza ściany wyłonił się gamoniowaty parobek.

- Dumen, pani.

- No to go dawaj!

- Skąd wiedziałaś, że tam jest? - zapytała dziewczynka, kiedy pachołek, markując cwał, skierował się do stajni.

Babcia prychnęła z wyższością.

- Zawsze tam się kryją na mój widok. Nie mają ochoty wykonywać poleceń, ale nie mają na tyle odwagi, żeby uciec. - Popatrzyła pod nogi i widząc, że stoi na suchym kawałku gruntu mocno tupnęła pozbywając się błota z butów. - Za każdym razem któryś nie wytrzymuje nerwowo...

- Ty to potrafisz manipulować ludźmi! - powiedziała zachwycona Maichaelina.

Babcie zmarszczyła czoło.

- To twoja opinia, czy powtarzasz słowa ojca?

Maichaelina milczała nie wiedząc, co powiedzieć.

- Tylko mów prawdę! - Sayennel pogroziła jej palcem, ale uśmiechnęła się. - Musisz wiedzieć, że uważam to za komplement, tylko nie wiem, komu mam być wdzięczna.

Maichaelina myślała chwilę.

- To jest właśnie drugi dowód na to, że potrafisz manipulować ludźmi - oświadczyła.

Sayennel podeszła, pochyliła się i ucałowała wnuczkę w oba policzki.

- Zajęcia z logiki praktycznej, widzę, dają wyniki - roześmiała się, a Maichaelina dołączyła do niej. Dwaj potykający się zaspani chłopcy wyprowadzili konie. Sayennel wskoczyła sama w siodło, dziewczynkę podsadzili stajenni. Wyjechały przez bramę i opuszczony most na zewnątrz.

Zamek Bredgone stał na szczycie jedynego wzgórza wznoszącego się w korycie długiej doliny Wadobre Louch, zamykając szczelnie dostęp do równiny. Ani ptak, ani kret nie mógł przedostać się obok jego murów, uniknąć wzroku jego wartowników. Od dłuższego czasy czujki monotonnie meldowały: "Spokój na rubieżach, spokój, spokój...". Barbarzyńcy nie próbowali po kilku krwawych nauczkach przedzierać się na bezkresne przestrzenie sytej i obfitującej we wszystko równiny.

Sayennel skierowała ogiera w prawo, soczyście zielonym łęgiem, lekko, niemal niezauważalnie pod górę. Drobna klaczka dziewczynki kłusowała lekko, ogier babci robił to samo z ponurym wojowniczym wdziękiem. Słońce muskało wszystko i wszystkich ciepłymi miękkimi sycącymi promieniami.

- Nie mam pomysłu na prezent, a Santa Klaus blisko - powiedziała dziewczynka.

Nic się nie zmieniło, babcia kłusowała, ale Maichaelinie wydało się, że zesztywniała w siodle.

- Już nie jestem dzieckiem - brnęła wnuczka. Babcia odwróciła się do niej i komicznie poruszając brwiami oszacowała jej sylwetkę. - Pod pachami rosną mi włosy! - krzyknęła Maichaelina.

- Brawo. Gratuluję.

Kpi sobie ze mnie - pomyślała dziewczynka. - No bo się sama podkładam.

- A właśnie - ważniejsze są włosy pod pachami czy łonowe?

Teraz Sayennel już nie udawała - popatrzyła na wnuczkę szeroko otwartymi oczami. Zastanawiała się chwilę.

- Nie ma ważniejszych czy mnie mniej ważnych. Za kilka lat... - uśmiechnęła się nagle - ... każdy z nich będzie wielbiony... - spoważniała uświadomiwszy sobie z kim rozmawia. - No... nieważne... Jak powiedziałam - nie ma jakiejś hierarchii ważności włosów. Chyba że dla łysych mężczyzn.

Ciąg dalszy do przeczytania w najnowszym zbiorze... W przyszłości być może "On Line"...