Przeczytałem na czczo poranne wydanie lokalnej gazety, co pogłębiło mój splin. Byłem sam w mieszkaniu, Phil na obozie, Pyma w swoim biurze projektu i promocji. Teba, żeby dokończyć prezentacji stanu osobowego - chyba pojechała z Pymą, a jej syn, Monty Python trwał w swej ulubionej pozycji - ułożył się w salonie z czubkiem nosa dokładnie wycelowanym w swoją chłodziarkę. I czekał. Ciekawe, swoją drogą, że gdziekolwiek leżał, sprawdziłem to kilka razy z kompasem w ręku, a nawet zamocowałem mu kiedyś na głowie kierunkowy namiernik, zawsze miał ciemne otwory czarnego nosa wymierzone w żyłę żarcia. Przynajmniej nie miewał egzystencjalnych rozterek.
Przymierzyłem się nawet do klawiatury, ale coś mi powiedziało: "To nie jest dzień na dobre słowa!" Dokładniej - to był ósmy niedobry dzień.
To był dzień albo na coś niespodziewanie miłego, albo przynajmniej na wyładowanie się za swoje krzywdy na kimś innym, kto akurat podejdzie pod but. Mógłbym wyjść na spacer z Montypytem, może spotkałbym jakąś młodą ekshibicjonistkę. To by było miłe. A gdyby nie okazała się młoda, albo niespecjalnie ekshibicjonistyczna - mógłbym ją skatować werbalnie mówiąc: "Ależ masz małe te piersi. Fe! Wstyd! Przecież jest już masa maści na wypryski!". Ona by się zesromała i uciekła, a ja miałbym lepszy humor.
Chociaż - niby dlaczego?
Ziewnąłem. Doprowadzony do desperacji sięgnąłem z nudy po przysłaną cztery dni temu książkę. Bestseller. Osiem dziewięćdziesiąt dziewięć. Cztery warianty okładki, co jeden to piękniejszy. Otworzyłem gdzieś w środku i poczytałem chwilę. Wyszło mi, że to historia pewnego owdowiałego plantatora, który miał dorosłego syna i ożenił się z posiadającą córkę rozwódką. Po jakimś czasie syn i córka zaczęli się mieć ku sobie, i pożenili się. Pasierbica stała się jednocześnie synową. Fajnie. Potem synowi urodził się syn, a plantatorowi córka. Wtedy syn syna, czyli wnuk... Acha, wcześniej - syn plantatora miał, po ślubie ojca, macochę a po swoim ślubie - równocześnie treściową. Teraz przyjrzyjmy się wnukowi plantatora: jako syn syna był wnukiem, jako syn synowej... A tak - też wnuk. Dobra. Czytałem dalej. Co do córki rozwódki - proste: miała ojca i teścia jednocześnie. Potem jednak zrobiło się naprawdę ciekawie, musiałem kilka razy wracać do poprzedniego akapitu. Na dobrą sprawę wszystko miało się ku temu, by plantator został jednocześnie swoim dziadkiem i wnuczką.
Odłożyłem sagę rodzinną. Było mi smutno. Przewidywałem, że niedługo usłyszę od Samuelsa, swojego agenta: "Nie mógłbyś, Owen, napisać kiedyś coś równie prostego i chwytającego za serce, co? Zamiast wściekać się, że robią to jacyś durnie, a jeszcze inni głupcy kupują". Dringer telefonu wyrwał mnie z mozolnego splatania ewentualnej odpowiedzi na warkot Samuelsa. Ucieszyłem się, ale nie rzuciłem się do urządzenia, podszedłem do niego dostojnie i wolno.
Kghm! Khm!
- Słucham?
- Detektyw Owen Yeates? - Głos był wyraźny, mocny, to znaczy mocno przenoszony, ale wyraźnie starczy, nieco skrzypiący, lekko drżący. Władczy i niezbywalny. Kobiecy, albo męski. - Czy tak?
- Tak, ale...
- Mam dla pana zajęcie, chłopcze.
Uśmiechnąłem się z wdzięcznością. Montypyt zastrzygł uchem wyczuwając zbliżające się pasmo dobrego humoru.
- Ja nie jestem chłopcem, od mniej więcej dwudzies...
- Nieważne. Mam kłopoty ze złodziejami i chcę cię wynająć!
- Ja nie prowadzę spraw, któr...
- W książce telefonicznej jest twoje ogłoszenie! - W głosie rozmówcy? rozmówczyni? pojawiła się groźba. - Czy mam się zgłosić do odpowiednich władz z żądaniem cofnięcia ci licencji?
Książka telefoniczna! Mój Boże... Rozczuliłem się. Od kilkunastu lat nie wydawano książek telefonicznych.
- Proszę... - Cholera, jak powiedzieć: "pana"?, "pani"? - ... posłuchać. Ta książka, którą ma... - Strzelać: "pani" czy "pan"? - ... w której jest moje ogłoszenie ma już...
- Czy ja mówię niewyraźnie? Chcę cię wynająć i basta! Mam taką zasadę - zawsze sięgam do ostatnich nazwisk, denerwują mnie ci wszyscy, cwaniacy, którzy pozmieniali nazwiska na Aron czy jakieś inne na "aa". Biorę więc tych z tyłu, niech też zarobią.
Ojej, jaki to dobry człowiek do mnie dzwoni!..
- Pomyślałam więc...
Jest! Ona! Pani! Dobra pani z...
-... że wezmę jakiegoś honorowego detektywa, który nie wypycha się na pierwsze miejsca w dziale "Agencje detektywistyczne".
Staruszka wzięła długi oddech. Może czekała na okazanie wdzięczności? Wzruszony odchrząknąłem i zapytałem:
- Czy może pani podać swój adres? Postaram się...
- Bo niby dlaczego wszystko zawsze mają zgarniać ci żarłoczni na "aa" albo "a"... Słucham?
- Powiedziałem, że przyjadę do pani dzisiaj po południu i...
- Dlaczego po południu? Joseph już po pana jedzie. Powinien lada chwila zapukać do drzwi. Czekam.
Di-du-di-du-di-du!..
Odłożyłem słuchawkę. Potrząsnąłem głową. Wierzyłem, że takie małe wstrząśnienia mózgu pomagają oddzielić imaginacje od rzeczywistości. Ponieważ nadal miałem w uszach przenikliwy głos musiałem przyjąć, że to się wydarzyło. Wpadłem w popłoch. Notes? Notes - tak, to zawsze mają detektywi. Pisak. Broń? Nie, to kradzież. Może ukradli jej... Co się, na Boga, kradło pół wieku temu? Pościel z ogrodu? Psa? Sadzonki róż i wycieraczki spod drzwi?..
Ktoś uruchomił taster przy furtce. Odetchnąłem jak przed biciem rekordu w swobodnym nurkowaniu i otworzyłem drzwi. Przy furtce stał obciągnięty skórą szkielet w kaszkiecie z wytwórni filmów. Joseph, ani chybi.
- Tak?
- Pan szanowny Owen Yeates? - Zasalutował dystyngowanie. Zacząłem gorączkowo zacząłem się zastanawiać, czy dużym nietaktem będzie jeśli przeproszę go, wpadnę do mieszkania i przez chwilę poćwiczę przy lustrze to dystyngowane oddawanie honorów. Gdybym tak zasalutował Ezrze M.P.?! Powstrzymałem się najwyższym wysiłkiem woli. - Pani Grodehaar prosi o zajęcie się jej sprawą.
Szurnął podeszwą i wykonał ćwiczony od setek lat zwrot z jednoczesnym usunięciem się z drogi. Dopiero teraz zobaczyłem, że przed moją bramą stoi RR, chyba... Matko jedyna! Chyba Silver Shadov?!?! Na miękkich nogach dotarłem do furtki i wpiłem się wzrokiem w samochód. Nie pojazd, nie brykę, nie furę ani taczkę. SA-MO-CHÓD!
Dobrze. Już wiedziałem, że dla samej przejażdżki tym cudem wezmę zlecenie pani Grodehaar. Zwłaszcza, że chyba nie chodziło o wycieraczkę sprzed drzwi ani krzak róż. Za mną rozjazgotały się moje drzwi do domu, które zapomniałem zamknąć. Machnąłem ręką, same się zamkną, Montypyt dostanie za kwadrans swoją wołowinę. Wyszedłem na ulicę, ale nie zdążyłem sięgnąć klamki - szkielet Josepha już tam był. Zupełnie bez sensu przypomniał mi się przyniesiony przez Phila ze szkoły dowcip: "To jest szkielet Einsteina, a ten mały to szkielet małego Einsteina". Wsiadłem.
Mmm! Zapach! Skóra, pracowicie pielęgnowana skóra. Drewno, drewno tak szlachetne, że zasługujące na miano Drewna: mahoń, palisander i heban... Złoto i trochę kamieni półszlachetnych. Ruszyliśmy. Ale jak! Mógłbym oddzielać w tym momencie żółtko od białka i nie rozlałbym jednego ani drugiego.
- Czy życzy pan sobie drinka? - zapytał Joseph.
Miałem ochotę, szczególnie że w barku takiego wiekowego rolls-royce'a musiała być czterdziestoletnia brandy, ale przechwyciłem w lusterku spojrzenie Josepha.
- Nie, dziękuję.
Wydawało mi się, że z kościstej klatki piersiowej wydobyło się na zewnątrz bardzo dyskretne odetchnięcie.
Rozparłem się na kanapie.
- Dokąd jedziemy?
- Do posiadłości pani. Hodden Park.
Zastanawiałem się chwilę.
- Nie znam.
- Nie ma jej na planie. Już pani o to zadbała.
Ach-cha!
To był przeciwległy skraj miasta. Płynęliśmy tam dostojnie, a wszystkie te gówniane wytłoczki na trzech, czterech i więcej kołach czmychały nam z drogi. Światła zapalały się niemal na zamówienie, a policjanci wciągali brzuchy i wbijali swoje rozlazłe podbródki we własne jabłka Adama. Sięgnąłem do barku, a kątem oka obserwowałem Josepha. Nie wiem czemu, ale byłem przekonany, że widzi mój ruch, a jednocześnie udaje mu się powstrzymać od zerknięcia w lusterko.
Wspaniały szofer.
Ideał.
Nie mogłem takiego zawieść, nalałem sobie do szklaneczki oryginalnej mineralnej Mont Sourviille, była idealnie schłodzona i miała tyle bąbelków ile powinna mieć. Co do sztuki, zaręczam.
Minęliśmy Snow Hill, Majestic, przecięliśmy Autostradę Wschodnią, rzekę i wjechaliśmy w Union Square, ale nagle skręciliśmy stamtąd na południowy zachód, a przysiągłbym, że nie było tam wcześniej żadnej widocznej odnogi. Jakby na umówiony sygnał szpaler drzew na rolkach odsunął się i niewidoczna i nieosiągalna w inny sposób brama wpuściła naszą limuzynę. Odruchowo starałem się zapamiętać drogę, wydało mi się, że Joseph napiął w jakiś szczególny sposób mięśnie karku, w każdym razie na cienkim kościanym trzpieniu oznaczyły się jakieś żyły czy mięśnie. Rozluźniłem się i opadłem z powrotem na poduszki, szofer odetchnął.
Podjechaliśmy pod klasycystyczne wejście do pałacu. Gdybym jakimś cudem sforsował ukrytą bramę i zajechał tu własnym samochodem, to nawet gdyby był to bastaad skromnie zaparkowałbym z boczku, gdzie gęsta winorośl, pewnie sześćsetletnia, pięła się po murze i jednocześnie odbijała nieco w bok na pergolę. Tam właśnie ukryłbym swoją brykę i na palcach, starając się nie skrzypieć na żwirze, podszedłbym do drzwi.
Na szczęście zajechałem RR i nie musiałem się kryć, wysiadłem i butnie rozejrzałem dokoła, szkoda że nie miałem w zębach wykałaczki, wyglądałbym na kogoś, kto zamierza kupić tę posiadłość wraz z jej dwustu pokojami. Drzwi wysokości trzech pięter otworzyły się, za nimi stała już pokojówka w fartuszku i czepeczku. Omal nie rozszlochałem się w duchu - nikt mi nie uwierzy, a nie wziąłem ze sobą ani jednego ze swych licznych gadżetów filmujących. Idiota.
Uśmiechnąłem się i położyłem na trzymaną w ręku tacę wizytówkę. Przynajmniej tyle.
- Proszę do salonu.
Dziewczyna poszła przodem. Doprowadziła mnie do salonu, gdzie zręcznie przejęła mnie o wiele starsza i grubsza.
- Napije się pan czegoś? - zapytała.
Machnąłem niedbale ręką. Rozejrzałem się. Kilka obrazów na ścianach, brak tabliczek z autorami, ale kto by nie poznał Dalego, Gauguine'a, Theilessena, nie mówiąc o Van Goghu, którego jeden z wariantów "Słoneczników" powieszono nieco z boku, żeby - jak zrozumiałem - nie pchały się w oczy i nie zdominowały salonu.
- Pani prosi - usłyszałem z tyłu.
"Pani prosi, a pan - szczeni", tak brzmiał jeden z głupszych tekstów ulubionego komika Sarkissiana, Buddy'ego Zbira. Tym razem nie wydało mi się to śmieszne. Korytarzem obwieszonym trofeami myśliwskimi, niemal muskając czubkiem głowy nozdrza olbrzymich łosiów i końce trąb słoni, dotarliśmy pod drzwi, przy których dziewczyna chwyciła za gałkę klamki, przywierając jednocześnie do ściany plecami i obrzuciła mnie szybkim kontrolnym spojrzeniem. Niemal otworzyła usta, żeby zażądać okazania paznokci, ale powstrzymała się. Przez myśl przeleciało mi kilkanaście wariantów dowcipnego i agresywnego zachowania, ale - starzeję się - wycofałem przekorę do głębin ducha. Posłałem dziewczynie lekki uśmiech, a ona leciuteńko westchnęła. Czy mi się wydało, czy było to westchnienie współczucia?
Wszedłem.
Pani Grodehaar siedziała na kanapie pokrytej pluszem grubym i gęstym jak futro merynosa w pięknym odcieniu butelkowej zieleni. Dodatkowo oparcie i boki zdobiły śnieżnobiałe koronki. Pewnie szwajcarskie albo polskie. Z boku stolik niewątpliwie z pracowni Jeansona, miękkie światło lejące, może nawet - snujące się z lamp Hornicla. I - mżj Boże - cała ta reszta, cała bez wyjątku!.. Gabinet był tak piękny, że z trudem oderwałem się od kontemplowania scenografii i zwróciłem uwagę na panią Grodehaar. Była wysoka, widać to było mimo że siedziała, była szczupła i wiotka, opierała upstrzone brunatnymi plamami dłonie na gałce laski. Pewnie można by za nią, za laskę, nie za panią Grodehaar, kupić kawał amazońskiego lasu z Indianami i rzeką. Miała gęste siwe włosy, porządnie wyszczotkowane i - jeśli się na tym znam - tylko szczotkowane, bez żadnych kąpieli odżywczych, utrwalaczy, nasączaczy, układaczy. Gospodyni miała na sobie białą, tak białą, że aż błękitną, bluzkę z koronkowymi mankietami i kołnierzykiem, na to granatowa kamizelka z cieniutkiej irchy i z takiej samej irchy spódnica.
Jakby zniecierpliwiona moim niezdecydowaniem wyciągnęła rękę. Uświadomiłem sobie, że nie pamiętam jak się całuje dłoń damy - trzymając ją w prawej czy lewej ręce. Uścisnąłem więc ją tylko ostrożnie.
- Może powinnam jednak zafundować sobie fryzjera? - zapytała. - Ale w moim wieku, to ewidentne marnowanie cennych chwil, szkoda mi każdej minuty zużytej na głupie zajęcia. - Wskazała ręką fotel. - Siadaj, chłopcze.
Pogłaskałem się po czubku głowy, powinna, szczególnie gdy usiadłem, zobaczyć tonsurkę. Takiej nie miewają chłopcy.
- Tak. - Stuknęła laską w podłogę. - Ktoś mnie okrada - powiedziała. - Jak ja tego nie znoszę - powiedziała tonem zwierzenia. Zacisnęła na chwilę wargi. Nieumalowane wargi. - Nigdy nie znosiłam złodziei i nie będę tego tolerowała teraz.
- Tylko... - usiłowałem, ot tak, dla własnego komfortu psychicznego, sprzeciwić się jej jakoś - ... że ja...
Ze zdziwieniem usłyszałem drżenie we własnym głosie.
- Ma pani starą książkę telefoniczną! - wypaliłem.
- No to co? - opuściła jedną brew i odwróciła nieco głowę w bok. - Skoro od iluś tam lat firma się trzyma, to nieźle to o niej chyba świadczy.
Dała mi czas na przyswojenie lekcji i jeszcze raz stuknęła laską o podłogę. Nie wiem czym się różniły owe oba stuknięcia, ale po tym drugim otworzyły się drzwi i moja przewodniczka dygnęła.
- Kawy? - zapytała pani Grodehaar.
- Poproszę.
Ha! Postrach morderców, Owen Yeates! "Poproszę". Jak u cioci na imie...
- Słuchasz mnie, młody człowieku?
- Tak, oczywiście.
- Wyglądasz na rozkojarzonego... - powiedziała z troską w głosie.
- Otoczenie, przyznam, nieco deprymuje... - usłyszałem swój głos.
- Może mały koniaczek?
- Nie.
To ja powiedziałem?!
- A palisz ty?
- Tak, proszę pani.
- A co?
- Golden gate'y.
- Całe szczęście, dawaj! - zażądała.
Poczęstowałem ją i podałem ognia. Zaciągnęła się ze smakiem. Wypuściła długą smugę dymu.
- Gdyby co - to on jest twój, chłopcze - pokazała trzymany w ręku papieros.
Skinąłem głową, zapaliłem również.
- Chodźmy - wstała opierając się na lasce, ale gdy usiłowałem podać jej rękę, majtnęła głową. - Jak się przemieszczam trudniej mnie zlokalizować.
Poprowadziła mnie do innych drzwi, wyprzedziłem ją na palcach i otworzyłem je. Znajdowała się za nimi olbrzymia sala, coś jak pół boiska do soccera, pod dachem, z witrażowymi oknami i parkietem, w który można było wpatrywać się godzinami. Pod ścianami stały dziesiątki gablot, w których, jak odnotowałem bez trudu, znajdowało się marzenie każdego niemal, z wyjątkiem mnie, Amerykanina - czapki, rękawice, bity, koszulki i spodnie, wszystko do bejsbolu. I karty, setki, tysiące, a może dziesiątki tysięcy kart.
- Ktoś opróżnił mi dwie gabloty - powiedziała pani Grodehaar. Wskazała na jedną ze ścian, mniej więcej w połowie jej długości. Z papierosa spadł słupek popiołu. Nabrałem powietrza.
- Skoro to ja palę, to proszę nie strząsać popiołu na podłogę, bo mnie służba ustrzeli - wypaliłem półgłosem.
- Zajmij się eksponatami - odpaliła gospodyni wcale nie zdetonowana.
- Nie znam się na tym - wzruszyłem ramionami. - Wyczuwam, że to coś imponującego, ale jestem wyjątkiem - bejsbol mnie kompletnie nie porusza.
- To tak jak mnie - powiedziała wcale nie zdziwiona. Nie miała też zamiaru mnie zwalniać. - Chodź. - Chwyciła mnie pod ramię i pociągnęła do gabloty. Na szczęście znajdowały się w niej nie gacie i skarpety tylko karty. - Mogę ci hasłowo powiedzieć, że są tu karty-Mauritiusy, a to Di Magio, a to Senivola, a Stan Cuzinsky, czy Volac, Milo Drivac, O'Hara i tak dalej. Poza tym jest obszerna kolekcja autografów: Bud Świr, Lanny Zuckermann, Huerly, Bromberg...
Rozejrzałem się po okolicy i trafiłem wzrokiem na wazę, nie wyglądała imponująco, poza tym była wolnostojąca, na postumencie, nie w gablocie. Pokazałem pani Grodehaar, że ją uważnie słucham, a sam skoczyłem szybko w bok i porwałem wazę. Podsunąłem ją gospodyni, a potem sam strzepnąłem. Podziękowała mi zmrużeniem powiek tudzież ruchem głowy i kontynuowała:
- ...Liceck, Saturday, Pioggi, Carneval, White, ten White Arnie, a nie ten tłuk Joe - sprecyzowała.
- To jasne - kiwnąłem głową.
Przestała mówić i przyglądała mi się chwilę.
- Nie kpisz sobie aby?
- Nie, ale ja naprawdę nie przyswajam...
- Dobra - przerwała mi. Nie po raz pierwszy. Szczególnie jeśli miałem świadomość, ile musiałbym zużyć wielokropków, żeby oddać naszą wcześniejszą rozmowę telefoniczną na papierze. - Która godzina?
- Za dwanaście jedenasta.
Skrzypnęły drzwi, pani Grodehaar zręcznie cisnęła papierosem w wazę i odwróciła się.
- Telefon, proszę pani - pokojówka dygnęła i ruszyła w naszym kierunku niosąc słuchawkę w wyciągniętej ręce. Podała ją chlebodawczyni, a ta oddaliła się o trzy kroki i syknęła: - Słucham?
Pokojówka odwróciła lekko głowę i tchnęła w moim kierunku:
- Ta waza jest warta prawie sześćset tysięcy, niech pan jej nie rozbije.
Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować pani Grodehaar warknęła: -Nie!
Wyciągnęła rękę z polemizującą słuchawką, wcisnęła ją w dłoń dziewczyny i trzepotaniem obu dłoni, motylimi ruchami wypłoszyła ją z sali..
- Jak mówiłam - zwróciła się do mnie - są tu... Przepraszam - i do odwracającej się dziewczyny: - Tu wypijemy kawę, stolik i krzesła! - Wróciła spojrzeniem do mnie. - Co piątek po jedenastej, mniej więcej w pół do dwunastej ktoś kradnie coś - rękawice, piłki z autografami, czapki ze śladami potu jakiegoś Matthewsa.
- Nie rozumiem. Wie pani o której nastąpi kradzież i nie może przeciwdziałać?
- Właśnie tak - przytaknęła z pewnym jakby zdziwieniem. - Sam za chwilę zobaczysz, młodzieńcze.
Zrobiła minę obiecującą mnóstwo uciechy.
- Jak mówię - te eksponaty mnie zupełnie nie podniecają, ale - nie znoszę... Ach, już to mówiłam!
Drzwi otworzyły się i pojawiła się zgrabna procesja - dwaj kamerdynerzy, leciwi, i trzy dziewczyny. Migiem ustawili we wskazanym przez gospodynię miejscu stolik i dwa foteliki, rozstawili serwis do kawy, pewnie z... Gdzie i kiedy robili najlepsze serwisy?
Usiedliśmy. Widząc popielniczkę podałem wazę jednej z dziewczyn i z ulgą zapaliłem nowego papierosa. Służba zniknęła z pola widzenia. Nalałem kawy pani Grodehaar i sobie. Skosztowałem, ale już po aromacie wiedziałem, że pokocham to miejsce.
- Poza tym - dodała pani Grodehaar - straszą mi służbę.
Być może pomyślała sobie, że skoro nie jestem w stanie docenić jej kolekcji, to niespecjalnie usilnie zabiorę się do sprawy, dlatego wtrąciła ten czynnik ludzki. Nie, głupio myślę - pani Grodehaar nie była w stanie wyobrazić sobie, że ktoś może nie przejąć się nałożonym przez nią obowiązkiem. Po prostu do krótkiej listy grzechów złodziei dodała jeszcze jeden.
- Jak to się odbywa? - zapytałem odstawiając na chwilę filiżankę, w końcu - nikt mi jej nie ukradnie.
- Zaraz zobaczysz - obiecała mi.
Zastanowiło mnie, że nie pyta: "Masz broń, kochaniutki?" W końcu, za chwilę mają ją okraść, a wynajęty detektyw co ma robić - gapić się na to? Żart? Oszustwo ubezpieczeniowe? Wyślizganie spadkobierców?
Coś pod ścianą załomotało, jakby śpieszący się dzieciak zbiegł po schodach na parter, potem usłyszałem ponury, ale dość melodyjny ton jakiegoś rogu. Odłożyłem papierosa i wolno, nie hałasując, wstałem. Byliśmy sami w sali. Ja milczałem i wstrzymałem oddech, pani Grodehaar zamarła z filiżanką podniesioną do ust. Na pewno nie potrafiła tak warknąć, imitować naciągniętą grubą linę, którą ktoś lub coś zahaczyło i puściło. Nad gablotą w odległym kącie powietrze zafalowało jak w upalny dzień na pustynnej szosie. Odruchowo sięgnąłem za pasek z tyłu, ale tam miałem dzisiaj tylko metkę krawca. Na palcach ruszyłem w kierunku migocącej gabloty. Była tak daleko, że w połowie drogi zacząłem biec na palcach, inaczej dotarłbym tam w przyszłym tygodniu. Chociaż, z drugiej strony, nie było się do czego śpieszyć - gablota stała, nie było przy niej nikogo, trwała gęsta dostojna cisza. Jeszcze raz odezwała się skrzypnięcie, potem trąbka czy róg i naraz szklane drzwi gabloty jakby spłynęły na ziemię, a w jej wnętrzu zaczęły podskakiwać i znikać z oczu jakieś karty, karty, karty...
Runąłem biegiem w stronę odbywającego się na moich oczach plądrowania, ale nie zdążyłem. Może i dobrze, bo nie miałem kogo i za co chwytać. Kiedy miałem jeszcze kilka kroków do przebycia, szkło drzwiczek "wpłynęło" do góry, na swoje miejsce, a migotanie powietrza ustało.
Koniec.
Gdy wyhamowałem, by nie wpaść na gablotę, była już zwyczajną stylową gablotą i niczym więcej. Tyle że miała wybebeszone wnętrze. Z kilkudziesięciu kart zostało cztery czy sześć. Wpatrywałem się tępawo w szklane półki. Że tępawo - widziałem w odbiciu.
Odwróciłem się i pomaszerowałem z powrotem. Przyszło mi do głowy, że jeśli się nie pośpieszę wystygnie mi znakomita, wyśmienita, genialna kawa. Ale tuż przed stolikiem stanąłem jak wryty. Coś nieśmiało puknęło w mój umysł. I znikło. Ale został zapach pomysłu, leciutki posmak. Niemal niesłyszal...
TAK!!!!
Dźwięk! Sygnał rogu. Rożek pasterski! Przypomniałem sobie, że gdy z przyszłości pojawiał się Guylord tuż przedtem słyszałem dźwięk rożka pasterskiego. Potem coś bekało, czkało, czy też warczało skrzypliwie. Niemal identycznie jak tu i przed chwilą.
Strzeliłem palcami. Zrobiłem dwa kroki.
- Czyżbyś coś już wiedział, młody człowieku? - dobiegło mnie pytanie gospodyni. I zanim zdążyłem się pochwalić dodała: - Jeśli tak, to jesteś wart tych dwudziestu dolarów. - Musiała zobaczyć coś w moim spojrzeniu , bo zapytała: - Coś nie tak? Pytałam swojego prawnika, powiedział mi, że takie są stawki za dzień. Plus, zwyczajowa premia, za sprawne wykonanie zlecenia.
- Och... - obliczała chwilę. - Osiemnaście do dwudziestu lat temu, ale przecież dolar raczej dobrze stoi?
- Tak - zdołałem wychrypieć.
Potem miałem duże kłopoty, z utrzymaniem powagi. Najbardziej się bałem, że ją obrażę i zabierze mi niedokończoną kawę. Szybko usiadłem i upiłem łyk.
- No? - ponagliła mnie pani Grodehaar.
- Nie mam całkowitej pewności - przyznałem. - Ale mam pewien domysł. Mocne podejrzenie. Co do sposobu dokonywania kradzieży. Gorzej będzie ze sprawcami - postawiłem sprawę jasno. - Mogą być poza moim zasięgeim. Są poza moim zasięgiem - sprecyzowałem.
- Dlaczego? - zapytała tak ostro, że nie mogłem jej zbyć byle czym.
- Nie ma ich tu - odpowiedziałem wymijająco.
- Ba! - parsknęła. - Wiadomo. Przecież to nie ja i nie moi ludzie. Nikogo innego tu nie ma.
- Wpadają na chwilę, porywają coś i zwiewają.
- Sprowadzić psy? - wychyliła się do mnie zatroskana.
Pokręciłem głową. Dokończyłem kawę. Wyjąłem papierosy i poczęstowałem rozmówczynię i chlebodawczynię.
Zapaliliśmy. Bufiaste obłoki dymu powędrowały do góry rozświetlone smugami promieni rachitycznego dziś słońca.
- Nie mam jeszcze pomysłu - przyznałem. - Ale - nie będę nieszczerze skromny - to u mnie stan przejściowy. Zawsze potem pojawia się jakaś idea. Najczęściej skuteczna.
- Masz tydzień czasu - powiedziała pani Grodehaar. Uświadomiła sobie, że zabrzmiało to jak ultimatum. - Chodzi mi o to, że dotychczas kradzieży zdarzały się tylko w piątki - dodała gwoli wyjaśnienia.
- Tak, rozumiem. - Rozważyłem za i przeciw i sięgnąłem po dzbanek, gospodyni podziękowała gestem, nalałem sobie i łyknąłem.
- Możesz mnie, złotko, wprowadzić?
- Yyymm... - zameczałem zastanawiając się jak uciec od odpowiedzi. - To nie jest...
- Nie myśl, że się boję...
- Nie, to nie to. Nie chodzi o jakieś potwory...
Zachichotała. Przerwałem i patrzyłem na nią.
- Co się tyczy potworów... - parsknęła i przesłoniła usta dłonią. - Niektórzy z pracujących tu powiedzieliby, że jeśli nie chcę oglądać potworów to powinnam potłuc lustra.
Spróbowałem udać, że nic mnie nie śmieszy i napić się kawy, ale mogłem prychnąć i opryskać kawą gospodynię. Pośmialiśmy się więc, kulturalnie i niezbyt długo.
- No dobrze. Wytrzymam do przyszłego tygodnia - powiedziała gospodyni.
Nie ośmieliłem się jej chwalić. Po prostu skinąłem głową.
- Czy chcesz już dzisiaj honorarium, młodzieńcze? Może zaliczkę?
Co ja był zrobił z taką kupą forsy, psze pani?! - cisnęło mi się na usta. Wytrzymałem. Pokręciłem głową.
- Nie, poczekajmy z tym. - Wstałem. - Acha! Ile było tych kradzieży?
- Cztery, dzisiejsza - czwarta.
- Czy zauważyła pani jakieś prawidłowości?
- Tak. Proste i jasne - za pierwszym razem zginęły piłki, najcenniejsze. Za drugim - rękawice, też te najwartościowsze z kolekcji męża. Trzeci raz to plakaty, i dzisiaj karty.
Rozejrzałem się. Co jeszcze mamy tu do zabrania? Koszulki. Kaski. Buty. Bilety. Listy. Puchary. Kije. Kii-jeee!..
Tak, to będzie to.
Uśmiechnąłem się raźnie. Pani Grodehaar wstała i zrobiła krok w moją stronę.
- Czy już coś masz, młodzieńcze?
- Mam... - "prawie czterdzieści jeden lat" chciałem powiedzieć, ale wyemitowałem co innego: - ... pewien pomysł.
- Świetnie - pochwaliła mnie. Objęła się rękami i potarła ramiona.
- Gdyby cokolwiek się działo - proszę o telefon. Ja też będę panią trzymał w tempie.
Pochyliłem się nad jej dłonią i ucałowałem ją. Nie wiadomo skąd i jak pokojówka wiedziała, że będę wychodził - stała już w drzwiach i po chwili wyprowadziła mnie na zewnątrz. Joseph powitał mnie swoim niezwykłym salutem. Wsiadłem. Gdy tylko samochód ruszył sięgnąłem do barku i nalałem sobie na trzy palce.
To, co serwował mi barek domowy było znacznie, znacznie gorsze.
***
Combo Brakewooda odjechało akurat w chwili, kiedy zza zakrętu wyłonił się przód RR pani Grodehaar. Stałem nad starannie opakowaną w szczelne worki wiązką atrap bejsbolowych atrakcji.
- Co w nie wpakowałeś? - zapytałem kilka minut temu Brakewooda.
- Lepiej żebyś... - Rozważał chwilę. - Nie może cię ta informacja przerazić, bo się na tym nie znasz.
- Właśnie - przytaknąłem pośpiesznie, choć nie lubię przyznawać się do jakiejkolwiek ignorancji.
- No więc masz tam mieszankę pochodnych selsen-mercaptanu butylowego i mercaptanu etylowego, do tega innych różności, ale... Co?
- To zgniła kapusta w zupie ze ścieku?
- No!
- No to chyba o to mi chodziło. Dzięki.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Potem Brakewood wsiadł i odjechał.
Joseph pośpieszył mi na spotkanie.
- Pozwoli szanowny pan - wyciągnął kościstą rękę, chcąc wyrwać mi z ręki pęk kijów.
- E-e! - odmówiłem pomocy i ostrzegłem jednocześnie. - Nie, dziękuję, ale sam sobie poradzę.
Wtedy Joseph drobnymi kroczkami pobiegł przede mną do RR, otworzył drzwi i zasalutował z jeszcze większą niż w ubiegły tygodniu werwą. Ostrożnie wsiadłem, delikatnie ułożyłem postukujący jak ksylofon w worku pakunek i sam się rozsiadłem. Sprawdziłem, czy szczelne zamknięcie worka trzyma i poruszyłem brwiami przyzwalająco - Joseph najwyraźniej czekał na taki sygnał. Ruszyliśmy.
Dwa dni temu wywlokłem z garażu bastaada i przejechałem trasę od swojego domu do... No, do miejsca, gdzie powinno się skręcać w... jakąś tam uliczkę, prowadzącą do Hodden Park. W tamtą stronę jechałem czterdzieści trzy minuty, i to do miejsca, które nie było końcem trasy. Wracałem podminowany i zły, łamałem wiele przepisów i dojechałem do domu w trzydzieści sześć minut. Dlaczego w takim razie na pierwszą i jedyną, jak na razie, wizytę jechałem z Josephem dwadzieścia kilka minut? Widziałem zegar RR, ten słynny, co to swoim cykaniem zagłusza szmer silnika. Była dziewiąta czterdzieści, tyle samo co i na moim casaverasie. Nieznacznie wciągnąłem powietrze nosem, lecz w tym cichym samochodzie zabrzmiało to jak japoński gong.
- Życzy pan sobie apteczkę? - zapytał Joseph.
Zanim zdążyłem do niego strzelić ścianka obok drzwi barku pękła i wysunęła się stamtąd mała, ale bogata asortymentowo apteczka. Pokręciłem głową. Nie zauważyłem co Joseph zrobił, ale apteczka wsiąkła w panel. Sięgnąłem do radia, ale przypomniałem sobie coś.
- Ile osób pracuje u pani Grodehaar?
- W domu trzydzieści sześć, w posiadłości jeszcze osiemnaście.
- My jedziemy do posiadłości? - precyzowałem dane.
- Nie, do domu, szanowny panie.
- Dobrze. Trzydzieści sześć. Czy są wśród nich jakieś nowe osoby? Od niedawna pracujące?
- Żartuje pan? - Na długą chwilę oderwał spojrzenie od szyby i gapił się na mnie, jakby zaproponował mu spacer z rozpiętym rozporkiem.
- Przecież sam widziałem - upierałem się - młode dziewczyny...
- To są pracownicy w drugim pokoleniu - powiedział tonem, pasującym do jakiegoś oczywistego stwierdzenia typu "Słońce świeci w dzień, a Księżyc - w nocy!".
- Dostawcy? - indagowałem dalej.
- Sami przywozimy wszystko - uciął.
Na pewno on nie wozi szynki i karczochy, on wozi tylko panią. I jej gości.
- A ekipy konserwatorskie? Remonty? Naprawy?
- Państwo płacili za naukę każdego, kto chciał zdobyć jakiś zawód. Jesteśmy samowystarczalni.
Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą Pymy, w charakterze pomocnicy detektywa. Nie uwierzyła w połowę tego, co jej opowiedziałem o wizycie u pani Grodehaar. Nie uwierzyła nawet w połowę połowy. Szkoda, że nie było Phila. On by uwierzył.
Łagodnie weszliśmy w zakręt. No tak - tu byłem wczoraj i nie było żadnej przerwy w żywopłocie, starym, wysokim i gęstym.
- Jak to się dzieje, że nagle jesteśmy na tej ulicy? - nie wytrzymałem.
- Zwyczajnie - trzeba skręcić w lewo - powiedział zdziwionym tonem, jakbym nie rozumiał wcześniejszego "Słońce świeci w dzień..." Dobrze mi tak, nie trzeba otwierać ust, gdy...
Która godzina?! Jedenasta sześć! Cholera, jechaliśmy dwadzieścia sześć minut, niech będzie - dwadzieścia siedem, bo jeszcze nie stoimy na podjeździe. Ale i tak...
Zacisnąłem zęby i nie zadałem kolejnego kretyńskiego pytania.
- Roberta weźmie bagaże - oświadczył nie znoszącym sprzeciwu tonem Joseph, gdy wysiadłem z wozu, a pokojówka, w rysach której zacząłem odkrywać podobieństwo do Josepha, podbiegła, dygnęła i wyciągnęła ręce.
- Gramy w kosi-kosi-łapci? - zapytałem.
- Wezmę pana bagaż. - Nawet się nie uśmiechnęła się. Prawie na bank - córka Josepha.
- Na pewno nie!
Ominąłem ją i skierowałem się do drzwi. Dogoniła mnie, wyprzedziła i pomaszerowała pierwsza. W kolejnych drzwiach czekała już ta starsza, która poprzednim razem czyhała w salonie czy nie spróbuję zwinąć Matisse'a. Skinąłem jej głową, przekroczyłem próg i skierowałem się w znanym mi już kierunku. W salonie, ukłoniłem się grzecznie, złożyłem pakunek na fotelu i pochyliłem nad dłonią pani Grodehaar.
- I co? - zapytała wskazując mi innych fotel.
Przycupnąłem na brzeżku, zerknąłem na zegarek.
- Powinniśmy pójść do gablot - powiedziałem. - Jeśli się nie mylę okrada panią ktoś nieobecny tu ciałem.
- Z zaświatów? - Nie dziwiła się, upewniała tylko.
- Mniej więcej. Z innego czasu. - Poczekałem chwilę, ale nie roześmiała się, nie postukała czubkiem kościstego paluszka w skroń. - Tak mi się wydaje - ktoś opracował metodę sięgania do innego czasu, być może ten tunel nie jest duży, złodziej nie potrafi przedostać się sam, a może zwyczajnie nie chce. Może się boi...
- Słusznie się boi - wtrąciła się gospodyni.
- Tak... No, właśnie. Więc ten ktoś podkrada, co mu wejdzie w łapy, może sprzedaje, żeby opłacić dalsze badania tego, co tam sobie bada. Nieważne - kradnie i to musimy ukrócić. Dlatego - wskazałem kciukiem za siebie, choć to może prostacki gest - musimy udać się do eksponatów i dokonać kilku manipulacji.
- Zawołam kogoś do pomocy? - zaproponowała.
- Nie, to nie wymaga pomocy.
Wstała.
- No to chodźmy.
Podniosłem brzemię i pomaszerowaliśmy. W sali balowo-muzealnej podszedłem do gablot z kijami bejsbolowymi, położyłem na podłodze swój bagaż i odwróciłem się do gospodyni.
- Alarmy? Klucze?
Pokręciła głową. No tak - kto by się ośmielił?!
Otworzyłem gablotę i zacząłem wyładowywać tamte muzealne okazy. Poobijane, z wyślizganymi rękojeściami, w lepszym i gorszym stanie. Melodyjnie kołatały, gdy układałem je dość beztrosko na podłodze. Potem wyjąłem, o wiele delikatniej, swoje "kije" i zacząłem układać, mniej więcej w muzealnym porządku w gablocie.
- Mógłbyś mnie wtajemniczyć w swój plan. Młody człowieku?
- Tak. Więc ktoś... - poustawiałem kije, odsunąłem się i krytycznie przyjrzałem całości -... sięgnie tu poprzez czas, jak po swoje i weźmie kije, ale to nie są właściwie kije, tylko dość okrutna kara.
- Takie kije-samobije? - zapytała domyślnie.
- Niemalże, w każdym razie więcej tu nie sięgnie. - Sięgnąłem do worka i wyjąłem jeszcze kilka rzeczy: rękawicę, czapkę, puszkę na wazelinę, pasek do spodni. Powkładałem to wszystko do odpowiednich gablot. - To na wypadek, gdybym się pomylił i złodziej nie sięgnął do tej gablotki, ale do innej - wyjaśniłem.
- Ale dokładniej - co tam jest?
- Mieszanka najstraszliwszego smrodu, jaki sobie można wyobrazić i wyprodukować w aktualnym stanie wiedzy o chemii.
- To znaczy?
- Och, jakieś tam dwucoś, metacoś, butacoś i libytyna.
Pani Grodehaar przyglądała mi się uważnie przez pół minuty, potem skinęła głową. Popatrzyłem na zegarek.
- Jest jedenasta - powiedziałem.
Zrozumiała aluzję.
- Możemy zatem napić się kawy i zapalić - puściła do mnie oko. Poczęstowałem ją golden gatem. Zapaliła i zaciągnęła się. - Po twojej wizycie, młodzieńcze - oznajmiła - przyszła do mnie delegacja, moje kochane pokojówki, i poprosiły, żebym więcej cię nie wpuszczała do domu. Podobno nie masz krzty szacunku do tego - zatoczyła ręką koło.
- Nie uległa im pani?
Pochyliła się do mnie.
- Ja też nie mam specjalnego szacunku - zwierzyła się. - Te rzeczy są na ogół niewiele starsze ode mnie, mają tylko po dwa, trzy czy osiem wieków. W moim wieku to nie imponuje - Zaciągnęła się zadzierzyście.
Chciałem jakoś zaoponować, ale zobaczyłem, że zamyśliła się, zmrużyła szarozielone oczy i o czymś intensywnie myśli. Nie przeszkadzałem jej. Tym razem na stoliku stała również popielniczka, chyba dzieło Damnaia, niewiele mniej warta niż waza z dynastii Ming.
- Co z tą kawą? - mruknęła rozzłoszczona. - Zaraz ich pogonię!
Wstała i pomaszerowała raźno do drzwi. Zniknęła za nimi. Mogłem sobie wyobrazić, co się tam teraz dzieje. Paliłem i myślałem. Potem przymierzyłem się - siedzieliśmy w centrum sali, do najbliższych gablot mieliśmy mniej więcej dwadzieścia stóp, klepnąłem się w kaburę pod ramieniem. Gdyby tym razem ktoś chciał wyleźć z tunelu - będę gotowy. Ale pani Grodehaar powinna opuścić scenę. Tyle że nie zgodzi się na to.
Szczęknął zamek i gospodyni wróciła na fotel. Sekundę potem drzwi otworzyły się ponownie i pojawiła się procesja ze stolikiem i serwisem. Wypiliśmy w milczeniu po pół filiżanki, kiedy nagle pani Grodehaar syknęła zniecierpliwiona. Zrobiłem wyczekującą minę.
- Zapomniałam łyknąć swoje tabletki! - Postukała palcami w blat stolika.
Zerknąłem na zegarek, była jedenasta pięć. Cholera, nie chciało mi się, ale musiałem. Poderwałem się.
- Zawołać kogoś?
- Gdybyś był tak uprzejmy...
Popędziłem do drzwi, przemierzyłem korytarz, wpadłem do salonu, potem na pierwszego salonu z obrazami. Pusto i cicho.
- Jest tu kto? - krzyknąłem.
Odpowiedziała mi cisza, ale po sekundzie, gdy już kierowałem się najbliższego obrazu, by uruchomić alarm pojawiła się wyniosła pokojówka.
- Pani Grodehaar życzy sobie swoje ziółka - wypaliłem i pognałem z powrotem.
W sali nic się nie działo. Pani Grodehaar sączyła kawę, łyknąłem i swojej. Zaraz za mną pojawiła się pokojówka i podała pani tackę z tabletkami. Wszystko odbywało się jak w niemym filmie, z całym należnym scenie ceremoniałem. Gdy pokojówka wyszła sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem plaski sterownik, zaktywowałem wszystkie sześć zapalników i odłożyłem go na stół. Przechwyciłem pytające spojrzenie klientki.
- Kiedy zobaczę, że kradną to lub to, lub to - uruchomię odpowiedni zapalnik - wyjaśniłem. - Złodziejowi zaszkodzi zdobycz, gdy już się nią nacieszy.
Poczęstowałem panią Grodehaar, ale odmówiła ruchem ręki, potem przesunęła swój fotel tak, by widzieć gablotę z kijami. Siedzieliśmy obok siebie, jak dwuosobowa widownia w małym prywatnym kinie.
- No, ciekawam!.. - syknęła mściwie, jak mi się wydało - Bardzom cie-ka-wa!
Przemknęło mi przez myśl, że jeśli się poszkapię - jej zemsta sięgnie mnie poza czasem i przestrzenią. Po co ja się w to pcham? Po co mi...
Powietrze warknęło. Poczułem skurcz przepony i szybsze bicie serca. Rozległ się smętny przeciągły dźwięk. Migotanie powietrza pojawiło się między szafkami z kijami i butami. Cholera, buty!? Zacisnąłem pięści. Poczułem, że pani Grodehaar chwyta mnie za biceps i zaciska na nim palce. Do diabła - pasma mięśni poddały się jej kościom i rozdzieliły na pojedyncze włókna. Obłok falującego powietrza przesunął się i otoczył szafkę z butami. Jęknąłem. Częściowo ze złości, częściowo z bólu - szpony gospodyni wpiły się w kość i sięgnęły szpiku. Obłok wisiał chwilę i nagle, ku mojej podwójnej uldze, przesunął na kije. KIJE! Zaczęły znikać.
Wolniutko sięgnąłem do stolika i położyłem palce na sterowniku. Opuszka wskazującego drżała na jedynce. Kije postukiwały i znikały, znikały, znikały.
Ostatni.
OK. Teraz ja. Wdusiłem "1".
Drugie warknięcie i syk.
Koniec wizyty. Wykonałem kilka ruchów, które miały znaczyć, że zamierzam wstać - pani Grodehaar zrozumiała, że musi puścić moje ramię. Puściła. Gdy wstałem zwisło mi bezwładnie, jak sparaliżowane. Ale mężnie nie skarżyłem się. Najpierw zdezaktywowałem sterownik, potem odszukałem swoje trefne eksponaty, w tym czasie odzyskałem częściowo władzę w ręce. Załadowałem je do wora. Gospodyni poczęstowała się papierosem i paliła wypuszczając długie smugi aromatycznego dymu w powietrze. Usiadłem i zapaliłem również.
- Czy to będzie koniec? - zapytała.
- Tak sądzę - odpowiedziałem. - Byłbym zdziwiony. Ale, na wszelki wypadek, chciałbym tu być w przyszłym tygodniu.
- Dlaczego to się odbywa raz w tygodniu?
- Możemy tylko się domyślać. - Przypomniałem sobie doświadczenia z błoną interwymiarową. - Może złodziej musi ładować przez kilkadziesiąt godzin specjalne akumulatory, może za każdym razem kalibruje aparaturę, może coś się zużywa lub niszczy. - Zastanawiałem się chwilę. - Postawiłbym na ładowanie.
- A nie ma metody, by się dowiedzieć jak skuteczna była twoja broń, młodzieńcze?
- Pewnie jest - wzruszyłem ramionami. Szczerze mówiąc - chciałem sam w zaciszu domowych pieleszy sprawdzić skuteczność swojego pomysłu, ale skoro zostałem wywołany... - To znaczy - sądzę, że można by, ale... - zawahałem się.
- Proszę o jasną i wyczerpującą odpowiedź - zażądała klientka. - W końcu płacę ci!
Wzruszyłem się. Dwudziestka dziennie, to wystarczy na benzynę i parkowanie, przeciętny rozwodowy człap bierze od usiłującego wywinąć się z węzłów małżeńskich męża sto pięćdziesiąt do dwustu, w porywach do trzech setek. Plus koszty. Kosztów, niemal nie miałem, trzeba przyznać. Co tam te siedem setek za bomby?!
- Gdyby pani miała komputer z globnetem... - powiedziałem bez wiary w taką możliwość.
Pani Grodehaar odstawiła filiżankę i myślała chwilę. Potem postukała kostką palca w stolik. Otworzyły się drzwi i pojawiła "córka Josepha".
- Czy my mamy jakiś komputer? - zapytała pani Grodehaar.
- Tak, proszę pani. Przynieść?
Gospodyni zerknęła na mnie, skinąłem głową.
- Tak, Elisabeth. Proszę.
Elisabeth zniknęła za drzwiami. Dolałem nam kawy. Pani Grodehaar postukała znowu w stolik, pojawiła się starsza ze znanych mi pokojówek.
- Czy można już powkładać kije na miejsce? - zwróciła się do mnie z pytaniem klientka.
- Tak. Oczywiście - poderwałem się. - Przepraszam, powinienem był sam...
- Siadaj, młodzieńcze - przerwała mi pani Grodehaar. - Mam pytanie - czy zabiliśmy wynalazcę?
- Eee... Mam nadzieję, że nie. Nie uważam, żeby śmierć była właściwą karą za kradzież.
- Słusznie.
Zapadła chwila ciszy. Dlaczego, pomyślałem, pani Grodehaar nie zastukała palcem, kiedy chciała, żeby jej przynieść lekarstwa? Dlaczego poszła sama zadysponować kawę, skoro jakiś czujnik przenosi jej postukiwania do odpowiedn...
Przerwała mi Elisabeth, która pojawiła się niosąc płaski jak naleśnik nettop. Ustawiłem go na stole, z którego pokojówka sprzątnęła serwis. Otworzyłem i uruchomiłem. Klawiatura nadęła się, rozjarzył ekran. Wystukałem kilka słów kluczowych, koordynaty graniczne czasowe i geograficzne. Start.
Pani Grodehaar, jakby nie zainteresowana procedurą, wstała i podeszła do zamykającej ostatnią gablotę pokojówki, coś do niej powiedziała cicho. Nettop pisnął i zaczął sypać danymi. Sprecyzowałem zasięg. Ochoczo ruszył do wertowania baz danych. Gospodyni wróciła do stolika i zapytała ruchem brwi.
- Posuwamy się - zameldowałem.
Skinęła głową. Na tysiąc osób w jej sytuacji dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć nękałoby pytaniami, wyszarpywało informację po kęsie, po niteczce. Ona - nie. Czekała.
Nettop pisnął ponownie. O, teraz lepiej.
- Proszę posłuchać - powiedziałem przelatując wzrokiem ekran. - To jest dziewiąty listopada dwa tysiące drugiego. Wydarzyło się co następuje... - Zacząłem czytać z ekranu: - "Dwadzieścia minut przed rozpoczęciem meczu miejscowych Trawlerów z przyjezdną drużyną Stalowych Kotłów z parkingu przy stadionie buchnęła fala straszliwego fetoru. Obłok odoru o niespotykanej sile ogarnął cały stadion powodując torsje całej czterdziestotrzytysięcznej widowni. Mecz nie doszedł do skutku, kibice w panice i smrodzie opuścili stadion. Obie drużyny schroniły się przed fetorem w szatniach, ale okazało się, że filtry klimatyzacji nie poradziły sobie z odorem. Tak więc zawodnicy również nie byli w stanie pokazać się kibicom. Zresztą - kwadrans później nie było na widowni nikogo, tylko przenikliwy smród, wzmocniony jeszcze przez torsje spanikowanych kibiców.
Specjaliści nie potrafią wyjaśnić fenomenu fetoru - najczęściej tłumaczą ową eksplozję piekielnego smrodu tym, że doszło do jakiejś samoistnej reakcji w kanalizacji tej - starej przecież - części miasta. Są też tacy, co widzą w tym zemstę "gwałconej przyrody", a policja znalazła - jak się dowiedzieliśmy - świadka, który twierdzi, że obłok potwornie skondensowanego odoru wypłynął z półciężarówki, stojącej na parkingu przy stadionie. Policja jednak w chórze z naukowcami wyklucza możliwość wyprodukowania tak skutecznej bomby zapachowej..."
Podniosłem głowę i popatrzyłem na gospodynię. Skinęła z aprobatą głową, ale myślami jakby było gdzieś obok. Jej papieros dopalił się sam, gdy ocknęła się z zamyślenia i chciała się zaciągnąć trzymała już w palcach tylko filtr. Trochę zła zgasiła go i wstała, powstrzymała mnie ruchem ręki.
- Przepraszam, muszę coś załatwić. Siedź spokojnie, jeszcze zamienimy kilka słów.
To mi się podoba u władczych bogaczy - ani krzty zainteresowania, czy rozmówca ma ochotę zamienić jeszcze kilka słów! Ani śladu zainteresowania, czy nie musi odebrać ze szkoły niewidomego przyjaciela, albo odwiedzić znajomego barmana, który w zaufaniu sprzedał cynk o świeżej beczce irlandzkiego Doppeltaggera. Nie, po co? Oni dyktują światu warunki. Dokoła nich orbituje słoneczko i inne mniej ważne ciała.
Z ponurą determinacją zemściłem się na nettopie - przewertowałem jeszcze kilka stron z odgłosami prasy z tego okresu. Najpierw wszystkich to bardzo śmieszyło, używali na czterdziestu tysiącach kibiców ostro: "Paw o czterdziestu tysiącach gardeł!", "Rzyg-rzeka płynęła ze stadionu", "Stalowe Kotły pełne..." i tak dalej. Potem, kiedy długosiężne skutki stały się widoczne jak gawron na śniegu, ton pisaniny się zmienił, ale chyba było za późno - każdy, czy niemal każdy, kto był owej soboty na stadionie, poczuł się znieważony i znienawidził - wiadomo co - bejsbol! Kiedy pani Grodehaar wróciła zamknąłem nettop.
- Dziennikarze mieli ubaw - powiedziałem. - Ci, rzecz jasna, co nie byli na stadionie. "Zostałem nie wyautowany, a zwymiotowany - mówi zawodnik Stalowych Kotłów", zacytowałem. "Nigdy więcej nie pokażę się na tym stadionie!". I tak dalej. - Postukałem w pokrywę. - Reasumując - wygląda na to, że zniszczyłem drużynę Trawlerów. Kilka miesięcy później oficjalnie wycofano drużynę z ligi, stadion zamknięto...
- Nic się nie stało - bąknęła gospodyni.
- Nie wiem... - Ogarnęły mnie wątpliwości. - Kilkadziesiąt tysięcy ludzi się pochorowało... Upadł stadion. Nie wiadomo ile osób straciło pracę - zawodnicy, trenerzy, masażyści, bileterzy, sprzątacze...
- Jeśli tylko udało ci się powstrzymać złodzieja - to się opłaciło! - powiedziała zdecydowanym tonem. - Wyobrażasz sobie - działające bezkarnie takie pozaczasowe gangi? Chaos globalny! Koniec cywilizacji!
- No, bez przesady... - zaoponowałem łagodnie.
- Nie przesadzam, sam mi przyznasz rację. Bezkarny złodziej po prostu będzie sięgać coraz głębiej i rozzuchwalony czuć się bezkarnie. To gangrena, rak społeczeństwa! - ucięła. - Jestem bardzo zadowolona ze sposobu załatwienia sprawy - pochwaliła mnie. Wstała i podała dłoń. - Co prawda byłeś tu u mnie tylko dwa razy i trochę czasu zajęło ci przygotowanie, ale uznaję, że należą ci się pełne trzy dniówki. - Nie wypuszczając mojej ręki poklepała mnie po wierzchu dłoni. - Jestem naprawdę zadowolona.
Zachichotała nagle. Pokręciła głową. Widząc moje zdziwione spojrzenie wyjaśniła:
- Wyobraziłam sobie te czterdzieści tysięcy kibiców...
Odchrząknąłem z pewną taką dezaprobatą. Nie podziałało. Chichotała dalej. Ukłoniłem się i skierowałem do drzwi, za moimi plecami narastał śmiech. Postarałem się wytrzymać i nie przyłączyć do zaraźliwego chichotu, udało się. Gdy podchodziłem do drzwi wyjściowych dogoniła mnie Elisabeth. Trzymała w ręku jaki sztywny płaski pakuneczek i wyciągała w moim kierunku.
- Czy Joseph jest twoim ojcem? - zapytałem.
- Skądże!
Dygnęła i podała mi pakiecik. Od razu włożyłem go do kieszeni.
- Pani kazała zapłacić.
- Aha. - Zważyłem paczuszkę. Coś sobie przypomniałem. - Czy mógłbym jeszcze zerknąć do książki telefonicznej?
Popatrzyła na mnie jak na raroga. Czekała na coś jeszcze, ale ponieważ milczałem wyczekująco zmarszczyła nosek i powiedziała skonsternowana:
- Chodzi panu o tele-com?
Pokręciłem przecząco głową.
- Przecież książek nie drukuje się od wielu lat... Nie mamy książki, takiej drukowanej.
- No to nic, dziękuję.
Otworzyłem sobie sam drzwi i wyszedłem. Wsiadłem do RR i ruszyliśmy. Coś mnie gniotło i uwierało. Bezczelnie sięgnąłem do barku i nalałem sobie na dwa palce. Przypomniałem sobie o paczuszce, wyciągnąłem ją z kieszeni i odstawiwszy szklankę na stolik otworzyłem kopertę. Znajdował się w niej jakiś dziwaczny płaski i dość ciężki pasek-etui. Otworzyłem etui. Leżały w oddzielnych przegródkach trzy złote dwudziestodolarówki. Wybite w tysiąc dziewięćset ósmym. Tak zwane "Ryżowe dwudziestki". Zaczęto je bić, żeby zapłacić za ryż, niezbędny dla głodującej Luizjany, potem zapłacili czym innym, albo w ogóle. A po aferze zostało kilkaset wybitych próbnie dwudziestek. Warte - każda - jakieś siedem do dziewięciu tysięcy.
Hm?!
Postukałem paznokciem w dno futerału. Wredna pani Grodehaar! Dwudziestka za dzień, i czekała na moje protesty!
- Joseph? - Uświadomiłem sobie, co mnie niemal przez cały czas dręczyło. - Czy pan Grodehaar był bogaty? - Zobaczyłem, że marszczy czoło. - Inaczej - czy to on dorobił się fortuny?
- Raczej nie. Wydaje mi się, że pani była tą siłą motoryczną...
- Rozumiem - powiedziałem. Nawet nie za bardzo skłamałem.
Do samego domu dojechaliśmy w milczeniu. Dopiero gdy skręcaliśmy w uliczkę, przy której stał mój dom, odezwał się telefon. Joseph włożył do ucha groszek i słuchał chwilę.
- Do pana - powiedział.
Sięgnąłem do gniazda telefonu.
- Tak?
- Ceremis Grodehaar - powiedziała moja niedawna jeszcze klientka. - Wiesz, że wróciła większość eksponatów?
- Nie wiem - powiedziałem jak idiota. - To znaczy - już wiem.
- Zaraz po pana wyjściu zwaliły się dwie kupy tych rzeczy, chyba czegoś brakuje, ale generalnie - złodziej wycofał się z haniebnego procederu.
- A co mu pani zrobiła?
- Ja? - Zachichotała. Czekałem chwilę, żeby się wyśmiała. - Domyślił się pan?
Po raz drugi użyła formy "pan? Proszę - awansowałem!
- Dopiero teraz - przyznałem. - Ale dokładnie - nie wiem.
- Gdy wysłałam pana po tabletki dołożyłam do eksponatów małą karteczkę, wydrukowaną gdy ja, z kolei, wyskoczyłam na chwilę. Napisałam na niej: "Jeśli pamiętasz tajemnicze zniknięcia szefów przestępczego podziemia z 2005 roku, to wiedz, że ja byłem ich przyczyną. Ci ludzie nie żyją z mojej ręki, i zasłużyli sobie na to. Ty też znajdujesz się na mojej liście!"
- Ale... Ale bomby fetorowe wybuchły w 2003?!
- No właśnie. Ten ktoś nie mógł więc wiedzieć, że blefuję. W każdym razie wystraszył się i oddał co mógł. Resztę pewnie sprzedał, ale niech mu!..
RR wyhamował płynnie na wysokości mojej furtki. Teba - zadziwiona pojazdem - wysunęła nos przez szczeliny w płocie i węszyła kiwając energicznie ogonem. Monty Python odwrócił na chwilę nos od Kierunku Zero.
- No to do widzenia - usłyszałem w słuchawce.
- Do widzenia - odpowiedziałem oszołomiony. Odłożyłem słuchawkę i chwilę siedziałem nieruchomo. Potem schowałem etui do wewnętrznej kieszeni marynarki i otworzyłem drzwi. - Dziękuję, Josephie. Do widzenia.
- Do widzenia panu szanownemu - usłyszałem.
Wóz bezszelestnie odpłynął od furtki. Teba dopiero teraz odważyła się pisnąć, a i to odgłos był wątły i nieśmiały.
- Już-już!
Przekroczyłem furtkę i podrapałem ją za uszami. Starannie obwąchała mnie i wydało mi się, że jest zadowolona z osiadłego na mnie zapachu rolls-royce'a. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Pyma.
- Wiesz co? Myślałam, że mnie bujasz, ale chyba nawet ty nie wynająłbyś takiej limuzyny, żeby tylko uwiarogodnić swoje fantazje - powiedziała z uśmiechem.
- No - skwitowałem krótko jej przyznanie.
Popołudnie upłynęło na opowiadaniu i wyjaśnianiu, i zastanawianiu się.
Dopiero w nocy, kiedy obudził mnie blask Księżyca bijący prosto w okno, uprzytomniłem sobie, czego nie sprawdziłem w globnecie. Już mi się, oczywiście, nie chciało wstawać.
Obiecałem sobie tylko, że kiedyś sprawdzę, kto wykupił śmierdzący stadion i na jego miejscu, w atrakcyjnej lokalizacji, wybudował kilka biurowców.
Inaczej - kto na tym smrodzie zrobił fortunę.
A potem, zasypiając, pomyślałem sobie: A co mnie to, w gruncie rzeczy, obchodzi?
Wrocław - Nowa Sól - Jelenia Góra - Zgorzelec - Głogów - Bolesławiec - Wałbrzych - Polkowice - Chocieszów
Sierpień - październik 1998