EuGeniusz Dębski:"Człowiek z Brukselki"
Zbiór opowiadań "Szklany szpon"
Antologia "Przedmurze"
W WC cicho buczała klima. Było
jasno, przewiewnie, pachniało drogim dezodorantem. Naholny pochylił
się, przerzucił krawat przez ramię na plecy, ochlapał twarz zimną
wodą i, pochylony, chwilę wpatrywał się w suche odbicie mokrej
twarzy.
To już nie te sracze, które pamiętam
z dzieciństwa w pociągach! - pomyślał. Ale też nie jest to pociąg.
Ciekawe, czy polskie pociągi już są czyste i czy wszystkie?
Uchylił na chwilę okno, pozwolił, by
pęd powietrza ochłodził i wysuszył twarz. Mógł użyć suszarki, ale
tamto powietrze było jałowe, sterylne, destylowane. Wyszedł i skręcił
do garderoby. Zmienił koszulę, wyszukał świeży krawat. Przez uchylone
drzwi słyszał raźny głos Sycza:
- …i jedziemy. Ciemna noc,
kurcze, wszyscy śpią, ja prowadziłem. I nagle w jakiejś wsi, pod
Częstochową, na zakręcie… Chłopie, mało się nie ufajdałem!
Leży facet w poprzek drogi, obok rower. Rower leży, bo rzucony. Facet
leży, bo pijany w trupa-trupentego. Zatrzymałem się metr od niego,
siny ze strachu. Wszyscy się pobudzili, walizki się zwaliły, coś się
rozlało, no to wiadomo – wściekli. Wyskakujemy na drogę,
chciałem gościa do rowu zrzucić, z buta, ale był taki koleś z nami,
jajcarz, mówi: „Nie, nie tak. Zemsta musi być, za nasze nerwy.
I niech dziękuje Bogu, że się obudzi w ogóle!”. Wrzuciliśmy
gostka do wozu, rower z nim, i wyłożyliśmy na łąkę o trzysta
siedemdziesiąt kilometrów dalej, gdzieś za Bydgoszczą! Nawet się nie
obudził.
- Ja pieprzę! – sapnął Zdebik.
- No! Wyobrażasz sobie, jak się
budzi i nie wie, w jaką stronę pojechać, w końcu gdzieś rusza i po
kilku godzinach, na ciężkim kacu okazuje się, że w nocy przejechał po
pijaku czterysta kilometrów zamiast czterystu metrów?!
- Ale… o matko!.. jaja!.. –
Zdebik roześmiał się na całe gardło.
Zawtórował mu Sycz i jeszcze ktoś,
może Komornicki?
Naholny przełożył krawat pod
kołnierzykiem, ale nie zawiązywał go jeszcze, tchnął przed siebie
Fahrenheitem, zamknął oczy i wszedł w chmurę, odczekał aż zapach
osiądzie i wrócił na swoje miejsce. Komornicki wykorzystał jego
nieobecność na uprzątnięcie biurka, stał tu świeży termos z czerwoną
herbatą, tą o smaku starego worka po ziemniakach, jak mawiał Naholny,
drugi z kawą – dla szefa i reszty. Ekran zajmował jakiś
dokument, Naholny dojrzał logo swojego biura. Autobus wjechał w
tunel, po sekundzie włączyły się światła w salonie, a przez tę
sekundę tylko laptop siał jaskrawym, zimnym, służbowym światłem.
Zdebik zerknął na zegarek, dyskretną
Delbanę, wiedział, że Naholny nie znosi ostentacji, w końcu zapłacił
kiedyś sporo za lekcje intelligent
designe’u,
– jak nazywali to
chłopacy między sobą: jak dobrze upakować słomę w butach, żeby nie
wystawała.
- Co tam? – czujnie zapytał
Naholny.
- Piąta… - Zdebik się
uśmiechnął, potem konspiracyjnie rozejrzał. – O tej porze
Nestor… - zawiesił głos.
Wszyscy obecnie zesztywnieli,
bardziej lub mnie widocznie.
- Co – Nestor? - zapytał
Komornicki, wiedząc, że Szef nie zapyta, a na pewno jest
zaintrygowany, i nie lubi czekać.
- No… Nie zastanawialiście
się nigdy, jak to jest, że jest sobie pułkownik, dajmy na to. Wtem,
jeb, generał, minister obe-en wylatuje ze swojego schronu, i nagle ten pucio, staje się Ministrem
Obrony Narodowej? Nie, poczekaj! – zamachał ręką przed nosem
Sycza, który już miał gotową odpowiedź, jak zwykle głupią, ale
najszybszą. – Nie chodzi o to, że awansował, wiadomo –
jeden spada, drugi wzlatuje. Ale zastanawiające jest, że ten pucio,
jeszcze wczoraj wybitny znawca taktyki i strategii, szkolony w
Weimarze i West Point, znawca-srawca i temu podpierdolone, od awansu
zaczyna mówić jak potłuczony.
- A dokładnie? – Naholny
wciągnął górną wargę i niemal całą nakrył dolną wargą.
- A dokładnie to zaczyna mówić, że
Żydzi organizują zamachy w Hiszpanii, żeby nie dopuścić do stagnacji,
oczywiście – nie wysadzają się i nie da się nawet połączyć ich
z samo-bojcami,
ale świeżoupieczony minister obeenu twierdzi, że istniej fakty, które
każą domyślać się żydowskiej ręki gmerzącej w islamistycznych
bojówkach.
- Myślisz… - zaczął Sycz, ale
Syczowi Zdebik mógł przerwać bez obaw i w każdej chwili.
- Czekaj! Dobra, pierwszego dnia –
srał go pies, gada, bo się nawalił z okazji megaawansu i pierdolił
jak potłuczony. Ale następnego dnia ogłasza decyzję o zerwaniu
kontraktu na sprzedaż naszych Rosomaków i tracimy trzysta maszyn,
tracimy zapłatę za nich i dochodzą do tego kary za niewywiązanie się
z kontraktu. A minister mówi, że nie sprzeda Rosomaków, bo Mongolia
może je wykorzystać w ataku na Polskę.
- No, fakt… - sapnął Sycz.
- Dwa dni później wysyła na zieloną
murawę ośmiu jenerałów i a na ich miejsce powołuje czterech
kapelanów, bo – jak powiada – morale w ich jednostkach
sięgnęło dna, i tylko duchowi sprawni przywódcy mogą je z odmętów
wyciągnąć. I wiecie co jest najdziwniejsze moim zdaniem? Nawet nie
to, że on tak pierdoli, tylko że nikt go za to nie wypierdolił
jeszcze! Od czterech miesięcy demoluje armię, truje kadrę, straszy
sołdatów i… nic! Nie zastanawia was to?
- Zastanawia – zgodził się
Szef.
- A co zastanawia? - chytrze
zmrużył oczy Zdebik.
- Że nie został odesłany do jakiejś
kuchni w szpitalu polowym do obierania fasolki szparagowej.
- Właśnie. Nie został. Dlaczego?
Zastanawiali się chwilę wszyscy.
- Bo mówi co trzeba –
powiedział cicho Zdebik. – Mówi to, czego chce Nes-ss-stor!
Dlatego może pieprzyć. Ale więcej powiem…
Zdebik nagle poderwał się,
podskoczył do konsoli, włączył jakąś muzykę, potem wyszarpnął z barku
butelkę i zgarnął, nie licząc, garść kieliszków, o dziwo dokładnie
tyle, ile było trzeba, cztery. Migiem ustawił je, nalał zimnej
gorzały i wlał swoją w gardło.
- Nestor co wieczór warzy…
takie warzewo… Nikt nie wie, co to jest… Coś takiego
ruscy nazywaną durman – zaczął mówić szybko, cicho i z widoczną
ulgą. Brzemię musiało mu nieźle ciążyć. - Tylko że tam to jakieś
babki worożychy warzyły, bieluń, mak, jakieś zioła bagienne. W sumie
– chlali, potem mogli bić Szwedów czy Finów, czy kogo tam oni
bijali. No, nieważne. Nestor skądsiś dostał recepturę, gotuje ją, kto
chce być na topie musi pić. A potem, wieczorem, kiedy durman się
wyszczy, dziwi się, co też w ciągu dnia nagadał, ale już za późno: za
kilka godzin trzeba się meldować do Nestora i wlać w siebie pół
szklanki warząchy.
Naholny pochylił się nad stołem,
niemal wkładając czubek nosa do kieliszka.
- Skąd takie dane? Piłeś to?
Zdebik na chwilę skamieniał, potem
migiem nalał sobie drugi kieliszek wódki i błyskawicznie wlał do
gardła.
- Tak. To cała afera była…
Dowiedziałem się trochę o tej… kom-munii!.. wkradłem się tam
od tyłu, o siódmej rano, wmieszałem w tłum i porwałem jedną porcję,
wypiłem i wlałem na to miejsce coś z apteki, żeby nie było, że
brakuje, bo by była chryja na całego.
- I?
- I migiem kazałem się zawieźć do
domu, a tam zamknąłem się w piwnicy, bez Internetu i komórki, a klucz
wyrzuciłem w pudełku przez okno. Żona wróciła z pracy i zobaczyła
pudło, domyśliła się i wypuściła mnie. A ja potem posłuchałem sobie,
co nagrałem na kompie. Do dziś mnie uszy pieką. – Potarł uszy
dłońmi i potrząsnął głową. – Jedno jest pewne, znaczy –
więcej jest pewników, ale ten jest najpierwszy: nie można przerywać
żłopania durmanu, jak się wciągniesz, to potem już idzie gładko.
Pierdolisz jak potłuczony i sam w to wierzysz, a przynajmniej się nie
boisz i nie wstydzisz. No i jesteś w pierwszej lidze! Przy Nestorze!
- A jakie te inne aksjomaty? –
zapytał Komornicki.
Z rozmysłem wypalił to przed innymi,
umyślnie użył obcego słówka, żeby Szef nie musiał się męczyć.
- Na przykład, jak receptura zginie,
to i cała rzesza polityków się wyzeruje: jedni się powieszą, inni
uciekną do Szwajcarii, jeszcze inni wylądują w pierdlu…
- Ale receptura może zginąć tylko w
jednym przypadku! – z cwaną miną odezwał się Sycz pomachując
wskazującym palcem w rytmie samochodowych wycieraczek.
Zapadła cisza, wszyscy oddali się
rozmysłom nad przypadkiem i jego konsekwencjami. Sycz potrząsnął
grzywą siwych włosów, jakby chciał odpędzić niedobre myśli.
- A może ma też jakąś warząchę dla
siebie… - powiedział. Powiedział, nie zapytał Zdebik. –
Patrzcie na Putina, nie?
- Sam mówisz, że to od ruskich…
- ni to odpowiedział, ni to zaoponował Sycz.
Zapadła głucha cisza, nie całkiem
głucha, opony, jednak, pomykały po asfalcie, a radio serwowało rapową
wiązankę, po polsku i po niemiecku.
- A co z tym, któremu durman
podebrałeś? – zapytał Naholny, niedbale rysując czubkiem palca
kółka na stole.
- Dokładnie nie wiem, komu zabrałem.
Ale sądząc po tym, że następnego dnia zdymisjonowano prokuratora
wojskowego Siewierzyca?.. – wzruszył ramionami Zdebik.
Znowu przez chwilę, może kilometr,
trwało milczenie. Potem Naholny zerknął na Komornickiego, rzucił
szybkie i znaczące spojrzenie. Sekretarz zrozumiał, że należy
zapamiętać tę rozmowę, bo prędzej czy później nastąpi do nie powrót.
A najlepiej przygotować do niej… dane.
- I badanie krwi robią… -
bąknął po chwili Zdebik, tuż przed tym oświadczeniem gwałtownie
odetchnął, jak przed skokiem do lodowatej wody.
Szef szybko odwrócił się do niego,
mierzył chwilę wzrokiem, potem poruszył wargami, ale nie odezwał się.
Chyba odłożył temat na potem - pomyślał sekretarz. Naholny podniósł
się, zrobił krok, chwycił termos z kawą. Kamper wszedł w łagodny
zakręt, Naholny musiał oprzeć się o regał, odczekał aż wyszli na
prostą. Dopadł kanapy.
- Co mamy? – zapytał, siadając
z termosem w ręku.
Komornicki natychmiast puknął w
leżący przed nim tabler.
- Och, ma pan sporo do zrobienia,
szefie. Ale to jest najpilniejsze: od dwu tygodni jesteśmy zalewani…
- Słuchaj, ty umyślnie tak gadasz:
„od dwu tygodni” zamiast, jak wszyscy ludzie: „od
dwóch tygodni”?
- Oczywiście, że umyślnie –
natychmiast przyznał się Komornicki. – Jeśli nawet się to komuś
nie podoba, to i tak musi przyznać, że sam tak nie mówi, zatem…
Wzruszył ramionami.
- Właśnie, i takie „zatem”…
- skrzywił się Naholny. – Dobra, mnie to nie rusza. Możesz
sobie gadać.
- Dziękuję – Komornicki
przysunął sobie szpon, włożył lewą dłoń i z wprawą mistrza gier
biurowych najpierw powiększył czcionkę, potem wytłuścił fragmenty, na
które chciał zwrócić uwagę przełożonego. Naholny zastanawiał się
chwilę, czy w „dziękuję” asystenta brzmiała leciutka
drwina, czy tylko mu się to wydawało. – Proszę zwrócić uwagę,
szefie, na to… - Puknął prawym palcem wskazującym w ekran.
Aktywna matryca zapulsowała, zgasił pulsowanie poruszeniem palców
lewej ręki. – Przez północną centralę w Kriormoutsi dochodzi do
nas…
Odezwał się telefon, jeden z całej
baterii umiejscowionych w dokach na obrzeżu biurka. Trel gorącej
linii poderwał całą piątkę. Wyprostowali się w fotelach, dwaj
sięgnęli do krawatów, zapomnieli, że je zdjęli już na początku
podróży, cztery godziny temu.
Naholny skinął głową, Komornicki
chwycił słuchawkę i, nie sprawdzając nawet kto dzwoni, podał ją
przełożonemu.
- Halo? Dirk?
Powiódł oczami po obecnych, napotkał
czujne spojrzenie najbliższych współpracowników.
- Sz-ciepan? To ty? – Głos
kanclerza brzmiał czysto i nerwowo. – Słuchaj, Sciepan…
Naholny powstrzymał się od
powtarzanego wielokroć w takiej sytuacji dowcipu, że nie jest żadnym
ukraińskim Stiepanem, tylko Szczepanem, a Dirk Bodleck miał zwyczaj w
tym miejscu obiecywać wizytę u logopedy. Dzisiaj jakoś nie czuli
nastroju do żartów.
- Coś śmierdzi! – syknął
Naholny, przycisnąwszy duży i wygodny, często używany klawisz mute.
- Posłuchaj, Ściepan. –
Bodleck nadal mówił po polsku, ale już się nie wysilał przesadnie na
prawidłową artykulację imienia. – Wiesz, że stoimy murem, że
wolie mieć do czynienia z tobo niż z jakimsz nadmuchanym biurokrato z
arystokratyczny rociny, nie? Ale, kurka, ty musisz czymacz troche
swoich ludzie, nie? Ty nie możesz im dacz robisz co im sze chcze,
tak? No, chiba że ty chcesz, żeby oni to robili?! Tak?
- Ale, Dirk, co? Powiedz, co
zrobili, to ja ci powiem, dlaczego ja tego nie chciałem!
Bodleck nie wychwycił żartu. Albo
nie chciał wychwycić.
- Twoje ludzie zaczymali pocziąg
towarowy i wyrzuczili na tory… te… prenty…
- Prenty? Prezenty? Powtórz, proszę.
- Prenty paliwowe… Uran,
kurka, radioenergia… Nie, energia jądrowa, wiesz?
- Poczekaj! Wyrzucili na tory pręty
z elektrowni jądrowej?
- Tak, idioty! Zaczymali począg,
otworzyli wagony, wyrzucili na tory… Muszeliszmy symulowacz
awaria, rozumiesz? I tak nas będom jebali wszyscy, wiesz? Ale nikt
nie wie o twoich ludziach. Ale ja bym chciał wiedzieć – ty
wiedziałesz? Aprobata?
- Ależ skąd! Dirk, na Boga! Po co by
mi to było, po co miałbym przypominać o niewywiązaniu się z
zobowiązań o likwidacji energetyki jądrowej, po co mi Zieloni i cała
reszta? Przecież przy okazji oberwie się… oberwałoby się i
mnie, prawda?
- Oczywiszcze! Oberwie ja i mój
rząd, oberwie twój człowiek i ty, i wszyscy Polacy, no bo kto
otworzył wagony?
- Obiecuję ci szybkie i, kurwa mać,
skuteczne śledztwo. A ten gnojek, co to zrobił, zatrzyma się dopiero
na Uralu jak go kopnę w dupę!
- No to i dzięki, Sz-cz-epan. –
Teraz Dirk Bodleck wysilił się i wypowiedział imię niemal poprawnie.
– Załatw to, a ja załatwie swoje. I zmień to imie, na Boga –
odkaszlnął. – Może na pierwsze? Czist!
Naholny rozłączył się.
Ciekawe, skąd wie, że na pierwsze
mam Tadeusz? – pomyślał. Specjalnie przeskoczył na drugie, żeby
się musieli męczyć, żeby kłaniali się, dukając… Ale jak to się
teraz wyda, będą się dąsali. Dlaczego – jak? Przecież już
wiedzą, dąsy za progiem.
- Szefie? – Komornicki
wyciągnął rękę, żeby odłożyć słuchawkę do doku, ale tak naprawdę
ponaglał Naholnego. – Coś się stało?
- Stało, stało… Jakiś kretyn
wywalił na tory paliwo jądrowe, pewnie te ścieki czy inne zużyte
syfy. Wyobrażam sobie, jaka tam będzie pustynia…
- Włączyć TV?
- Tak, ale bez głosu… Stasiu,
ty się dowiesz, gdzie to było, czyja to domena, komu odpierdoliła
palma, po co to zrobił, w końcu. Może to jakaś prowokacja? Może to
nie my? Zajmujesz się od tej chwili tą sprawą, OK?
Staszek Sycz skinął głową, ruszył do
przodu autokaru, już z dwoma komórkami w ręku, lewą ręką sypał LMS-a,
prawą wybierał jakiś numer. Nikt w obecności szefa nie używał
wybierania głosowego, skrótów i innych ułatwień. „Jak masz
głowę tylko do numerów w łóżku, to wybij sobie też z tej głowy pracę
u mnie. Ja nie będę w pilnej potrzebie wyszukiwał danych w
książkach!”.
Na ekranie monitora, który jak
wielka, metrowa łuska odkleił się od sufitu pojazdu, hybrydy campera
z autokarem, przemykały już programy, na trzecim pojawiły się tory
kolejowe, jakaś stacja, rozjazdy, górka rozrządowa… Cztery
wagony w celowniku kamery, świetny obraz, stabilny, kolory syte,
wypas… Dookoła wagonów dziwny landszaft: nie, jak zwykle w
przypadku awarii, katastrofy czy śmierci – tłumy policjantów,
karetki, koguty niebieskie, koguty czerwone, nie. Tu stały dwa
dziwne, płaskodache wozy z zimnymi, białymi kogutami na przedzie i na
tyle, i krzątały się dwie osoby w aluminiowych, czy może tylko
pokrytych aluminium skafandrach. Przez ekran przebiegła nazwa
miejscowości, Stierh, nic nikomu nie mówiąca, w każdym razie
wymienili skonsternowane spojrzenia. Dwa wagony, to widać było teraz
z innego ujęcia, z mniejszej wysokości i z boku, wykoleiły się.
Służby kanclerza, zgodnie z tym, co powiedział, działały.
„Szymulowały”.
Komornicki zerknął na zegarek.
- Szefie. Obiecał pan nagranie na
zjazd związku zawodowego „Bez Pracy” – przypomniał.
– Albo wyślemy teraz, albo odpuszczamy.
- Szlag! Co to jest? Gdzie?
- Polski, peryferyjny, ale nie miał
pan nic na dziś zaplanowanego, więc można było dać im trzy minuty.
- Dawaj!
Szczepan Naholny poderwał się,
chwycił krawat, zawiązał go z cyrkową zręcznością, ściągnął węzeł,
ruszył do tyłu. Stanął na tle ściany oddzielającej salon od części
sypialnej i sanitarnej. Odwinął się błękitny ekran za nim.
- Jakie tło dajemy?
Naholny zmarszczył brwi.
- Jak to jest związek „Bez
Pracy”, to chyba im się nie pokażę na tle palm i plaży, nie? –
warknął. – Jakiś industrialny pejzaż, że niby staram się o
robotę dla nich. Szybko, kurwa, mam ważniejsze sprawy!
Komornicki uruchomił bluebox i
kamerę.
- Nagranie! – krzyknął do
kierowcy.
Tamten popstrykał w klawiaturę przed
sobą, ton silnika uległ zmianie, jakby się zapadł pod karoserię, wóz
sapnął, osiadł i zmiękł na resorach. Włączyły się silniki
elektrzcyne, zawieszenie aktywne.
- Kochani! – powiedział
Naholny. – Przed chwilą rozmawiałem z kanclerzem Rzeszy Dirkiem
Bodleckiem. Nie dlatego wam to mówię, że chcę się pochwalić
znajomością z nim. Choć może i to też? – Uśmiechnął się
łobuzersko i puścił szybkie, małe „oko” do kamery. –
Ale tak poważnie, to chcę wam powiedzieć, że kanclerz Bodleck
rozmawia ze mną po polsku. Po polsku rozmawiam też z premierem
Francji, Danii i Belgii, uczą się polskiego szefowie rządu Austrii,
Szwecji i jeszcze któryś. Już nie wspomnę o Czechach i Węgrach.
Wiecie, co to znaczy? Wiecie, po co wam to mówię? To znaczy, że
Polska jest silna w Europie jak nigdy! Że z Polską jak nigdy muszą
się liczyć! Że Polska jest ważna, że wy jesteście ważni! –
Zrobił pauzę.
Teraz każdy z nich pomyśli: „A
co mnie, kurwa, obchodzi pozycja, poza pozycją mojej starej, skoro do
gara nie ma co włożyć!?” - przemknęło przez umysł.
Omal się nie roześmiał.
– Ja wiem, że nie wszystkim
jest dobrze, że nie wszyscy mają w domu ciepło, że nie wszystkie
dzieci bywają nad morzem, nawet nad naszym, Bałtyckim… Ale to
się nie mogło stać w jednej chwili, nie mogliśmy z bidy i nędzy, z
zacofanej, sterowanej przez partyjnych bonzów gospodarki przeskoczyć
bez bólu do kapitalistycznej. Z zachowaniem tego, co nasze, polskie,
wydarte mocarstwom i nieprzychylnej historii! – Oj,
poniosło mnie, to matoły z zasypanych kopalń i wymrożonych sadów,
chuj ich obchodzi historia. Dużo tego chuja, co ich obchodzi…
- To musiało boleć, i
boli. Ale ból słabnie. Europa stoi dla was otworem, już dziś nasza
młodzież może studiować na każdej uczelni Europy, w tym na tych
najlepszych, na Sorbonie, w Cambridge, w Oxfordzie… - Skrzywił
się. – Nie, Komar, to wytniesz, zostawisz „na każdej
uczelni Europy”. – Wyprowadził na twarz szczery, szeroki
uśmiech. – I lecimy dalej… - Odczekał kilka sekund, żeby
ułatwić sklejenie wypowiedzi. - Jesteśmy w trakcie montowania nowych,
intratnych kontraktów dla polskiego przemysłu, kończymy formalności w
kilku gałęziach rolnictwa. Wkrótce przekonacie się, że w waszych
regionach, w waszych miastach i wsiach pojawią się nowe możliwości,
nowe środki do zagospodarowania. Wy musicie je wziąć w swoje ręce,
pokierować nimi i sobą. Bo kto jak nie wy? Sól ziemi i jej kość!
Życzę udanych obrad i owocnych obrad. Bóg z wami, kochani!
Odczekał chwilę, szarpnął krawat,
rozwiązał i cisnął na poręcz fotela.
- Zobacz to, może przesadziłem z
solą i kością...? Sprawdź, co to za ludzie, i albo daj, albo wytnij.
– Komornicki skinął głową i przysunął do siebie laptopa, zajął
się montażem i wysyłaniem nagrania. Naholny ominął go, usiadł przy
stole, siorbnął kawy. – No to co tam mamy?
- Bagno. Oni, znaczy Niemcy…
– powiedział szybko Listowiecki – … żeby nie było
tych hord Zielonych i pikiet, i całego tego syfu, zamaskowali dwa
wagony spec, na zwyczajne, zadaszone lory do przewozu materiałów
sypkich. Wszystko na zewnątrz cacy, ale, oczywiście, ołów, plomby,
zamki. I wywozili to sobie cichutko. Albo do jakiegoś mogilnika, a
potem na Ukrainę, albo i od razu tam. Donieck i tak zajebany i
zrównany – wzruszył ramionami. – Ale ktoś to zmacał i,
spowodowawszy zwarcie w instalacji sterującej na rozrządzie tam w
Stierh… - skinął głową w stronę ekranu - …zatrzymał
pociąg. Potem, a to musiało być kilku ludzi!, rozczepili pociąg,
odłączyli te cztery wagony…
- Powiedziałeś: dwa – przerwał
mu Naholny.
- Tak, dwa spec i dwa zwyczajne, z
ziarnem, chyba owsem...? Nieważne. Otworzyli, dupki, te wagony, i w
jednym rozszczelnili zbiornik do przewozu. Oczywiście, mówienie o
wysypaniu prętów na tory to wielkie uproszczenie i ładnie zabrzmi w
tytułach gazet…
- A normalnie to jak jest?
- Hm… Wiem na razie tyle, że
zużyty materiał paliwowy zawiera duże ilości materiałów, emitujących
niebezpieczne promieniowanie. Z grubsza, takie wypalone elementy
zawierają około trzech procent wysoko aktywnych produktów rozpadu…
- Listowiecki czytał z ekranu, usiłując oderwać co jakiś czas wzrok
od monitora, ale temat był mu kompletnie obcy. Nie mógł udawać, że
cokolwiek się na tym zna. - … Dziewięćdziesiąt pięć procent
U-238, jeden procent U-235 i jeden procent plutonu. Po wyjęciu z
reaktora elementy paliwowe są składane na jakiś czas do basenu z
wodą, położonego wewnątrz budynku reaktora. Tu ich promieniotwórczość
powoli maleje i same elementy stygną. Potem transportuje się je w
pojemnikach ze ściankami o grubości prawie pół metra. Muszą zapewniać
bezpieczeństwo nawet w przypadku katastrofy, można je zrzucać z około
dziesięciu metrów na twarde podłoże, muszą wytrzymać godzinę pożaru,
podobno nawet nie zaszkodzi im zderzenie z odrzutowcem…
- Ciekawe, podskakują tak wysoko, że
mogą się zderzyć z nadlatującym samolotem? – warknął Naholny.
- Tak piszą w instrukcji…
- Może coś popieprzyłeś w
tłumaczeniu?
- Raczej nie…
- Dobra, dalej i krócej!
- Taki zbiornik waży sześćdziesiąt
ton i mieści co najwyżej cztery elementy paliwowe. Służą do
składowania pośredniego albo do transportowania do zakładu przerobu.
I co tu jeszcze…? Kiedyś, niemieckie elektrownie jądrowe
corocznie opuszczało około dwustu pięćdziesięciu ton zużytego paliwa
jądrowego, dziś zaledwie dziewięćdziesiąt… No, i to by było
tyle…
Zapadła cisza. Cztery umysły mełły
pozyskane informacje, usiłując znaleźć w nich coś, co da się
wykorzystać w ewentualnej bitwie. Listowiecki podrapał się za uchem.
- A znacie ten numer, jak Rada
Państwa na Ukrainie zastanawia się, jak wykorzystać od lat przecież
nieuprawiane ziemie dokoła Czarnobyla? Jedni radzą siać zboże, drudzy
– okopowe, ale minister rolnictwa wszystkich kontruje, że i to,
i to zbiera świństwo z gleby i jest trujące, no – zabójcze, w
każdym razie. A tu wstaje taki jakiś Hryć i mówi: „To obsiejmy
tytoniem, a na opakowaniach napisze się: „Minister Zdrowia
ostatni raz ostrzega, że palenie jest niebezpieczne dla zdrowia”!
Rozejrzał się, oczekując jak nie
salwy rechotu, to przynajmniej soczystego śmiechu.
- Kurwa, głupiś jak cholera! –
rzucił, uśmiechając się mimo wszystko Naholny. – Teraz przez
ciebie może mi się coś takiego wyrwać, a tu nie Czarnobyl.
Komornicki wysłał przekaz, wrócił do
biurka. Przewodniczący przystąpił do rozdziału zadań.
- Nieustanne monitorowanie miejsca
katastrofy, Lisek, ty to trzymaj. Cokolwiek nowego, wal do mnie z
priorytetem jeden! – powiedział Naholny. – Komar, ty mi
wyszukaj sprawcę, ale wiesz, bardzo, bardzo dyskretnie, bo na ich
miejscu, Szkopów, jakbym nie wiedział kto, to bym właśnie nas
obserwował i czekał, kogo wskażemy palcem. OK?
- Tak jest, szefie.
- Czy na dziś mieliśmy coś ważnego?
- Nie.
- A coś mało ważnego?
- Och, coś się znajdzie? Działamy,
jakby nic się nie stało, a już na pewno nie z naszej winy, tak?
- Exactly!
– Wyciągnął pusty kubek w stronę Listowieckiego, ten rozwarł
gardziel termosu i nalał kawy. – A tak, nawiasem mówiąc, dokąd
jechały te beczki z jądrami?
Listowiecki rzucił się do swojego
laptopa.
- Normalnie, te najbardziej
promieniujące elementy, po wyekstrahowaniu ich w zakładzie
przetwórczym są zalewane szkliwem, a beczki z tym składane w szybach
solnych. Sól, według obecnego stanu naszej wiedzy, jest absolutnie
szczelna, więc żadne zanieczyszczenie promieniotwórcze nie powinno
przedostać się do środowiska, na przykład do wód gruntowych. Dlatego
niemal wszystko pakowali kiedyś do pokładu solnego w okolicach
Gorleben, ma długość piętnastu kilometrów, szerokość czterech i leży
na głębokości od trzech tysięcy do trzystu metrów. Ponieważ przez sto
milionów lat nic się tam praktycznie nie zmieniło, zakłada się, że i
w przyszłości pozostanie stabilny. – Gładko przełożył z
niemieckiego, choć wszyscy obecni posługiwali się tym językiem
sprawnie i mógł tylko przeczytać dane z ekranu.
- A ta dziura...? – Naholny
pstryknął palcami i pokręcił dłonią w powietrzu.
- Stierh – podpowiedział
natychmiast Komornicki.
- Stierh… Leży na trasie do
Gorleben?
Chwilę trwało, zanim Listowiecki
wykreślił na ekranie linie od czynnych elektrowni do mogilnika.
- Raczej nie… - powiedział w
końcu.
- Zapamiętajmy to. – Naholny
uniósł palec do góry. – To może nam się przydać: dokąd to
wieziono te szklane… bombki?
Roześmiali się wszyscy.
- No, a teraz mniej śmiesznie: kto
to zrobił?
Odpowiedziała mu cisza.
- Że któryś z naszych - rzecz
wiadoma. Od czterdziestu lat nikt nie protestuje przeciwko
czemukolwiek bez naszej wiedzy, przyzwolenia, planu, a najczęściej i
wykonania. – Wychylił się i, ponad ramieniem siedzącego tyłem
do kierunku jazdy Zdebika, zawołał do kierowcy: - Pośpieszajmy,
Karolu, gazu! – Postukał palcem w stół. – Kto siedzi w
tym regionie? – Ruchem brwi wskazał gdzieś za siebie, ale
wszyscy rozumieli, że chodzi o region Stierh.
- Sendzikowski – odezwał się
po raz pierwszy od dłuższej chwili Zdebik. – Znam go trochę,
nie wygląda na świra.
- No bo nie musiał on sam!
- Oczywiście, ale też i nie
trzymałby u siebie kogoś nieodpowiedzialnego – niespiesznie i
cicho powiedział Zdebik. – Wietrzę tu jakąś prowokację.
- Dobra, to jest awaryjny tekst na
potem: „określone siły” i tak dalej. Znam to. Ale mówmy
do siebie, czystym kodem, bez szalunku i malunku.
- Ale ja naprawdę nie widzę
możliwości popełnienia takiego głupstwa przez naszych ludzi. To
wszystko stare, wypróbowane kadry, niektórzy jeszcze zboże w Polsce
wysypywali, uczestniczyli w walce o układ nicejski, pamiętają wejście
do Unii, pierwsze udane staże-angaże… - Zdebik pokręcił głową.
– Tak doświadczeni ludzie nie mogli tak spieprzyć roboty. Ja to
niemal wykluczam...
- A ponieważ różnica między „niemal
umarł” a „umarł” jest zasadnicza, to – mimo
że ja też „niemal”, działajmy jak w najgorszym wariancie
– powiedział z mocą Naholny, ucinając dyskusję.
Hypercamper zbliżał się do Brukseli.
Spolaryzowane szyby nie pozwalały z zewnątrz zajrzeć do środka,
chociaż krążyły pogłoski o sprytnych dziennikarzach czy może raczej
paparazzich, którzy mieli jakiś patent na przenikanie przez tego typu
szyby. Do miasta śpieszyły setki i tysiące pracowników. Stolica
Europy szykowała się do nowego roboczego dnia. Na szczęście,
centralny jej budynek, zwany przez wszystkich „Jumping Frog”
- „Skaczącą Żabą”, stuczterdziestopiętrowy kolos na dwóch
nogach, z dwoma „przednimi łapami” wyciągniętymi nad
głowę do skoku, zgięty w „pasie” i wychylony do przodu,
stał poza właściwym centrum miasta.
Naholny nienawidził tego budynku.
Patrząc nań, za każdym razem spodziewał się, że żelbetowy potwór
dokończy ukłon i zwali się „na pysk”, miażdżąc dwa
kwartały przyległych budynków – office’ów, sklepów,
muzeów, ciągów usługowych i dydaktycznych; łapami zgarniając kolejne
trzy kwartały, sięgając – jak wyliczył jakiś pismak – aż
do słynnego z masakry kibiców stadionu Heysel. Tak samo krzywił się
na Atomium, i nie był ani razu w jego wnętrzu, a nawet w pobliżu.
Zresztą, Naholny bał się również kościołów, choć z tym akurat się
krył, i wszelkich innych wieżowców. Nie dał się nawet namówić na
zwiedzanie pomnika ofiar zamachu na WTC, i podczas pobytu w NY
skrzętnie wykorzystał zaproszenie Polonii, by się z wycieczki urwać.
Ale do „Żaby”, chciał tego czy nie, wchodzić musiał.
Wypracował więc rytuał, którego przestrzeganie przez niego samego i
przez otoczenie pozwalało mu w miarę komfortowo pracować w budynku,
którego nie znosił i którego się bał. Kierowca zablendował okna w
salonie, jednocześnie włączyło się światło o parametrach możliwie
zbliżonych do tego na zewnątrz, autokar wjechał na podjazd, dwie
minuty trwała kontrola zewnętrzna, do wewnątrz nikt nie wchodził,
wystarczyła transmisja na ekrany kontrolne straży. Chwilę potem byli
w garażu, a potem w windzie. Można było udawać, że się jest w innym
budynku. To pomagało.
Teraz, kiedy nie było widać
charakterystycznego pochylenia budowli, a tym bardziej nie odczuwało
się tego, ponieważ wszystkie piony i poziomy we wnętrzu zachowały
swoje właściwości, Naholny potrafił stłumić lęk i zająć się czymś
sensowniejszym. Natomiast w samym gabinecie z reguły czekało nań tyle
pracy, że już nie musiał niczym oszukiwać umysłu.
Sekretarka powitała go przy
drzwiach, dała znak ręką, reszta świty usunęła się, a Maria,
maszerując przy Naholnym, wyższa od niego o pół głowy, o całą nawet w
szpilkach, coś mu przekazywała. Z jej twarzy nigdy nie można było
wysnuć wniosku co do wagi relacjonowanej sprawy, to mogło być zalanie
gabinetu nawet nie gównem z kanalizacji, jak i upadek rządu w
Słowacji. Listowiecki wymienił spojrzenie z Komornickim, Zdebik szedł
zamyślony, raczej pochłonięty przeglądaniem w umyśle listy
potencjalnych idiotów, którzy dopuścili się akcji na torach. Sycz
rozglądał się po sekretariacie wielkim jak boisko do siatkówki.
Wszyscy wiedzieli, za kim się rozgląda, tylko Sycz nie wiedział, że
wiedzą. Wiedział nawet Michał Groeder, kochanek Sycza, ale nie miał
odwagi powiedzieć tego partnerowi. Może dlatego, że znali się bliżej
dopiero od dwóch miesięcy. Komornicki wiedział, że i Naholny wie, i
że aprobuje. Tym sposobem jego image Europejczyka zyskał odpowiednią
barwę i pełnię.
Dotarli do gabinetu Naholnego. Tu
ekipa się rozdzieliła: Maria zrobiła krok w bok i – wypadłszy z
orbity, czy raczej sfery przyciągania Naholnego – została z
tyłu, Listowiecki z Syczem poszli do swojego gabinetu, Zdebik –
zamyślony automat – pomaszerował w lewo, do pokoju dzielonego z
PR, Jakubem Smolką, tylko Komornicki pomaszerował za szefem,
wyprzedził go na ostatnich metrach, otworzył drzwi, wpuścił do
swojego pokoju i od razu runął do biurka, chcąc jak najszybciej
dopaść sterty spraw, jaka na pewno narosła podczas ich czterodniowej
wyprawy do Francji. Przywódca związkowy Zjednoczonej Europy w
milczeniu zniknął za drzwiami swojego pokoju.
Była dziewiąta czterdzieści,
Komornicki zdołał załatwić kilka pilnych, ale mało ważkich spraw,
odpowiedział na zaproszenia, negatywnie, podał kilka danych z
życiorysu bossa do nowej edycji Who
is Who in UE, podpisał
stos delegacji, rachunków i faktur. Prawda razy dwa, szef zakazał
„chamowni”, nie jak Turcy razy trzy czy Brytole razy
cztery.
Rutyna. Zadzwonił telefon. Maria
użyła linii „WAŻNE”.
- Dzwoni prezydent Rzeczypospolitej
Polskiej, pan Jarosław Bratkowski – powiedziała.
Na wszelki wypadek podpowiedziała
szefowi, jak się ten głąb nazywa, żeby nie było siary.
- Dziękuję. – W ciemno pobawił
się przełącznikami na słuchawce. – Słucham, Kornel Komornicki,
asystent pana przewodniczącego.
- Dzień dobry panu, kancelaria
prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, Janina Rastawiecka. Czy pan
przewodniczący znajdzie kilka minut na rozmowę z prezydentem
Bratkowskim?
- Tak jest, już łączę. – Mały
ruch palca na słuchawce. – Panie przewodniczący, prezydent
er-pe, pan Bratkowski.
- Łącz, i zostań na linii.
- Dobrze. – Pstryk! –
Łączę.
Chwila ciszy w słuchawkach, potem
jakieś piknięcia, delikatne sygnały skanujące linię.
- Halo? Bratkowski.
- Dzień dobry, panie prezydencie. Witam serdecznie.
„Witam serdecznie” –
to zwrot, jakiego Naholny nauczył się w czternastu językach. Potrafił
też w osiemnastu zrozumieć pytanie: „Czy on nas rozumie?”.
I zachować przy tym kamienną twarz.
- Ja też się cieszę, słysząc pana w
dobrym zdrowiu.
- Dziękuję. Nie narzekam. Praca
uzdrawia, panie prezydencie.
- Aha? No to będę się musiał zabrać
do jakiejś pracy…
- Doceniam żart, panie prezydencie.
Doceniam. Pan, człowiek tak zapracowany…
- Dobra. Już się nasi sekretarze
dostroili. Możemy do rzeczy. Czy pan się wybiera do Polski w jakiejś
wyobrażalnej przyszłości? A może do Berlina?
- Do Berlina… Tak, do Berlina
się wybieram…
I pan o tym dobrze wie, panie
prezydencie!
- Właśnie, tak przypuszczałem.
Otwarcie wystawy „40 lat Nowej Europy” to świetna okazja
do spędu całej wierchuszki, nie może tam pana zabraknąć. A skoro tak,
to chciałbym panu urwać godzinę, może dwie, nie więcej.
- Czy to coś, co powinno mnie
zaniepokoić? – ostrożnie zapytał Naholny.
- Chyba tak, o ile zależy panu na
dobrobycie Polski.
- Chyba zależy.
- No to powinniśmy się dogadać.
- A z jakiego konkretnie powodu
powinienem się niepokoić?
- Z tego, z jakiego niepokoją się
nasi unijni sąsiedzi i kamraci. Wie pan, jakiś najbliższy incydent,
jakiś niepotrzebnie rozdmuchany strajk, jakiś mityng, jakaś blokada
dróg, mogą być kroplą, która może dopełnić czary goryczy i ją
przepełnić, cholera!
Wie o Stierh! - pomyślał Komornicki.
- Czyli...? – W głosie
przewodniczącego słychać było czujność.
On też przypuszczał, że prezydent
wie.
- Pan dobrze wie, panie
przewodniczący. Pan wie. Oblicza się, dość dokładnie, że około
sześćdziesięciu czterech tysięcy Polaków pracuje na wszelkich
poziomach struktur związkowych. Pewnie nawet więcej…
Pewnie, że więcej. Siedemdziesiąt
trzy tysiące!
- Żaden strajk, żaden protest, żadna
głodówka i pikieta nie obywają się bez Polaków, bez ich przywództwa,
bez ich naporu. Kanclerzy, premierzy i prezydenci reszty Europy
uważają, że ich rodacy są już tak zmanierowani, tak wygodni i syci,
że bez tej energii Polaków związki zawodowe dawno by już wymarły i
rządzenie krajami Unii stałoby się prostsze i – nie bójmy się
tego słowa – efektywniejsze. Tymczasem ten, jak oni to
nazywają, desant polski, ich zdaniem tylko i wyłącznie dla własnych,
partykularnych interesów, trzyma się związków, nie daje im
przycichnąć, wygasnąć…
- Nie daje im prowadzić narodów w
manierze stada baranów! – wtrącił Naholny akurat w momencie,
jaki przewidział Komornicki.
- Pa-anie przewodniczący! –
powiedział z urazą w głosie Bratkowski. – Po co ta mityngowa
retoryka? Mówmy, jak to pan kiedyś ujął, bez szalunku i malunku. Tym
ludziom, dziewięćdziesięciu ośmiu procentom tych aktywistów, zależy
na stanowisku, na posadzie, na wygodnym mieszkaniu w Europie, nawet
na pewnej sławie. Światła, reporterzy, wywiady, akcje, telewizja…
Pana to może nie bawi, ale pana nie rozpatrujemy w tej kategorii
pasibrzuchów. Europa pana nie chce ruszać, ale bardzo by jej zależało
na pewnym powściągnięciu podwładnych. Przecież co nas, Polaków,
obchodzi dąb korkowy? Tymczasem w jakimś lokalnym związku w
Portugalii, związku liczącym czterdziestu sześciu członków jest
siedmiu Polaków!
- Nas, Polaków, obchodzi, byśmy byli
w Europie widzialni, byśmy coś znaczyli. Byśmy aktywnie kształtowali
politykę Unii.
- No, nie wiem, nie wiem, czy nam to
służy tak, jak to pan sobie wymarzył. Ja, osobiście, sądzę, że
powinniśmy się trochę… jakby wyciszyć, uspokoić…
- Bo?
- Bo!.. Bo!.. - burknął prezydent. –
Bo jesteśmy na ostatnim miejscu na liście dotacji. Ciągle grzebiemy
się w tym samym miejscu, ciągle nie możemy ruszyć, a inne kraje
mogły, do diaska! Proszę – Słowacja, Węgry, Czechy, Litwa…
Jakie tam są wskaźniki! Jak tam kipi i wrze! Jak do nich walą
inwestorzy, a my tylko myto na Ukraińcach… A ci też nas
nienawidzą, port w Kaliningradzie i białoruskie koleje zabierają nam
z każdym rokiem coraz więcej klientów z Rosji i Ukrainy.
- Nie bardzo widzę związku…
- Przepraszam, musi pan widzieć i
widzi, tylko nie chce się pan przyznać. Związek jest taki, że dają
nam, wciskają właściwie, to, co muszą, i ani centa, ani kropelki
więcej, bo mają nas dość. Naszych pretensji, naszych żądań, wymagań,
naszych wyciągniętych łap! W tej sytuacji może coś w samej Polsce
pęknąć, a po co nam to? Może coś pęknąć w samej Unii, a po co to
panu? I tak dalej.
W słuchawkach zaległa cisza. Tak
głęboka i długa, że Komornicki nie wytrzymał i przycisnął dwukrotnie
flash.
Nie, linia działała.
- Hm… - powiedział w końcu
Naholny, żeby tylko coś powiedzieć.
- Dziwię się panu, że pan, stary
wyjadacz, doświadczony działacz, stary, że tak powiem, lis związkowy,
nie zauważył, że kita się panu jarzy?
- Jeśli mam być szczery, to nie
widzę jeszcze żadnego pożaru.
- Ach, no chyba że ma pan duży
korzec, pod którym uda się panu ukryć dzisiejszy owies. Bo jak nie…
- Przyznaję, podrzucił mi pan trochę
materiału do zastanowienia, panie prezydencie – szybko przerwał
mu Naholny, żeby nie padły niepotrzebne słowa. I manifestując chęć
namysłu, rozważania i działania. – Nie sądzę, by sytuacja była
rzeczywiście aż tak poważna, ale skoro pan się tym troska, to mnie
nie pozostaje nic innego, jak co najmniej zwrócić na to uwagę.
Obiecuję, że głęboko się nad tym zastanowię. Naprawdę. A jak spotkamy
się w Berlinie, za… Ile to? Trzy tygodnie...? Porozmawiamy
spokojnie i szczerze, dobrze? Może coś się do tego czasu urodzi?
- Dobrze by było, panie
przewodniczący, dobrze by było!
- No to dołóżmy starań, a skoro tacy
ludzie jak pan się do czegoś zabierają, to efekty muszą być, panie
prezydencie.
- Bez wazeliny, panie Szczepanie,
bez wazeliny!
- Ja? Wazelina? W życiu!
- Dobrze, cieszę się, że podziela
pan w pewnym choćby stopniu mój niepokój, już się cieszę na spotkanie
w Berlinie.
- Ja też się cieszę. Do widze…
Aha, panie prezydencie! Co to pan powiedział o owsie? Bo, rozumiem,
nie było to bez znaczenia?
- Owies? Ja? No nie pamiętam…
Owies, żłób, siano...? Nie kojarzę…
- No nic. Może się wszystko wyjaśni
w tak zwanym międzyczasie. Do widzenia, tak?
- Do miłego zobaczenia. Wszystkiego najlepszego!
Wszystkiego najlepszego”
to drugi zwrot, którego przewodniczący związkowej Europy mógł użyć w
czternastu językach. Czternaście „trojek”, poza
opanowanym dobrze niemieckim, oczywiście.
Rozłączyli się. Komornicki nie
potrafił przenikać wzrokiem ścian, ale doskonale wiedział, jak
wygląda teraz szef: rozchylone wargi, paznokcie wskazującego i
trzeciego palca uderzają szybko w górne zęby, wzrok utkwiony w czymś,
czego nikt poza Naholnym nie widzi. Najczęściej przy tym powtarza
swoje słynne „trojki”: „Ik
wens jullie al het beste toe”,
„Mahtaako hän
ymmärtää meitä?”,
„Heeft hij ons
begrepen?”,
„Hjärtligt
välkommen”, „All
the best!”,
„Förstar han oss?”…
Cztery tuziny zwrotów, i ani jednej wpadki!
Odmówi te godzinki, wezwie mnie do
siebie i przekaże jakąś ważną decyzję, niekoniecznie dotyczącą tematu
rozmowy z prezydentem Bratkowskim. Niemal zawsze po trudnej rozmowie,
żeby się kompletnie od niej odbić, gada do siebie w czternastu
nieznanych językach. Schizo jakieś...?
Odezwał się sygnał interkomu.
- Komar, pozwól do mnie.
- Już, panie przewodniczący.
Poderwał się, zablokował drzwi
wejściowe i szybkim krokiem dopadł biura przewodniczącego. Szczepan
Naholny właśnie zamykał usta. W pokoju jeszcze wisiało echo werbla
paznokcie – zęby.
- Co o tym myślisz? – zapytał,
gdy tylko Komornicki przekroczył próg.
- Co najmniej warte rozważenia.
Musiał dostać mocny sygnał. Tylko nie bardzo wiem, co możemy zrobić.
- Wypieprzyć kilku durniów zawsze
możemy.
- Wypieprzyć kilku to nawet bez
rozmowy z prezydentem powinniśmy. Mam na myśli te odpady.
- No tak… To na pewno. Ale
czy on nie przegina? Może to cwana gra, w której samodzielnie i
własnoręcznie mam osłabić swoją pozycję?
- E! – zaprzeczył Komornicki.
– Nawet jeśli oddamy trochę foteli, to przecież są wice i
sekretariaty.
- No tak… Tak…
Chwilę milczał i ważył coś w umyśle.
- Dobra. Jakieś ruchy trzeba będzie
zrobić, coś im rzucimy i popatrzymy, co oni na to. Inna sprawa, że
rzeczywiście mało płynie do Polski. Może byśmy w wolnej chwili
przyjrzeli się temu problemowi?
- Rozumiem. – Komornicki
zakonotował, że „mają” się przyjrzeć temu problemowi. –
To by się spodobało w kraju, gdyby przez centralę coś popłynęło do
ojczyzny.
- Inna sprawa, że nie jest moim
zadaniem poprawianie budżetu Polski… - mruknął Naholny. –
Aha! Przypomniałem sobie, wystukaj mi numer tej dyrektoruni parku.
Wiesz – zmarszczył czoło – Białowieża…
- Już. – Komornicki
zadowolony, że nauczył się numeru na pamięć, wystukał go na
konsolecie przewodniczącego.
- Asystent przewodniczącego
Szczepana Naholnego. Czy pan przewodniczący może mówić z panią
dyrektor? Tak? Świetnie. Przekazuję słuchawkę.
Naholny odchylił się w fotelu,
poskubał ucho.
- Bierczyńska, witam pana
przewodniczącego.
- Ja również serdecznie witam.
Cieszę się, że panią w zdrowiu zastaję i radosnym humorze. Może coś z
tej radości skapnie i na moją dolę...? – Puścił do
Komornickiego oko.
- Postaram się, panie
przewodniczący. A konkretnie, co by miało skapnąć?
- No jak to? Trochę ziemi pod pani
władaniem!
- Pa-anie przewodniczący! –
rzuciła Bierczyńska z urazą. – Przecież już na ten temat
rozmawialiśmy. Nie mogę, nawet dla pana, robić wyjątku. Park Narodowy
nie ma niepotrzebnych pięciu hektarów na zabudowę.
- Nie pięciu a dziesięciu, i nie na
zabudowę, tylko na zagospodarowanie. Ja tam nie zamierzam budować
zajazdu z parkingiem, tylko mieć miejsce, gdzie mógłbym z rodziną i
najbliższymi przyjaciółmi oderwać się od pokus świata, pomyśleć,
rozważyć, zaplanować… To ma być dom, trochę zwierzyny,
klasyka, konie, psy, koty… Czy to pani bardzo przeszkadza?
- Mnie, panie Naholny… - O,
wkurwiła się: „panie Naholny” - pomyślał Komornicki. -
…przeszkadza konstytucja, która nie daje mi możliwości
rozdawania ziemi, której mam właśnie pilnować i pozostawić całemu
narodowi, a nie wybranej grupie do planowania i rozważania!
O, bardzo się wkurwiła. Posypią się
iskry i polecą łby! – Przemknęło przez myśl Komornickiemu.
- Droga pani, proszę mi nie mówić,
że z pani obejścia nie można wykroić zakichanych dziesięciu hektarów.
- Wie pan co? Wie pan co? Mój
poprzednik wykroił, jak pan to gastronomicznie ujął, dwa hektary dla…
Dla Kogoś-Ważnego-Nieważne-Dla-Kogo. A ten ktoś z kolegami ustrzelili
jelenia z czerwonymi rogami!
- Są takie? – zdziwił się
Naholny.
- Tak, malujemy, żeby jakiś debil
nie ustrzelił takiego okazu przez przypadek. Ale ten kretyn nie
ustrzelił przez przypadek, on go ustrzelił z rozmysłem!
- Ale! Z mojej strony nic takiego
pani i pani puszczy i jej mieszkańcom nie grozi! Pod słowem honoru!
Ja, przecież, w ogóle nie chcę w niczym pani przeszkadzać, nawet wolę
gdzieś na uboczu, poza szlakami turystycznymi…
- Och, to przynajmniej tyle dobrego!
– Parsknęła ironicznym śmiechem pani dyrektor.
Naholny poddał szkliwo zębów mocnej
próbie. Po kilku sekundach szczękościsk odpuścił.
- Cieszę się, że panią rozbawiłem.
Ale wracając do parku biało-wiesz-czańskiego… Proszę pamiętać,
że są fundusze w Unii…
- Panie przewodniczący. Ostrzegam,
że nagrywam wszystkie rozmowy, i chcę, żeby pan to wiedział, zanim
palnie coś, czego potem może żałować!
A tu się, słonko, mylisz! - pomyślał
Komornicki. Na początku rozmowy, o czym nie wiedziałaś, otrzymałaś
spakowany programik, który pozwala ci słyszeć pana przewodniczącego.
Ale się zdziwisz, kiedy się okaże, że nagranie rozmowy to kupa
szmerów, trzasków i szelestów! Intrygi to nie pani specjalność!
- Ja rzadko czegoś żałuję, pani
dyrektor, dlatego że zanim otworzę usta, zastanawiam się, co
powiedzieć. Nie boję się pani gróźb, bo nie mam czego. Historia
parków narodowych zna precedensy…
- Nie mój!
- Zgoda, pani nie. Ale też nie
wiadomo jak długo będzie pani. Dziękuję za pouczającą rozmowę. Hasta
la wista, byjbe! –
Wychylił się i trzasnął w klawisz przerywacza. – Sunia jedna.
- Panie przewodniczący, za
przeproszeniem, kazał mi pan interweniować w takich przypadkach: nie
hasta
tylko asta
i nie byjbe…
- Pierdol się, Komar! Chciałem
dopiec tej małpie. – Wyciągnął z szuflady tasiemkę lukrecjową,
oderwał kawałek i włożył do ust. – Sądzisz, że nie wiem, że
poza oczy nazywacie mnie „Nachalny”? Albo „Człowiek
z brukselki”?
- Przepraszam, „Nachalny”
to mówią dziennikarze, i to ja o tym panu powiedziałem. Nie
odzywałbym się, gdyby mi pan sam tego nie polecił, że mam poprawiać…
- Poprawiaj, ale miej świadomość.
Poza tym, ludziska na dołach lubieją,
jak władza coś palnie, to ich zbliża, to im daje poczucie, że władza
nie jest obca, jest nasza, taka sama głupia…
„Człowiek z brukselki”
roześmiał się serdecznie. Komornicki uśmiechnął się tylko. To on
wymyślił i po pijaku palnął coś takiego podczas jakiejś imprezki. Co
prawda, nikt chyba, poza nim, nie pamiętał, z czyich ust uleciała
parodia klasycznego tytułu, ale pewności nie miał i często
zastanawiał się, jak i na kogo autorstwo zwalić.
- Dobra. Na razie dziękuję. W wolnej
chwili zerknij na jakieś inne, fajne tereny gdzieś na odludziu, ale
nie na zadupiu.
- Panie przewodniczący, jeśli pan
się upiera przy Puszczy Białowieskiej, to po drugiej stronie granicy
może pan dostać pięćdziesiąt hektarów – ostrożnie przypomniał
Komornicki.
- A na chuj mi za kordonem? Co ja
tam, dojarki będę macał? Daj mi spokój, chłopie. Po prostu popatrz,
gdzie jest jakiś spolegliwszy dyrektor. A ta niech się na razie
trzęsie, co jej wytniemy.
- A wytniemy?
- A wiesz, że nie wiem? Nawet mi
trochę zaimponowało babsko!
- Rozumiem.
Komornicki wyszedł, odblokował drzwi
wejściowe i usiadł przy biurku. Miał do posegregowania pocztę, ale na
tablerze pojawiła się pulsująca fioletowo ikonka. Przygryzł dolną
wargę: iść do szefa czy zrobić tę spowiedź samemu, a Naholnego tylko
powiadomić? Uznał, że szef ma na dziś dość rozrywek. Wszedł do
aplikacji i wybrał jedenaście tandetnych, ale prawdopodobnych
grzechów, na czele bluźnierstwo, niepohamowanie w piciu, zaniechanie
modlitwy codziennej… Odebrał wymierzoną pokutę, nie patrząc
nawet, co zaordynował program, pyknął w kwadracik rozrachunku i
wysłał odpowiednią kwotę na renowację Lichenia. Czy Rozwary?
Dupy zawracanie!
Wrócił do segregowania poczty.
Machinalnie rozkładał listy na cztery grupy, umysł jednak miał zajęty
czym innym. Czy nadszedł czas na skok ze zgrzytającego na zakrętach
tramwaju? Czy Nachalny już na tyle mocno podpadł wszystkim
najważniejszym, że wcześniej czy później zdecydują się na gwałtowny
ruch? Ale kiedy: wcześniej czy później? Czy on, Komar, zdoła jeszcze
do tego czasu zebrać kapitał? I ten dosłowny, i ten przenośny:
informacje, kontakty, przyjaźnie? Argumenty? Haki?
Zorientował się, że zbyt głęboko się
zamyślił. Listy wcale nie były sortowane, tylko rozkładane na
chybił-trafił.
Westchnął i zabrał się do zbierania
z każdej kupki kilku ostatnich kopert. W końcu najmniejszą kupkę
przetasował, przełożył na górę najważniejsze, wyrównał. Włożył do
kasety koperciarki, która przy okazji otwierania miała pobrać próbki
powietrza i zawartości kopert, by nie przepuścić jakiegoś zamachu,
choćby modnym w ostatnim czasie wirusem Nimbo, odczekał chwilę, a gdy
pojawiła się ikona zielonej koperty i sięgał do kasety, otworzyły się
drzwi i stanęła w progu Maria.
- Panie Kornelu, przyszedł pan
Ryszard Pus… łulak… Pus-łu-lak – poprawiła się. –
Polskie, a jakie trudne. – Uśmiechnęła się przepraszająco.
Kornel zmarszczył brwi. Takiego
nazwiska by nie zapomniał. Pusłulak?
- A nie Pustulak? Może źle pani
kreseczkę postawiła, pani Mario?
- Nie. Sam się przedstawił.
Wyraźnie. Przecież człowiek wie, że wszyscy go przekręcają.
- Dobrze, ale czego chce?
- Koniecznie rozmowy z panem
przewodniczącym.
- Wykluczone.
- W takim razie kilka słów z panem.
- Jak go pani ocenia, pani Mario?
- Dziwny. Zdenerwowany, zły,
niewyspany, przeziębiony, nieświeże ubranie, ale w dobrym gatunku…
Powiedziałabym, że spędził noc w zatłoczonym pociągu.
- Proszę go do mnie skierować.
Dziękuję.
Maria wyszła, Komornicki przesunął
rękę bliżej klawiatury, z której mógł jednym ruchem wystrzelić w
kierunku petenta lepką sieć, paralizator i zwalić go potężnym
strzałem z wibratora elektromagnetycznego.
Ktoś raz stuknął w drzwi i od razu
je otworzył.
Kobiece i sekretarskie oko Marii
bezbłędnie dostrzegło w mężczyźnie wszystko to, co było w nim ważne:
czyste, ale nieświeże ubranie, wory pod oczami, szczecina na brodzie
i policzkach… Jakby uciekł porywaczom albo niczym wierny
kurier całą noc pośpieszał tu z ważnym doniesieniem dla Naholnego.
- Słucham pana? Rozmowa z
przewodniczącym Naholnym jest wykluczona. I dzisiaj, i w ciągu
najbliższych kilku dni. Ale jeśli pan zdradzi, co to za niezmiernie,
jak rozumiem, ważna sprawa… - zawiesił głos.
- Nazywam się Pusłulak. –
Rzeczywiście wiedział, że ma nazwisko niczym z listy trudnych słów do
ćwiczeń na pierwszym roku szkoły aktorskiej. – Ryszard
Pusłulak. Chcę rozmawiać z panem Naholnym. Muszę z nim rozmawiać.
Przysłał mnie Marek Sendzikowski.
Komornicki potrzebował trzech
czwartych sekundy, by ustawić nazwisko w całym ciągu skojarzeń:
Sendzikowski – Stierh – owies… Tu skojarzenia
kończyły się, nawet w myślach nie chciał dodawać czegoś typu: uran,
odpady, zużyte paliwo.
- Proszę usiąść, panie Pusłulak.
Udało się, nazwisko - słowo śliskie
i jędrne jak ślimak - przemknęło gładko przez aparat artykulacyjny
asystenta. Stuknął w klawisz „p”, poderwał się i,
wiedząc, że Naholny już został powiadomiony o jego wejściu, bez
pukania wpadł do gabinetu przewodniczącego.
- Przyszedł niejaki Pusłulak.
Ryszard. To jest ten, co wysypał w nocy na tory…
- Kurrr… Dawaj go. A gdzie
jest ten…? - Strzelił palcami.
- Sendzikowski?
- Tak-tak!
- Nie wiem, zaraz zlokalizuję i…
- To potem. Teraz dawaj tego durnia.
- Czy mam…
- Tak, zostajesz.
Komornicki otworzył drzwi, gestem
ręki zaprosił petenta do środka. Zamknął za nim drzwi, rzucił okiem
na swój chronometr-tablid. Jedenasta czterdzieści sześć, sekretariat
zablokowany, system antypodsłuchowy uruchomiony, brak usiłowań włamań
do systemu od ostatniego testu, czyli od czterech godzin i oś…
- Kim pan jest? – Rzucił przez
zęby Naholny, nie zapraszając gościa, by usiadł.
- Ryszard Pusłulak, panie
przewodniczący.
- W dupie to mam. Kim pan jest w
strukturach, pytam?!
- To jest okręg czwarty, sekcja
rolnicza. Bezpośrednio podlegająca panu Sendzikowskiemu…
- A on gdzie jest?
- W.. w szpitalu… Wylew…
- Ładnie! – Naholny plasnął
dłonią w biurko. Wstał i podszedł do okna, zapominając, że nie lubi
tego widoku. I tak wywalczył, że ma gabinet nie – jak
pierwotnie go zlokalizowano – w tej wychylonej części korpusu
„Skaczącej Żaby”, tylko na jej „grzbiecie”. –
Wcześniej go wylało czy po twoim wyskoku.
- Po.
- No, przynajmniej tyle. Nie tylko
mnie trafił szlag.
Odwrócił się i podszedł do biurka.
Nadal nie wskazał gościowi krzesła. Trzydziestolatek, z wydatnym,
haczykowatym nosem, pokąsanymi wargami, z nerwowo poruszającymi się w
jakimś rytmie, zrodzonym we wnętrzu, w duchu, w zdenerwowanym umyśle,
palcami stał z pochyloną głową, jak uczniak na dyrektorskim dywaniku.
- Opowiadaj.
- To był jeden wielki kiks, panie
przewodniczący. Niebywały, niesprzyjający zbieg okoliczności, któ…
- Ustalmy tak: ty relacjonujesz
fakty, a ja wystawiam recenzję, OK? To będzie sprawiedliwy podział.
- Nasza sekcja miała przydzielony
wysyp już w ubiegłym kwartale, ale z jakiegoś powodu przesunięto go
na sekcję jedenastą. Pan wie, że nie można wykonywać dwóch podobnego
typu akcji w tej samej lokalizacji. Więc jak oni przeforsowali swój
wysyp, to myśmy musieli czekać. Ale udało się tyle załatwić, że przy
pierwszej możliwej okazji wysyp będzie nasz. – Przełknął ślinę,
zachwiał się leciutko. Komornicki na chwilę oderwał spojrzenie od
mężczyzny, zerknął na Naholnego, ale nie otrzymał sygnału, nie
wskazał więc Pusłulakowi krzesła. – Dostaliśmy pewny cynk o
owsie. Owies, jak pan wie, należy do podmiotów akcji grupy cztery,
czyli taniej, można go sypać aż do czterdziestu procent składu. Tu
był skład z trzydziestu wagonów, w tym owies był w siedemnastu, więc
teoretycznie mogliśmy wysypać sześć-osiem wagonów. Oczywiście –
nie było powodu sypać aż tyle…
- Bo się wam, kurwa, nie chciało,
nie?! – syknął Naholny. – Najchętniej byście wynajęli
jakichś Ukraińców, no nie? A sami sznapsa w tym czasie obrócili!
- Zaplanowaliśmy wysyp czterech
wagonów, bo to była rutynowa akcja… Taka na podtrzymanie…
- Podtrzymanie czego? –
zapytał Naholny.
- No… Podtrzymanie
temperatury… Że niby jesteśmy, i jesteśmy gotowi jakby co…
- Czyli co? Nie mieliście
konkretnego powodu do protestu?
- No nie, to by była akcja nie na
potrzymanie, nie na hajc w piecu, tylko już cug, rozdmuchanie…
Naholny rzucił spojrzenie na
Komornickiego, ten zrozumiał, że temat będzie potem analizowany, a on
ma pamiętać, by o tym przypomnieć. Czyżby przewodniczący nie
wiedział, że każda komórka związkowa ma obowiązek co jakiś czas
pojawić się na arenie, pokazać się, przypomnieć o sobie?
- Dalej!
- W losowo wybranych czterech
wagonach… Z tych czterech dwa były lewe. Nie było tam owsa,
tylko jakieś zbiorniki, niewielkie baryły, ciężkie upiornie…
Ale wie pan, nie wszędzie mogłem być, ja sypałem czwarty wagon, a
Żółtki… - zająknął się i, widząc rodzącą się na obliczu
przewodniczącego purpurę, zamilkł.
- Chcesz powiedzieć, że
podnajęliście Wietnamców? Jas-s-s-sny, kurwa pier-r-r…
szlag!!!
- Koreańczyków… - zaczerpnął
powietrza. - Panie przewodniczący, jesteśmy małą, prowincjonalną
sekcją…
- Zamknij się! Kurwa, zamknij się,
durniu! – Naholny poderwał się z fotela, kopnął z całej siły
swoją teczkę, aż przeleciała w powietrzu cały pokój i huknęła o
ścianę. – Jebanakurwamać!
Nikt się tym, poza Pusłulakiem, nie
przejął. W teczce nigdy nie było nic ważnego. Ważne było w głowie
przewodniczącego. I w teczce. ale Komornickiego.
- Opowiadaj dalej!
- Sypałem ziarno, a oni otworzyli te
dwa wagony, o jeden za daleko, zobaczyli beczki, wywalili je. Dopiero
jak zaczęli otwierać… Właściwie jak otworzyli jedną…
- Jezu?! Czym, do cholery?
Pierdzielonymi wietnamskimi scyzorykami?
- Nie, w wagonie ktoś zostawił
klucze…
Osłupiały Naholny wymienił
spojrzenie z Komornickim.
Nareszcie dobra wiadomość. Niech
teraz Bodleck podskoczy z pretensjami! Zapytamy, czyj to był klucz! –
ucieszył się Komornicki. – Macie go może?
- Nie, ale zrobiłem kilka fot…
- Przynajmniej tyle! – warknął
Naholny. - Co dalej? – zapytał po chwili, odrobinę spokojniej.
- Jak zobaczyłem, że otwierają drugą
beczkę… Jednocześnie od stacji rozległ się alarm.
- No jasne, przecież cała niemiecka
kolej jest obsypana czujnikami…
W pokoju nagle rozbłysło jasne
światło, zapaliły się wszystkie lampy i zaczęły mrugać. Cichy, ale
przenikliwy wizg świdrował w uszach. Cała trójka odruchowo wbiła
spojrzenie w sufit. Naholny zerknął w okno i pobladł. Sześćdziesiąte
czwarte piętro.
Alarm!
Jaki? Pożar? Ćwiczebny? Biologiczny?
W sekretariacie rozległ się łomot
wyważanych drzwi, potem ktoś mocno pchnął drzwi gabinetu Naholnego.
Przez próg wdarli się trzej ochroniarze, dwaj od progu rozdarli się
niby po niemiecku, ale z tak potwornym akcentem, że nie można ich
było zrozumieć. Trzeci zerknął na trzymany w ręku manifest alarmowy,
podskoczył do Naholnego i pociągnął go za sobą, powtarzając:
- Alarm… nieczwiczebny…
Alarm nieczwiczebny…
W progu przeczytał coś jeszcze i
uzupełnił pokaleczoną polszczyzną:
- Stopien zero. Stopien zero. Bez
oporu!
Powlekli Naholnego korytarzem do
windy spec. W sekretariacie panowało pandemonium. Fruwały kartki,
słuch cięły coraz głośniejsze wizgi alarmowe, ludzie przekrzykiwali
się, dzwonili, wyszarpywali szuflady. Komornicki z Pusłulakiem
kłusowali za parą goryli niemal niosących między sobą
przewodniczącego. Zmierzali w ślepy kąt sekretariatu, gdzie za kępą
zieleni, zwisającej z podwieszonych donic, kryły się drzwi alarmowych
„VIP Elevators”. Pierwszy ochroniarz, ten z kartkami,
wysunął do przodu rękę, chyba uruchomił pilota, za girlandą liści i
kwiatów odsłoniła się wnęka windy. Naholny wyszarpnął się z uchwytu
ochroniarzy, wściekle zamłócił rękami, usuwając z drogi łodygi, wpadł
do windy, za nim reszta. Ochroniarze uznali, że zamiast wyrzucać
Komornickiego i Pusłulaka, lepiej zamknąć drzwi i uciekać. Winda
drgnęła, ale nie ruszyła mimo zamkniętych drzwi. Głośnik wyrzucił z
siebie jakiś komunikat po francusku, potem dodał po polsku:
- Proszę czekać, szyb windy jest
obciążony. Nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo. Proszę spokojnie
czekać na kolejkę w szybie.
Naholny trącił Komornickiego.
- Dowiedz się, co jest grane?
Asystent obsztorcował się w duchu,
szybko zapytał po niemiecku:
- Co się dzieje?
- Alarm stopnia zerowego, proszę
pana. Czyli bezpośrednie niebezpieczeństwo. Bez odwołania. Kompletna
ewakuacja.
- Ale powód? Jaki jest powód? Pożar?
Bomba?
Naholny, słysząc „bomba”,
wytrzeszczył oczy. Przy jego niewątpliwym lęku wysokości, świadomość,
że gdzieś w czterystumetrowym budynku, na przykład, między nim i
gruntem jest bomba, musiała nim wstrząsnąć.
Ochroniarz pokręcił głową, ale
uciekał spojrzeniem pod sufit, na pewno słuchał komunikatów w
mikrosecie usznym.
- Nie – powiedział po chwili.
– Mieliśmy chwilową przerwę w działaniu komputera, reset
pamięci niespodziewanie się wydłużył. A kiedy system wrócił do normy,
okazało się, że bramka wykazuje obecność…
Przerwał i znowu wsłuchał się w
komunikat. Tym razem trwało to dłużej, niemal minutę.
- Co się dzieje?! Gadaj! –
Przewodniczący walnął pięścią w ścianę windy.
Ochroniarz spokojnie gapił się w
sufit.
- Czekamy na wolny tor –
powiedział.
- Czekamy na wolny tor –
przetłumaczył niepotrzebnie Komornicki.
- Kurwa, to już lepiej było walić po
schodach – rzucił Naholny.
- Pod warunkiem, że nie ma na nich
tysiąca podobnie myślących osób – skontrował Komornicki.
- No to mamy tak stać? –
Przewodniczący związkowej Europy odwrócił się w jedną stronę, potem w
drugą. – Co on powiedział o alarmie?
- Że czujniki się spóźniły. Jak
rozumiem, ktoś coś wniósł i teraz tego szukają, a nas ewakuują. –
Postanowił uspokoić Naholnego. – Na wszelki wypadek, tak
zrozumiałem.
Poczuł, że łapie go skurcz w lewą
łydkę. Stał dłuższą chwilę na czubkach palców, nie wiadomo dlaczego,
żeby być wyższy od Pusłulaka? Czy może żeby amortyzować upadek windy?
Idiota, z sześćdziesiątego czwartego piętra? Chciał powiedzieć, że
nieskończoną ilość razy powtarzano mu, jak odporna na eksplozje jest
„Żaba”, że wykorzystano doświadczenie z katastrofy WTC,
że materiały, że zabezpieczenia, nadwyżki wytrzymałości…
Poczuł, że ma pełny pęcherz, i że myślenie o konstrukcji jakby wzmaga
ciśnienie w układzie moczowym.
Ochroniarze drgnęli, cała trójka.
Potem niemal jednocześnie poruszyli się, niespodziewanie otworzyły
się drzwi windy, ten z kartką, na której miał fonetycznej wypisane
informacyjne i uspokajające teksty po polsku, upuścił ją, chwycił za
ramię oszołomionego Naholnego i jak dziecko wypchnął go z windy,
zaraz po przewodniczącym wyleciał z niej Komornicki. Trzeci goryl
rzucił się na Pusłulaka, ale nie wyrzucił go z windy, tylko tanecznym
ruchem wykręcił rękę, z gracją obrócił mężczyznę, huknął w kark i
upadającego wziął pod siebie. Dowódca patrolu uderzył w panel, drzwi
syknęły i zamknęły się z szybkością wykluczającą zatrzymanie w razie
utknięcia w progu kogokolwiek, czegokolwiek…
Naholny machnął wściekle rękami,
odgarniając firany zieleni. Jazgot alarmu nagle umilkł. W głębokiej
otulinie ciszy papierowo stuknęła jakaś spadająca na podłogę donica.
Komornicki wrócił do windy, przysunął ucho do udających ścianę drzwi.
Coś za nimi delikatnie wibrowało. Asystent odwrócił się do
przełożonego.
- Nic nie rozumiem –
powiedział.
Musiał odchrząknąć, bo w gardle coś
sucho strzeliło, jakby odłupał się kawałek tynku w przewodzie
kominowym.
- Idziemy – zakomenderował
Naholny i ruszył pierwszy. Komornicki rzucił się doganiać szefa,
razem wyszli z korytarza do pustego hangaru sekretariatu. Splatały
się trzy czy cztery różne sygnały telefonów, których nie miał kto
odebrać. Naholny zatrzymał się i długą chwilę sycił oczy widokiem
bałaganu i paniki.
- Swoją drogą – powiedział
niemal normalnym głosem – trzeba by to towarzystwo kilka razy
przegonić w alarmach tylko dla naszego piętra.
- Ależ one bywają, panie
przewodniczący, tylko nam się zawsze udawało.
- Srało, a nie udawało! –
warknął Naholny. – Załatwiłem to, żeby trenowali jak nas nie
ma. Ale widzę, że gówno im to dało. Trzeba będzie wziąć do galopu
bractwo. – Ruszył do gabinetu. – Burdel. I tu, i tam…
W terenie… - Szedł i mówił przed siebie, a Komornicki kłusował
obok, nie chcąc stracić ani słowa. Bo wyglądało, że są ważne. –
Tamci chleją wódę i każą podnajemnym Azjatom protestować za nich, ci
tu zasiedzieli się na tłustych dupskach… - Pokręcił głową. –
Czy to dobrze, powiedz mi, Komar?
- Chyba nie, panie
przewodniczący...? – bąknął, wyczuwając hak w pytaniu.
I był.
- Dobrze, Kornel. Dobrze. To znaczy,
że my, Polacy, siedzimy mocno. Że nie ruszy nas byle co. Że już
umiemy wiele i wiele wiemy. Pracujemy dla siebie, nie dla
pierniczonej Europy. - Machnął ręką.
W gabinecie zatrzymał się w progu i
popatrzył na teczkę leżącą pod ścianą, pod którą posłał ją jego
kopniak.
- Wychodzimy stąd, Komar, i wracamy
dopiero za trzy dni. W tym czasie ma się tu odbyć generalny remont.
Wymiana wykładzin, mebli, wszystkiego! Skrobanie, zrywanie, demontaż.
Dopilnujesz tego osobiście.
- Ja… Oczywiście. A co mam…?
- Co chcesz, możesz to podpalić,
póki nie ma tu jeszcze nikogo, możesz powiedzieć, że zmienił mi się
gust. Co chcesz. – Odwrócił się, podszedł do Komornickiego i,
chwyciwszy go za krawat, przyciągnął jego twarz do swojej. –
Bylebyś potem zrobił dokładne badanie na okoliczność promieniowania,
ale bez świadków! Czujesz, Komar? Bez!!!
- Roz… rozumiem…
Pusłulak...?
- No, a co myślisz? Napromieniował
się dureń, to on jest bombą… Ma przesrane, jak sądzę. Już go
pewnie namierzyli, dlatego alarm się skończył, ale nie dla niego. –
Cmoknął z lekkim żalem. Współczuciem? - Ja idę pracować, żeby to
ukryć pod korcem… A ty tu działaj.
Ominął pochylonego Komornickiego i
podszedł do drzwi.
- Ależ nas to będzie kosztowało –
powiedział z żalem w głosie. – O Jezzu-u… Za to całe
gówno będzie miała Europa te swoje cholerne ustępstwa związkowe, oj
będzie… Ustępstwa na całej linii…
Popatrzył na nieruchomego i
milczącego asystenta.
- No nic, potem to sobie jakoś
odbijemy…
W jego kieszeni poruszył się
smarciak. Naholny wykonał ruch, jakby chciał klepnąć w urządzenie i
odrzucić rozmówcę, ale coś w rytmie wibracji zaniepokoiło go,
powstrzymał ruch. Zaniepokojenie udzieliło się sekretarzowi,
odruchowo dotknął swojej kieszeni i gwałtownie odsunął dłoń,
uświadomiwszy sobie kto dzwoni do Naholnego. Postarał się nie okazać
po sobie, co wie.
Naholny szybko włożył dłoń do
kieszeni marynarki, a wyjął wolno. Smarciak pulsował karminowym
ekranem i bzyczał gwałtownie. Szef zerknął na sekretarza, wciągnął
gwałtownie powietrze i wypuścił je równie szybko.
- Naholny. Słucham.
- No, dzień dobry, Konradzie, dzień
dobry – usłyszał w słuchawce charakterystyczny lekko nosowy,
lekko wibrujący, odrobinę skrzeczący głos Nestora.
- Witam serdecznie! – Naholny
postarał się, by w jego głosie zabrzmiała starannie odmierzona
radość, zaskoczenie, i… tak, strach. No, obawa. – Nie
wiedziałem…
- A skąd miałeś wiedzieć? –
zdziwił się Nestor. – Ja sam jeszcze chwilę temu nie…
Niech będzie, że jeszcze rano nie wiedziałem, ale potem zobaczyłem
newsy z torów, i powiem ci, że jak rzadko wciągnęła mnie ta historia.
Już dawno ziarno na torach mnie nie ruszało… - Nestor milczał
chwilę. Potem zachichotał specyficznie. – Ostatni raz jak
dowiedziałem się… Kiedy to było? W dwa tysiące ósmym, czy
jakoś tak… Jak dowiedziałem się, że tory po was są oblegane
przez dziki i inna zwierzyna, i że kolejarze wożą ze sobą płachty, na
które zbierają ową dziczyznę, a czasem to tam taki pokot, że i
myśliwi by pozazdrościli.
- Och, przesadzali żurnaliści, jak
zwykle. Takich pokotów jakie urządzał minister Żołądź nie dałoby się
przebić… - Naholny wiedział, że Nestor jak migiem wydźwignął
znikąd, jak to mawiali „ludzie zbliżenie”: „z dupy
wytrzasł” Żołądzia, tak i migiem go wysadził z siodła, gdy ten
zaczął pohukiwać na każdego. Na każdego, a nie tylko na tych, na
których mu było wolno.
- No-no! Ty mi tego durnia nie
wypominaj, Konrad. Bierzesz kilka identycznych jaj i nie wiesz, które
z nich i jak szybko nada się na chińskie danie. Ty nie wiesz, ja nie
wiem… - Nestor „wykonał wydłużoną znaczącą pauzę”.
– Wiedziałeś, co zrobią ci durnie z kukurydzą?
Naholny poczuł przemarsz lodowatej
armii mikrociarek przez swoje plecy, od karku do lędźwi i
jednocześnie z powrotem. Na mgnienie oka oderwał smarciaka od ucha i
zerknął na indykator sekcji szyfrowania. Rozmowa była
szyfrowana. Uff!..
- Wiedzieć nie wiedział…
- No właśnie! – zachichotał
Nestor.
-… łem tego!..
- No bo skąd?! To właśnie jest takie
jajo, które zaskoczy swoim cuchem, prawda?
Znowu w przestrzeni między
rozmówcami zaległa wydłużona znacząca pauza.
- Wybierasz się do Stolicy? -
zapytał, jakby podstępnie, Nestor.
Co tu, kurwa, powiedzieć? Tak –
niedobrze, nie – do dupy. O co temu kurdupkowi chodzi?
Naholny poczuł, że kropla potu
spłynęła z brwi i za chwilę weżre mu się solą w gałkę oczną. Szybko
wytarł oko wierzchem dłoni, pomachał do sekretarza, ten podskoczył z
pudełkiem lekko zwilżonych obojętnych ekologicznych chusteczek. Dwie
zostały nerwowo wyszarpnięte z opakowania i zużyte na otarcie oczu, a
potem czoła.
- Generalnie – tak –
powiedział spokojnie Naholny. – To jest miasto-plaster na moją
skołataną duszę.
- Tak? Patrzcie, a co poniektórzy
mówią, że to plaster na skopaną dupę!
- Tak? – odważył się powtórzyć
za Nestorem Naholny. Kurwa,
muszę się postawić, bo inaczej zszamie mnie jak jajo w sosie
tatarskim. – Nie
znam się. Nie dałem jeszcze nikomu skopać sobie dupy, przepraszam za
dosadno…
- Jak uczy historia, a wiesz, że to
moja specjalność, dupę to można skopać zawsze i każdemu. Skopano
Dżyngis Chanowi, Ulrykowi Von Jungingen, Hitlerowi, Jaruzelowi,
Wałęsie nawet.
- Niezłe towarzycho –
zaryzykował Naholny. – Ja tam przy nich blady Wojtek jestem!
- Blady zawsze może być bledszy –
wychrypiał nagle w samo ucho Naholnego Nestor. Musiał zbliżyć
smarciaka jeszcze bardziej do ust, albo miał jakąś cholerną apkę do
straszenia interlokutorów. Naholny zacisnął zęby, nie uleciał spoza
nich żaden dźwięk, jeśli Nestor liczył na jakieś jęki, ochy i
wymyślanie powodów do pozostania w Brukseli, to się bardzo
przeliczył. – Chętnie bym, Szczepan, się z tobą zobaczył.
Mamy, myślę, sporo spraw do obgadania.
Jakie? Chcesz mnie wystrychnąć na
dudka, czyli wydudkać na strychu, stary chuju?
- Mam tu pakę rzeczy do
rozgrzebania, łącznie z tą cholerną kukurydzą – powiedział
ostrożnie Naholny. – Ale na pewno da się coś wykroić…
- Wydoić? Powiedziałeś „wydoić”?
- Nie, Prezesie, nie wydoić, tylko
wykroić – sprostował Przewodniczący, zastanawiając się w co gra
Nestor. Bo słuch na pewno miał dobry. Mówiło się, że słyszy z
Warszawy, jak ktoś dłubie w zębach po obiedzie w Łękajnach. –
Załatwię najpilniejsze…
- To jest naj-pil-niej… -
Nestor nagle rozkaszlał się. I dokończył: - …Sze!
Naholny myślał chwilę.
- Tak… Rozumiem… -
Gówno rozumiem! Zdycha?
Czy chce… -
Postaram się w przyszłym tygodniu…
- Dobrze, postaraj się, Szczepan.
Bardzo się postaraj. Dobrze?
- Tak…
Nestor nie potrzebował
potwierdzenia, zgodę Szczepana pokrył swoim głosem: - I, wiesz,
jeszcze jedno, Szczepan… Mamy tu, w Stolycy, małą epidemię czy
coś… Lekarze twierdzą, że nie powinniśmy pomagać temu świństwu
rozwłóczyć się po aglomeracji. Dlatego, jak się umówimy na czwartek,
siódma rano, to bądź sześć godzin na czczo, dobrze? Czyli o pierwszej
w nocy ostatni lekki posiłek i potem wytrzymaj do wizyty u mnie, tak?
Zanim sobie utniemy pogawędkę łykniesz takiego… dekoktu
uodparniającego i oczyszczającego. To się bierze na czczo.
Na czczo? Na czczo?? Na
chujaczczo!!! Utniemy? Pogawędkę? Że utniemy wiem, tylko jeszcze –
co?
- Ale… ale po co? –
Naholny poczuł zimne ciarki czołganiem przez pełzanie pokonujące jego
plecy. – Ja się dobrze czuję, mogę się tu zaszczepić, jeśli nie
jestem, a pewnie jes…
- Szczepan, zrób to dla mnie,
dobrze? Jestem już starszym panem, powinienem się oszczędzać i
chronić od niepotrzebnych infekcji. Więc czwartek siódma rano, na
czczo, bez katza. I pogadamy sobie.
W słuchawce zapadła cisza.
Naholny wolno odsunął smarciaka od
ucha i długą chwilę patrzył na ekran. Stuknął w ikonkę rozłączenia,
potem, na wszelki wypadek, w ikonkę „Wyłącz urządzenie”.
- Kornel? – powiedział cicho w
przestrzeń. – Zapytaj Zdebika o której Nestor rozdaje to swoje
warzywo…
Warzewo – poprawił sam siebie
w duchu. – Warzywo to się robi z tych, co je łyka…
- O siódmej, szefie. Pamiętam, że
tak powiedział.
Kurwa jego mać zasrana!
I: Co robić, kurrrrwa, co robić?..
grudzień 2003 – styczeń 2004, marzec-kwiecień 2016