Dzięki Magazynowi Literackiemu s-f, fantasy i horror
FAHRENHEIT mamy unikalną szansę poznać fragment nowego Dzieła Eugeniusze Dębskiego. Poniższy tekst pochodzi w całości z
http://www.fahrenheit.net.pl.
SIERŻANT KASZEL RULEZ!!
Szanowni Czytelnicy – dziś udostępniamy niepublikowany dotąd fragment
dzieła, nad którym aktualnie pracuje Ojciec Założyciel Fahrenheita –
EuGeniusz Dębski. Naprawdę wydawało się wam, że „Ostatnia przygoda” Owena
Yeatesa była ostatnia?
Trwaliście w mylnym błędzie! Dziś dajemy wam wyrwany z biurka
EuGeniusza komputeropis dziewiątej części przygód Owena. Niestety,
w trakcie szarpaniny udarła się nam ostatnia kartka. Jeśli chcecie
przeczytać więcej – naciskajcie na szanownego Autora.
Chandlera kochałem od zawsze i do zawsze. Wszystko mi się
w jego książkach podobało, nawet okładki, choć do nich nie miał nic,
zwłaszcza w PRL.
Złościło mnie tylko, że napisał tak mało, że żył tak krótko,
a jeszcze zmarnował ileś tam czasu na durne scenariusze, które nawet
(chyba), nie weszły do produkcji. Gdyby żył i gdybyśmy się
spotkali, to nawet swoją dukaną angielszczyzną naprowadziłbym Go
na właściwy, potrzebny czytelnikom szlak. Ale nie spotkaliśmy się.
Pewnego więc razu wymyśliłem, że odwdzięczę się Mu, pisząc „jakby ciąg
dalszy”, „jakby pastisz”, a w rzeczywistości pisząc hołd, jeśli tak
można powiedzieć. Nie ciąg dalszy, bo nie ośmieliłbym się. Pastisz, jeśli
to będzie pastisz, to bardzo-bardzo subtelny, tylko takie maźnięcie
lekko umoczonym w farbie pędzlem. No bo – jak? Tu On, a tu ja?
Napisałem pierwszą powieść – „Ludzie z tamtej strony świata”.
Spodobała mi się ta robota, jakby dla mnie skrojony typ. I sensacja,
i dowcip, i energia z emocjami. W połowie poczułem,
że to za bardzo mi się podoba, mogę wejść w buty Szklarskiego
i do końca życia już chodzić tylko w jednych kamaszach. Dlatego,
chytrze bardzo, pod koniec powieści dodałem swojemu Owenowi miłość,
kobietę i tra-la-la… Powiedziałem sobie, że detektyw z ukochaną…?
To być nie może, to się nie zdarza albo to NIE wypali. Napisano
milion kryminałów, w których detektyw zakochuje się z wzajemnością,
a po kilkudziesięciu stronach następuje dramat. Tego dla Owena nie
chciałem, zatem – to jest jedna powieść i tak zostanie.
Gdy poszła do wydawcy i księgarń, obudziłem się
z pomysłem, jak to zrobić, żeby – mając ukochaną – jednak
działać. No proste. Pod przymusem. „Albo zrobisz to dla mnie, albo
twoja ukochana zazna krzywdy”. No to co Owen miał zrobić? Napisałem drugi
tom, dla pewności, że to drugi i ostatni, dodałem mu (Owenowi)
syna.
I od razu zrodził się pomysł na trzeci tom.
Czwarty…
Potem przestałem już się wygłupiać z wymyślaniem pretekstów
do zakończenia cyklu.
Ósmy tom nazwałem „Ostatnia przygoda”. Nawet chodziło mi po głowie
uśmiercenie Owena, ale jednak byliśmy ze sobą ponad ćwierć wieku!
Poza tym, syn, córka, Pyma… Co ja z nimi zrobię? Wezmę na utrzymanie?
No i ten drobiazg – mój umysł. Bałem się, że gdy tylko postawię
ostatnią kropkę, natychmiast urodzi się pomysł na wczesne lata Owena, albo
– co gorsza – późniejsze lata Phila Yeatesa. Tak więc( mięczak!), nie zrobiłem
nic. Poza tym, że zatytułowałem ósmą księgę „Ostatnia przygoda”.
I nawet przez kilka lat nic się nie działo. Aż tu nagle…
Po prostu pewnego dnia zwerbalizowała się w mojej głowie niemal
cała fabuła kolejnej powieści z Owenem Yeatesem.
Poddałem się. Napisałem. Postarałem się tylko przesunąć akcent z Owena
na sierżanta Kaszla, może nie tyle przesunąć, co sprawiedliwie
rozłożyć. Nie wiem, czy mi się udało. Ten dziewiąty tom to rzecz
bardzo świeża, nie ma nawet tytułu, tylko roboczy: „Sierżant Kaszel rulez!”.
A czy dobry… Nie mam zdania.
Miłego!
SIERŻANT KASZEL RULEZ!!
Czwartek , 23 marca 2051, Maghony
Przechodząc przed lustrem, rzuciła odruchowe przelotne spojrzenie
na taflę.
Nie zwalniając, wraz ze swoim odbiciem przemknęła przez rtęciowy
prostokąt, ciągle jeszcze nie odwróciwszy głowy, patrząc w tę samą stronę,
teraz – na ścianę, nie w lustro. Poczuła, że w klatce
piersiowej, w sercu eksploduje przerażenie. Krew załomotała w uszach
i skroniach, z trudem usłyszała, że ktoś obok niej jęczy. Z jeszcze
większym trudem uświadomiła sobie, że ten jęk wyrywa się z jej ust.
Zachwiała się, oparła o ścianę, nie mając odwagi cofnąć się o krok
i popatrzeć jeszcze raz na taflę. Oparła się przedramieniem, nie
plecami, bo wtedy… Wtedy widziałaby cały pokój.
Nie mogła cofnąć się, popatrzeć na siebie, na odbicie drugiej strony
salonu.
Konkretnie na regał między salonem i kuchnią.
Tym bardziej nie miała odwagi popatrzeć bezpośrednio na regał.
Na jeden konkretny kaseton, pusty. Niemal pusty.
Poczuła zawrót głowy tak silny, że musiała drugą ręką chwycić się
kinkietu. Na szczęście elektryk solidnie przymocował go do ściany.
Stała chwilę, drżąc na całym ciele, chwiejąc się i z trudem
utrzymując kolana w pozycji do stania, bo miały tendencję
do zginania się, a wtedy zwaliłaby się na podłogę,
w głębokie paniczne omdlenie.
Nie dam rady! Muszę… dać… Nie mogę zemdleć! Nie teraz!
– Nie-e… – wychrypiała.
Potrząsnęła głową, włosy opadły na twarz, nie mogła nawet dmuchnąć,
żeby kilka pasm odfrunęło sprzed oczu.
Kiwnęła się mocno, przestawiła lewą stopę, niemal z rozpędu przestawiła
prawą, znowu lewą. Uczepiła się klamki drzwi do łazienki, szamotała się
chwilę, udało się otworzyć drzwi.
Umywalka była za daleko, za załomem. Jęknęła i opadła
na kolana; nawet nie zabolało, choć na pewno uderzyła
w wykafelkowaną podłogę całym ciężarem ciała. Trzymając się krawędzi
szafki, przesunęła się na kolanach w stronę bidetu. Struga zimnej
wody uderzyła z impetem w porcelanowe dno.
Chlusnęła wodą z dłoni w twarz, jeszcze raz. Poczuła się lepiej,
przynajmniej na tyle, że usłyszała, jak z trudem oddycha, jak
chrypi i rzęzi.
I jak powtarza: – Świe-e-eci… Świe-e-eci-i…
Sobota, 3 czerwca 2051 r., Bluewater St. 76. Chicago
Monty po wczorajszych urodzinach był osowiały, cichy i… pękaty.
W pierwszym wariancie chciałem zaproponować mu przebieżkę obok mnie na bieżni,
w końcu miała dwa i pół metra szerokości i miała służyć
rodzinie, co do rodziny nie docierało. Chwilę potem przypomniałem sobie,
ile razy kpiłem z tych patentów, na których człowiek wyglądał jak
durny chomik w młyńskim kole. Niezależnie od tego, jakim brzuchem
rozcinał nieruchome powietrze przed sobą. Wczorajszy solenizant nie
zasługiwał na takie traktowanie. Chwyciłem symboliczną smycz,
której niemal nie używałem, ale dość często wykorzystywałem upakowany
w niej wyrzutnik gazu. Bardzo sprawne urządzenie, przekonał się o tym
jeden menel, trzy napalone wędrowne kundle i jeden dziennikarz,
któremu nie wystarczyło sześć zaprzeczeń: „Nie, nie jestem Owen Yeates,
nie byłem nim nigdy, i nie zamierzam być!”. Doszedłem do furtki, popatrzyłem
na Monty’ego – miał wyrzut w spojrzeniu. Niewdzięcznik. Wolisz
bieżnię?
Dobra, jestem elastyczny, zawróciłem ze spaceru, na który i tak
nie miałem wcale ochoty, a wtedy pies uznał, że spacer jednak jest
lepszy niż bezproduktywne leżenie na trawniku. Albo się bał, że go wpakuję
na taśmociąg?
Wyszliśmy więc z posesji, pacnąłem po drodze w starter, domowy
komp strzelił obcasami i zakrzątnął się przy ochronie, klimatyzowaniu
i w ogóle odpieraniu wszelakiego ataku. Był początek czerwca,
ale to nic nie znaczyło, maj do połowy był upalny, potem temperatura
opadła i gdy wszyscy odetchnęli, łącznie z serwisami klimatyzatorów,
ruszyła druga fala upałów. Logicznie – wyższych. Zawsze to, co nadchodzi, jest
gorsze. Nowe podatki gorsze od poprzednich, nowy prezydent jest
do bani, nowe wkładki do butów – niech sobie wsadzą, gdzie wiatr nie
dochodzi, nasermater! Kto mi to podsunął? Sierżant Kaszel? A może,
wieki temu, ojciec? W końcu jego ojciec nazywał się Jaceniak,
to pewne, że jego z kolei ojciec był Polakiem. No, mieszkańcem
Polski na pewno.
– Monty, chodź tu! – rzuciłem odruchowo. Spojrzał na mnie z wyrzutem,
przecież stał jak statua i czekał na sklikowanie smyczy
z obrożą, bo po co nam upierdliwy gliniarz marudzący coś
o obowiązkach, prawach i obowiązkach, psich gównach i innych
gównach.
No to ruszyliśmy. Rany, ile razy myśmy tędy dreptali?! Wydawało mi się,
że nawet na asfalcie odbiły się moje kroki, łapy Montera chyba
nie. Park, na który władzom miasta ciągle brakowało pieniędzy,
z czasem stał się psim parkiem, matki i babcie z dziećmi unikały
jego uporczywie zarastających alejek, przeniosły się Marbel Hill.
I dobrze. Psiarze opanowali te dwa hektary, a koszt zakupu stu
plastikowych psich kup był naprawdę znikomy. Dwa wieczory zajęło nam
rozrzucanie ich w strategicznych punktach parku, pożyczyliśmy
od Thaisy wózek, wypakowaliśmy plastykowym ekskrementem; Phil kwiczał
z radości i starannie układał kupki, dbając o kompozycję,
kontrasty kolorystyczne, pedantycznie wkłuwał kolce stabilizujące, żeby –
broń Boże! – deszcz ich nie spłukał. I spryskiwał otrzymanym
w gratisie sprayem odstraszającym inne psiaki. Miał nawet pomysł,
żeby przynajmniej połowę zaopatrzyć w lokalizatory!
– Tatuś! Wiesz, jak będzie fajnie, jak zobaczymy w mieście rozkład
skradzionych kup?
Nie przekonał mnie. Ze stu kup zginęło może dwadzieścia. Ale bardziej
cieszyło mnie, że kup nie przybywało. Jakoś ludziska skumali, o co
chodzi, ciepłe oryginały wędrowały do kubłów, park zyskiwał
na dzikości, nie tracąc nic z czystości. Nawet pojawili się
partyzanci prowadzający do naszego parku koty, więcej – ktoś cichaczem
zbudował dla nich z drągów, bali i desek całe „estadrony”
do przechadzania się, wdrapywania, wylegiwania i obmiaukiwania. Psy
z daleka węszyły, oblizywały się i… obchodziły te trzy place dużymi
łukami.
No, ale niechby taki syjam pojawił się poza terenem ponadgatunkowym!
W każdym razie – raj!
Mieliśmy z Montym ulubioną ławkę, z której dobrze mi się
przepatrywało sąsiedztwo, przy której zawsze leżały jakieś grube,
ponadgryzane gałęzie, które Monty ze smakiem obrabiał, a potem
zostawiał. Dla innych psów albo i dla siebie na jutro. Zapaliłem,
trzeci dziś, jeszcze dwa mi zostały. I do woli substytutów. Podobno te
palniki miały już niemal czterdzieści lat, a ciągle nie mogły zdominować
analogów, u mnie też. Aromatyczne obłoki goldengate’ów kłębiły się
w ciepłym nieruchomym powietrzu, niechętnie rozpływały się, żegnałem je
smutnym, łakomym spojrzeniem – uleciały i kończyły swoją użyteczność.
A szkoda.
Poruszył mi się chron na przegubie, wyłuskałem słuchawkę i wcisnąłem
w lewe ucho, dla niego była przeznaczona, oparłem się na dłoni jak
romantyczny, cholera, poeta, i powiedziałem:
– Kolacja czeka.
– A z zapasem?
– Jakże się cieszę! Mama przyjeżdża! – jęknąłem do mikrofonu.
Dowcipy z mamy, mamy Pymy, nigdy jej nie bawiły. Nikogo nie bawiły, były
mało śmieszne, ale niosły moim zdaniem ogromny ładunek prawdy.
– Nie, aż tak dobrze nie ma – powiedziała moja żona. – Jedziemy z moją
przyjaciółką, której bardzo przyda się twoja pomoc.
Zrozumiałem w mig, że przyjaciółka siedzi obok i słyszy
wszystko.
Ale to nie usprawiedliwiało Pymy.
– A co? Koszenie trawnika? Malowanie elewacji? Skrobanie podłogi? –
Pajacowałem w najlepsze.
A w środku wibrowałem, nerki waliły w kręgosłup, a wątroba
plaskała w woreczek. Dyskoteka w kichach.
– Owen, nie pajacuj. Sprawa jest poważna, my jesteśmy poważne, nawet Phil jest
poważny. Ty też się zdobądź na trochę.
– Okay. Zdobyłem trochę świeżej powagi dla siebie. Za ile będziecie?
– Właściwie to już nadjeżdżamy, kilka minut?
– Bo my z Monterem w parku.
– No to możecie wracać. – W tle usłyszałem przenikliwy chichot
Mariony, Phil musiał ją łaskotać, co uwielbiała, i on też. – Phil? Proszę,
nie. Za chwilę będziemy w domu, to sobie poszalejecie
w basenie.
– Dobrze, skarbie, to my się zmywamy do domu!
– Pa!
Oj! Szybko sprawdziłem w chronie temperaturę wody w basenie,
na wszelki wypadek dołożyłem dwa stopnie, w końcu zapadał wieczór.
I nie chciałem, żeby moja córka wyglądała jak dziecko
z przeszczepioną z zimnego drobiu skórą. Montypython popatrzył
na mnie pytająco.
– Tak, wracamy.
Stęknął i poderwał się na równe łapy. Odbiło mu się. Jasne, dwa steki
na legalu i jeden podprowadzony z marynaty. Prawie cztery kilo
mięsa?!
Smycz z obrożą sklikowały się sprawnie, co mi dało do myślenia,
że co chińszczyzna, to chińszczyzna. Czasem, chyba dla jaj, żółtki
pozwalały komuś zrobić coś dobrze, ale gdy tylko ten ktoś usiłował zrobić
krok do przodu i zrobić to coś lepiej niż oni – dostawał
po łapach. A oni, Chińczycy, robili dwa długie susy i przez pięć
lat mieli spokój, bo reszta już tylko podrabiała ich produkty i nikt… no,
przez jakiś czas…, nie próbował ich wyprzedzić. Przez dobre sto metrów
zastanawiałem się, czy jest jakaś dyscyplina czegokolwiek, w której
białasy wyprzedzają sinoli. Tak. Znalazłem. Hokej. Ale tylko
na lodzie.
Furtka rozpoznała nas i otworzyła się grzecznie, gdy zbliżyliśmy się
na dwa kroki. Monty zawęszył nagle i musi wyczuł Phila i resztę,
bo prysnął do przodu jak młody, rześki, wysportowany chart, a nie
pięcioletni, leniwy, zesztywniony dalmatyńczyk. Omijając róg domu, wyleciał
trochę z orbity, i dobrze się stało, bo na spotkanie mu dreptała
Mariona. Oczywiście rozminęli się, Monty machnął na powitanie ogonem,
trafił ją w brzuch, ale żadne nie zwróciło na to uwagi. Popędził
do Phila, a córka zamachała łapkami obiema i po swojemu
pokłusowała w moją stronę. Przykucnąłem i czekałem w klasyku –
ręce rozłożone i wyciągnięte do przodu ku maszerującej mężnie
dziecinie, zachęcając ją do wysiłku głupawym „dawaj-dawaj-dawaj-dawaj,
Marionetko moja!”.
Dawała, a gdy nagle straciła rytm i zakolebała się, znalazła się
w zasięgu ojcowych ramion i wyleciała w powietrze
z radosnym wizgiem, który długo uruchamiał nasze czujki alarmowe.
Dopiero po piątym skalowaniu udało się wykluczyć go z zestawu
odgłosów odpalających alarm. Jeszcze dwa wyrzuty, przytulaki, mokle cialusy.
Zaczęła coś opowiadać w swoim wolapiku, słuchałem uważnie; sama intonacja
i dobór „słów” wprawiały mnie w drżenie i niezrozumienie: jak
mogła taka piękna istota wykluć się z czegoś mojego?
Z salonu płynnie przechodzącego w taras, czy może odwrotnie, dobiegały
okrzyki radości i odgłosy jękliwych umizgów Monty’ego i reakcji Pymy:
– Monty, spokój-spokój-spokój!
Wszedłem do salonu, oszczędziłem nastolatkowi podnoszenia i moklych
cialusów, przybiliśmy piątkę, ucałowałem Pymę i uśmiechnąłem się
do wysokiej, postawnej szatynki, ładnej w pewien wyrafinowany sposób,
z ogromnymi, niestety smutnymi, zielonymi oczami. Moja żona, widziałem
to kątem oka, uważnie wpatrywała się we mnie, z czego mogłem
wnosić, że bardzo jej zależy na na tym, bym gościa przyjął
najlepiej, jak umiem.
Szatynka wyciągnęła dłoń i zrobiła cztery długie kroki.
– Biliana – powiedziała. – Byłyśmy z Pymą w równoległych klasach.
I wpadłyśmy na siebie w CantoRexie.
– Wpadłyśmy dosłownie – wsparła ją Pyma.
– Ha, przecież wiem. To jest to miejsce, gdzie kupujący
z mętnymi spojrzeniami i naręczami ciuchów przemierzają dziesiątki
akrów powierzchni, żeby zwiedzić setki regałów z bezładnie
wywieszonymi skarbami.
– Tak, to klasyczny tor myśliwski, idziesz i modlisz się, żeby nikt
nie wystrzelił pierwszy – roześmiała się Biliana. Dopiero teraz potrząsnęła
moją dłonią i wycofała się. – I z zawiścią gapisz się
na trofea innych.
– Ja tam zawsze zostaję na dole – przyznałem się.
– Idziemy z tatą na największe steki świata, pałaszuje się je
godzinę, czeka też godzinę, więc mama z Marioną mają du-u-użo czasu.
I w kinie nie ma filmów krótszych niż dwugodzinne!
Wszyscy zauśmiechali się rozkosznie. Nie bardzo wiedziałem, co teraz powinienem
zrobić. Widziałem tylko nasz wóz, przed bramą nie stało nic, zatem Biliana
była naszym gościem na noc. Zrozumiałem, że do właściwej rozmowy
dojdzie za mniej więcej godzinę, kiedy młodzież młodsza pójdzie spać,
a młodzież starsza przyklei się do papierowego wydania „Hrabiego
Monte Christo”. Cóż, tej mody nie zamierzałem tępić, choć, jeśli
bym miał być szczery, to ja czytałbym z doskonałego czytnika
Beyin, choćby po to, żeby móc poprawić Dumasa, dopisać coś, albo
zwyczajnie zaznaczyć ku pamięci. Mariona zaproponowała, żebym ją puścił.
– Drinka? – zapytałem panie, prostując się.
Wymieniły spojrzenia i roześmiały się.
– Tak.
– Poproszę. Rum, jeśli można, z Peperoyem.
Pymie nalałem brandy, ostatnie pół roku ćwiczyła tylko ten samogon, właściwie
od urodzin Mariony, ale pięć, sześć miesięcy było popisem apetytu,
wysmakowania i chłonności. Bilianie chlusnąłem rumu i – zgodnie
z zapotrzebowaniem – psiknąłem Peperoyu. Rozniosłem napoje, wracając,
zatrzymałem się przy barku, i nalałem sobie na palec bourbona.
Phil z Montym wybiegli z pomieszczenia, Mariona podreptała
za nimi. Zerknąłem na panel, czy strażnice przy basenie czuwają,
i nie dopuszczą do kąpieli córki.
Pyma podeszła do Biliany, pociągnęła ją na kanapę. Już siedząc,
wycelowała we mnie palec.
– Nie masz nic do roboty, prawda?
Zastanawiałem się chwilę.
– No… Mógłbym pomalować dach. – Uświadomiłem sobie, że Pyma nie
sprowadzałaby bez powodu do domu dalekiej szkolnej koleżanki,
na dodatek ładnej. I z tak smutnymi oczami. Nie wypadało
żartować pod spojrzeniem takich oczu. Zalałem usta alkoholem
i zamilkłem oczywiście. – Tak…
– Bo Bilianie przytrafiło się…
Pokręciłem głową.
– Poczekajmy, kochanie, dobrze? Pozbędziemy się nasłuchu – wychyliłem się
do tyłu i popatrzyłem na zdradziecko wypełzający zza rogu cień
Phila. – … Na-słu-chu! – powtórzyłem głośniej. Cień poruszył się
i bezszelestnie zniknął. Ale to nic nie znaczyło, mógł się pojawić
na antresoli albo gdziekolwiek indziej. – Pogadamy, na pewno –
zapewniłem je.
Pokiwały głowami. Uniosłem szklankę w bezgłośnym toaście. Napiliśmy się,
włączyłem audio z leśnej łąki.
– Mieszkasz w Grander? – zapytałem Bilianę.
– Na rozległych przedmieściach. – Zrobiła dziwną minę, ni to się
uśmiechnęła z przymusem, ni to z politowaniem czy złością.
– Owen uważa, że Grander to same przedmieścia, zawsze kiedy tam jest,
ostentacyjnie szuka centrum i nigdy nie znajduje – poinformowała szkolną
przyjaciółkę moja żona.
– Ostatnio – zawołał z góry Phil – jak mamusia powiedziała: „Tu jest
centrum!”, to tatuś kupił puszkę farby i narysował w tym miejscu
krzyżyk, żeby móc potem znaleźć.
– Krzyżyk – zawołała Pyma – to masz ty, mój drogi synu.
I wiesz za co!
– Za kompromitowanie rodzicielki! – Zniknął za drzwiami swojego
pokoju.
– Uznał – westchnęła Pyma – że urodzenie siostry jest znakomitym powodem
do przejęcia rządów w domu, nie wiem, na jakiej podstawie.
Czułem, że zaraz dostanie się drugiemu przedstawicielowi przeciwnej płci,
wstałem więc szybko.
– Poszukam Mariony, coś długo jej nie widać.
Pyma równie dobrze jak ja wiedziała, że w ułamku sekundy mogę
aktywować tropicieli i zobaczyć na wallscreenie odpowiedni kawałek
naszego ogrodu, ale nie protestowała.
Marionę znalazłem przy drewutni. Wpatrywała się z podziwem
w artystycznie ułożone pod ścianą wiaty polana; z ciemnych udało
mi się skomponować konia albo coś podobnego do konia. Córka sapała
urzeczona. Kochane dziecko. Przykucnąłem przy niej.
– I-taa – powiedziała z pełnym uznania przydechem. – I-i-ta-a…
– No tak, koń – potwierdziłem.
Pokiwała głową. Potem objęła mnie za szyję, wdrapała na kolano, potem
poklepała mnie trochę protekcjonalnie po głowie. Najwidoczniej bardzo jej
się spodobała mozaika z polan. Rozczuliłem się. Wziąłem ją na ręce
i powędrowaliśmy do łazienki. Prysznic jonowy i wodny przebiegły
bez problemów, Mariona zacierała już oczka piąstkami, w pidżamę wpełzła
na zwolnionych obrotach, przyłożywszy się do poduszki, zamknęła oczy,
a stojąc w progu słyszałem już jej soczyste sapanie.
W salonie panowała cisza, Pyma wyłączyła szelest wysokich traw
i sporadyczne ćwierkania ptasząt. Panie wysączyły swoje drinki
i o czymś cicho rozmawiały. Dolałem sobie, ale wcześniej
uniesieniem brwi i butelki zapytałem, co sądzą o dolewce. Obie
energicznie zaprotestowały.
Popatrzyłem pytająco na Pymę. Zacisnęła na chwilę usta, chwyciła dłoń
Biliany.
– Owen, dwa lata temu, ponad dwa lata temu, ktoś porwał jej dziewczynki.
Bliźniaczki. Zniknęły, a porywacz nie zostawił żadnego śladu.
Po prostu wyszła… czy wyjechała… z dziewczynkami na spacer,
na chwilę spuściła je z oczu, i już.
– Odezwał się ktoś? – zapytałem Bilianę. – Fony? TMS? Listy?
Pokręciła głową.
– Nikt niczego od nas nie chciał. Zapłacilibyśmy każde pieniądze. Rodzina
męża… teraz byłego męża, jest zamożna. Bardzo. Ale nikt się nie odezwał.
Policja, o ile wiem, nie dogrzebała się żadnego tropu. Przejrzałam setki
albo i tysiące fot, narysowałam cztery portrety pamięciowe, dobre, moim
zdaniem…
– Czyli był ktoś? – zapytałem.
– Tak. – Odstawiła szklankę, ale nie wypuściła dłoni Pymy. – Sytuacja
wyglądała tak, że wózek z dziewczynkami był w cieniu, półcieniu,
a ja siedziałam w słońcu. Podeszła do mnie jakaś obrzydliwa
dziewczyna, włosy w strąkach, cztery piercingi na twarzy: wargi,
brwi, nos i język. Uszy w tatuażach. Zapytała o dojście
do szkoły Hemmerlinga, najchętniej bym nie otworzyła do niej ust,
ale pomyślałam, że wtedy może stać się agresywna, a poza tym,
gdy się przyjrzałam, zobaczyłam, że była jednak czysta, mimo dziur
w ubraniu i czarnych paznokci. No i żeby pokazać jej kierunek,
musiałam odwrócić się na zachód, prosto w popołudniowe słońce,
wskazywałam kierunek ręką, oczy musiałam niemal całkowicie zamknąć. Ona
burknęła coś jakby podziękowanie i poszła w tamtym kierunku.
Zerknęłam za nią, potem długą chwilę mrużyłam oczy, żeby wydusić łzy…
– W jej głosie pojawiła się chrypka, zaczerpnęła powietrza
i odchrząknęła. – Kiedy w końcu zaczęłam widzieć, osłoniłam oczy
i popatrzyłam za nią, już jej nie było widać, musiała wejść
w krzaki. Trochę się zdziwiłam, bo ta kępa krzewów rosła nie
na kierunku do szkoły, ale co mnie to? Odwróciłam się
i zobaczyłam… Zobaczyłam, że nie ma wózka. Bezgłośnie wyparował!
Podniosła na mnie swoje ogromne zielone oczy. Ogromne i zielone jak
leśne stawy, obramowane ciemnymi szuwarami. O ile istnieją ciemne szuwary.
– Przepadł. I do dziś się nie odnalazł. – wyszeptała.
Pyma odetchnęła wolno i cicho, ale głęboko.
Środa, 18 sierpnia, dwa lata wcześniej, 2049 r.
Gregory skradał się do żony na palcach, choć wiedział, że widzi
go w lustrze, i nawet nie udaje, że nie widzi.
Pocałował Bilianę w szyję i objąwszy rękami pokazał, co trzyma
w dłoni.
– Co to jest? – zapytała zdziwiona. – Wygrzebałeś z muzeum smartfona?
Wzięła do ręki prostokątne urządzenie grubości centymetra, z ciemnym
ekranem na całej powierzchni. Oglądała je przez minutę, podniosła wzrok.
Jej odbicie popatrzyło na męża wielkimi zielonymi oczami.
– Nie dręcz, co to jest?
– Kompozytor perfum – powiedział. Zrobił krok w bok i przycupnął
na stojącym obok lustra krześle. – Tu się włącza, masz na ekranie
klawiaturę fona, dziewięć zapachów podstawowych i wielką liczbę możliwych
kompozycji. Jedynka to twoje ulubione, Zephyrion. Patrz. – Włączył
urządzenie, na ekranie stuknął w jedynkę i skierował dyszę,
zamaskowaną pod głośnik, na szyję żony. Trysnęła mgiełka i mocny
opiumowy aromat zdominował wyczuwalne nosem otoczenie. – Można, oczywiście,
zwiększyć porcję, zmniejszyć, przeplatać zapachy. Komponować, jak mówiłem.
Biliana niemal wyrwała urządzenie z ręki męża, poderwała się,
i odwróciwszy, pocałowała go mocno w usta.
– Wiedziałem, że ci się spodoba – sapnął po minucie. – Gadżeciara!
– Ja? – zapytała z zalotnym zdziwieniem.
– Nie, ja! – roześmiał się. – Energetyczne pole w miejscu, gdzie chciałem
sobie zrobić green, kuchnia, w której masz więcej pilotów i klawiatur
niż astronauta w promie księżycowym. – Wyprostował trzeci palec. –
Najdroższy wózek świata. Cztery: sprowadzony z Niemiec samochód
z najbezpieczniejszą windą do tego wózka. Elektroniczna niania,
na bieżąco monitorująca skład mieszanki wydychanej z płuc. Następ…
Zamknęła mu usta pocałunkiem.
– Dziewczynki nie wchodzą w skład wyliczanki – powiedziała cicho. – Im
niczego nie może…
Teraz on ją pocałował.
– Żadnej z was nie może niczego! – powiedział, gdy oderwali się
od siebie. Zerknął obok głowy żony na ekran wyświetlający już
ponaglenie. – Pędzę, przychodzi ten nudziarz Kasonisky…
– Ten co ma konta tak śmiesznie wypchane funciakami i frankami? –
Roześmiała się Biliana.
– Tak, jego kieszenie zawsze i bez pudła wymuszają na mnie uśmiech.
Przytuliła się do męża, wciągnęła nosem jego zapach – czystego gentlemana,
pachnącego świeżością krawata, goryczki płynu po goleniu. Za jego
plecami cicho, melodyjnie brzęknął moduł śledzenia. Któraś z dziewczynek
poruszyła rączką albo, wypluwszy smoczek, cmoknęła. Biliana natychmiast
oderwała się od męża i dwukrotnie machnęła ręką z chronem
na przegubie. Gregory stłumił westchnienie, rzucił okiem na ekran,
na którym widniały już dwie buzie ośmiomiesięcznych córek. Sandra spała
grzecznie, Monica śmiesznie poruszała smoczkiem, wciągając go i wysuwając
z buźki do połowy długości. Biliana czujnie wpatrywała się
w przepływające bokiem ekranu dane, tętno i oddech ,
i odchylenia od normy, analizę wydychanego powietrza, stan pieluszek.
Gregory, gdy odwrócił się do drzwi, przejechał spojrzeniem
po suficie.
– Widzę to – zawołała Biliana.
Chwycił kluczyk do wozu, zamaskowany w dyskretnym sygnecie, włożył
na palec.
– Gdy patrzysz na ten ekran, to nie tylko nie widzisz mnie, nie
zobaczyłabyś huraganu za oknem!
Wygłosił to lekkim tonem, ale z treści przebijała lekka gorycz
i niezadowolenie.
Odwróciła głowę i puściła doń oko.
– Wracaj z pracy, to się przekonasz, jak cię widzę – powiedziała
niskim, zmysłowym głosem.
Puścił jej buziaka ze wskazującego palca, powstrzymał się
od powiedzenia, że ma małe szanse na spełnienie przez nią
obietnicy – wystarczy, że któraś z dziewczynek sapnie albo kichnie,
a Biliana migiem poderwie się z łóżka, nieważne, w jakiej
pozycji i co w nim robiła czy robili. Córki miały największy
z możliwych priorytetów, największy z niemożliwych. Gdyby archanioł
Gabriel zaczął dąć w trąbę wzywającą na Sąd Ostateczny, dostałby
po pysku od Biliany za budzenie jej maleństw.
Gregory chwycił teczkę z cielęcej skóry i wyszedł przed dom.
Wypucowany przez garażowego cleanera ford psyknął i uruchomił silnik,
szczęknęły drzwi, fotel sapnął i ustawił się w zapamiętanej dla
Gregory’ego konfiguracji. Czasem żałował, że do miasta ma tylko
osiemnaście kilometrów, kwadrans jazdy dzielił go od domu do biurka,
w tak krótkim czasie nie miał szans nacieszyć się maszyną, która ciągle
manifestowała chęć służenia i uprzyjemniania jazdy. Nawet na odcinku
drogi gruntowej od posiadłości Vince’ów do autostrady można było
puścić kierownicę i zdać się na wielokrotnie sprawdzaną pamięć
i czujniki wozu. Elektryczny silnik praktycznie nie zakłócał sączącej się
z głośników muzyki, amortyzatory pracowały, choć bez przesady, droga nie
poddawała ich jakimś wymyślnym torturom… wspaniale. Dzień zapowiadał się
wspaniale.
Zapowiedzi uwielbiają przede wszystkim diabli. Według mało znanej cygańskiej
legendy, upadłe anioły zataiły i zachowały dla siebie możliwość właśnie
ingerowania w zapowiedzi.
Sobota, 3 czerwca 2051 r., Bluewater St. 76. Chicago
– Kupiliśmy najlepszy możliwy wózek dla bliźniaczek… – powiedziała Biliana
w zamyśleniu. Opuszek wskazującego palca ślizgał się po krawędzi kieliszka
z manhattanem. Nie wiedziałem, czy chce wywołać wizg, czy po prostu
odruchowo robi cokolwiek, żeby opowieść toczyła się gładko, dlatego nie
podpowiadałem, że z pełnym kieliszkiem trudniej wywołać rezonans,
a poza tym palec nie może być tłusty. – Samojezdny, oczywiście, wspaniałe
resorowanie, możliwość łatwego przemieszczania gondol – do pozycji obok
siebie lub w jednej linii, zależnie od chęci właściciela
i pojemności samochodu. Kupiliśmy też Volkswagena Family ze świetną
windą w bagażniku, tak że jednym palcem pakowałam wózek
z dziewczynkami do auta, gdzie wózek się kotwiczył sam i zapinał
pasy. Podłoga bagażnika na życzenie pracowała na żyroskopach, jeśli
amortyzatory nie poradziły sobie z jakimś wybojem, to radziły sobie
żyro. Byłam zachwycona tym zestawem, wózek i samochód. – Przestała
przecierać krawędź kieliszka, ale nie umoczyła nawet ust w alkoholu.
– Przeklinam je teraz, bo gdyby nie ten komfort, nie jeździłabym
do miasta, do tego pieprzonego parku też, siedziałabym w domu
i wszyscy byliby bezpieczni. – Gdyby nas nie było stać… gdybyśmy byli
biedniejsi, nie doszłoby do nieszczęścia.
Podniosła na mnie oczy, dopiero teraz, może pod wpływem opowieści
i wspomnień, pojawiło się w nich coś, co po chwili namysłu
nazwałem na własny użytek lekkim szaleństwem. Ale byłem ojcem pary
kochanych dzieciaków i nie wyobrażałem sobie siebie na jej miejscu.
Sny, od których budziłem się zlany potem, z rozdygotaną maszynerią
tłoczącą, zawsze dotyczyły dzieci, zagrożenia, choroby, jakichś plugastw
przymierzających się do nich i zamierzających się na nie.
– Byłam tego dnia umówiona z przyjaciółką i wspólniczką. – Poparzyła
na Pymę, ale nie szukała u niej pomocy, wsparcia, pociechy,
raczej jakby chciała ją przestrzec: „Nie zrób tego, co ja zrobiłam!”. Jakaś
mała szpilka gniewu poruszyła się w mojej duszy. Kto mi będzie dręczył
żonę? – Wiele rzeczy mogłam zrobić tego dnia inaczej. Może dwie minuty różnicy
uratowałyby moje dziewczynki. Chociaż policja nie wykluczała,
że byliśmy śledzeni i żadne wolty nie zmieniłyby… nie zmieniłyby…
tego… – Zamilkła na chwilę, ale nie sięgnęła po chusteczkę
do torebki.
– Przepraszam, kiedy to się stało? – zapytałem.
– Trzy lata temu. W sierpniu. Dwunastego. O czternastej plus minus
cztery minuty.
– Nie było żadnych żądań?
Pokręciła głową.
– To było najgorsze, poza samym porwaniem, właśnie to było najgorsze.
Czekanie na żądania porywaczy. Policja nastawiona na pościg
po identyfikacji głosu, numeru, pelengu. A tu nic. Cisza,
która trwa do dziś.
O, i tu ją miałem. „Do dziś” było znaczące. To znaczy – mówiąc „do
dziś” miała na myśli, że to nieprawda, że ktoś dzisiaj albo
wczoraj… coś się stało. Ale dobrze, idziemy po kolei.
– Kiedy po tygodniu czekania stało się jasne, że nie były porwane dla
okupu, policja wreszcie zaczęła się ruszać żwawiej, ale… – potrząsnęła głową,
gęste włosy posłusznie zafalowały.
Żwawiej? – pomyślałem. – Przecież żyjemy w kraju, w którym sushi
i pizza przyjeżdżają szybciej niż policja i karetka. Znacznie
by było bezpieczniej, gdyby kurierzy mieli kajdanki
i defibrylatory w swoich kufrach.
Biliana odruchowo dotknęła na nowo ułożonych włosów.
– Już było chyba za późno. Jeden z policjantów, jakiś bardziej
szczery, może bardziej współczujący, powiedział mi, że tropy stygną,
ludzie zapominają, nawet ci, którzy coś widzieli. Albo wyjeżdżają
na urlop, albo służbowo, albo ginie im pod kołami samochodu ukochany
pies, albo dowiadują się o swojej chorobie – to, co kilka dni temu było
ważne, i czym chcieli się podzielić z kimś, pomóc komuś, staje się
nieważne albo zwyczajnie wylatuje z głowy. A nawet jeśli nie, trzeba
by się ruszyć, pojechać na posterunek, poczekać na prowadzącego
śledztwo, wypełniać jakieś papiery, opowiadać, a potem może nawet się
tłumaczyć, dlaczego nie przyszli od razu, i ludzie dają sobie spokój.
Liczą na to, że policja sama sobie poradzi albo ktoś inny zezna to,
czego oni nie zdążyli opowiedzieć.
Pyma odetchnęła głęboko, zakaszlała, chyba nie znacząco. Bałem się popatrzeć
na nią, żeby nie pomyślała, że to, co mam w spojrzeniu,
to wyrzut.
– Nic kompletnie? – zapytała cicho.
Odpowiedzią był przeczący ruch głowy. Potem Biliana dodała: – Nikt nie
skontaktował się z nami, nikt nie skontaktował się policją, nikt,
i to było już dziwne bardzo, tak powiedział ten najbardziej współczujący
policjant, nikt nie skontaktował się z mediami. Zazwyczaj porywacze, jeśli
się boją policji, łapią więź z mediami, dziennikarze gwarantują im
anonimowość i dodatkowo, chroniąc swoich informatorów, tworzą swoisty
bufor między nimi i organami ścigania. Czasem umyślnie albo niechcący
podają potrzebne porywaczom informacje, ale w tym przypadku nawet
tego nie było, dwa czy trzy głupie anonimy, ewidentnie idiotyczne,
i koniec. W końcu policja uznała, że to było porwanie nie dla
okupu, tylko dla samych dziewczynek. Ktoś chciał mieć dzieci, nie chciał się
bawić w medyczne podchody, po prostu stać go było na wynajęcie
porywaczy.
– Albo zrobił to sam – powiedziała Pyma.
– Tak-tak, mógł to zrobić ktoś sam, dla siebie. I migiem opuścić
Stany, choćby do Kanady, do Europy, albo, podobno najlepiej,
do Ameryki Południowej. Raj dla ludzi z dolarami, z wszelkimi
udogodnieniami z tym związanymi, łącznie ze skorumpowaną, sprzedajną,
łasą na mamonę policją. Tam podobno taki człowiek zapada się w gąszcz
nie do przebicia: zwyczaje, niemrawość policji albo sabotaż policji,
kiepska łączność, niechęć do donoszenia. Wszystko razem jak
trzęsawisko – pochłania i zaciera ślady.
Podrapałem się po karku, mam tam takie miejsce, które działa czasem jak
włącznik światła. Zapuszcza coś w mózgu. Najczęściej nie, ale czasem
to też dużo. Tym razem zadziałało.
– Ten wózek… – powiedziałem. – Resorowany, samojezdny, musi kosztował kupę
kasy? – Pokiwała głową. – Czyli, jak znam się na drogich gadgetach, był
ubezpieczony, miał swój numer seryjny, potrzebny do firmowych przeglądów
i serwisowania. Nie wypłynął nigdzie?
– Nie – powiedziała zdecydowanie. I powtórzyła: – Nie. Tego też policja
nie rozumiała, nie rozumie. To był ich drugi trop, że niby porywacz
nie wytrzyma i skusi się na sprzedaż wózka wartego dwadzieścia trzy
tysiące dolarów. Ale i ten ich trop zawiódł, a wtedy okazało
się, że oni nie mają żadnego pomysłu! – Chwyciła lewą dłoń w prawą
i ściskała palce tak, że trzaskały, jeden po drugim.
Za każdym razem odruchowo napinałem przeponę, jakbym się bał,
że któryś z palców nie wytrzyma i spadnie na podłogę. – Oni
są… byli… są… – potrząsała głową zmieniając czas, niezdecydowana co
do właściwości policji, w końcu ustaliła, że ciągle jest – są
jednotorowi. Jak sobie ustalili, że porywacz będzie chciał sprzedać wózek,
to przyczaili się i czekali, a jak się okazało, że nie
sprzedał, to rozłożyli bezradnie ręce, jakby chcieli powiedzieć „No
wiecie?!”.
Widać było, że Biliana dużo myślała o porwaniu, no – byłoby dziwne,
gdyby nie myślała! Ale nie zachowywała się jak histeryczna matka,
to była kobieta z kamienia. Powiedziała sobie: „Nie, nie będziesz
ryczała, piszczała, miotała się. To nie pomoże dziewczynkom. Opanujesz się
i zrobisz wszystko racjonalnie, spokojnie, metodycznie, będziesz
skuteczna, nie skowycząca!”.
I taka była.
I coś mi jeszcze… Coś podeszło z tyłu i dyszało w kark. Nawet
uniosło łapkę i chciało popukać w ramię. Nerwowo poruszyłem
ramieniem, co zdziwiło obie kobiety, dlatego, żeby zamaskować swoje
przyruchy, powiedziałem:
– I co się wydarzyło ostatnio?
Pyma, pochylająca się właśnie, żeby wstać i – zapewne – pójść
sprawdzić, jak tam najmłodsza z Yeatesów, znieruchomiała w trochę
śmiesznej pozycji ni to krótkowidza, gapiącego się na coś
na stole, ni to kogoś z przykurczem karku.
– Odezwały się… – wykrztusiła Biliana.
Teraz to, co przed chwilą zaczęło dyszeć mi w kark, pochyliło się
jeszcze bliżej i chwyciło ten kark w paszczę, nie wpiło ostrych jak
szpilki zębów, nie. Przywarło do karku dwoma szeregami twardych, ostrych
siekaczy i zacisnęło je lekko. Szyja od razu zesztywniała
i skamieniała, porażona lodowatym dotknięciem.
Nieubłagana statystyka raportuje lodowate dane: jeśli porywacz nie odezwie się
w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin, to nie odezwie się już nigdy.
Bezlitosna statystyka cedzi: jeśli porywacz nie odezwie się w ciągu siedemdziesięciu
dwóch godzin, to nie odezwie się już nigdy, bo nie ma powodu
do kontaktu.
Upiorne dane meldują: nie ma powodu do kontaktu, bo albo potrzebuje ciała
porwanej osoby do jakichś koszmarnych celów i nie chce się nim
dzielić, albo ukrywa najlepiej jak może ciało, bo nie chce wpaść.
W żadnym wypadku nie pozwala się ofierze czy ofiarom, by odezwały się
do bliskich po trzech latach od porwania.
Dobra, tym razem statystyka dostaje pałę, niech będzie, że odezwały się.
Dlaczego więc Biliana mówi o tym nie policji, tylko mnie?
I dlaczego jest nie ucieszona, a przerażona?
EUGENIUSZ DĘBSKI
Powrót do opisu książki.