Kilka razy Stwórca dał mi dowody swej przychylności. pomyślałem kiedyś: "Dobry Boże, żebym zarabiał kilkadziesiąt razy tyle, co mój szef!". Ja miałem dwa tysiące czterysta, on - sześć czterysta. Ani się obejrzałem Jak dogoniłem, przeskoczyłem szefa i galopuję do dziś. Innym razem mędziłem: "Żebym dożył czasów, kiedy doczekam się specjalnej półki z nieprzeczytaną jeszcze fantastyką!?"- Bęc, minęło kilka lat. Mam takie miejsce na półce, boję się, że będzie rosło w siłę. Lawina książek sortu rozrywkowego wymogła powstanie kategorii ludzi czytających już nie tylko dla przyjemności, ale i z obowiązku. Ci ludzie mają wskazać Czytelnikowi, jak zachować się wobec ogromu towaru na półkach.
Ubrałem się kiedyś ładnie i chyba to spowodowało, ze redaktorzy VOYAGERA zaproponowali mi podzielenie się z Czytelnikami oceną ostatnich zdarzeń wydawniczych. Rzuciłem się do wspomnień i do klawiatury. Otóż...
Bezlitosną działalność czasu znamy wszyscy. Czas jest jak diament, nieubłaganie i bez szkody dla siebie znaczący wszystko, co miększe, czyli naprawdę wszystko. Niczym drzwi obcinające zbyt wolnym kotom ogony, odcina literaturę od terminu jej powstania. Czas bezlitośnie weryfikuje. Nie ja to wymyśliłem i nie pod wpływem spojrzenia na zdjęcie we własnym dowodzie osobistym. Ot, po prostu - bierzesz w ręce takiego Gordona R. Dicksona (jak pięknie brzmiące nazwisko, co? Aż chce się coś kupić!), czytasz tytuł: "Żołnierzu nie pytaj" (też nieźle). A po trzydziestu stronach wychodzi, że powinno być: "Nie czytaj". Inie tylko żołnierzu, w ogóle -człowieku. Zazwyczaj, jeśli około dziesiątej strony dochodzę do wniosku, ze lektura nie idzie, próbuję szukać przyczyn. Zaczynam samokrytycznie od siebie - zły dzień, zmęczenia zwichrowana przez wyż lub niż percepcja. jeśli nic znajduje prostych przyczyn, wertuję książkę wstecz, do czwartej na ogół strony i tam często udaje mi się odkryć źródło zła. to data wydania. Dickson wydał "Żołnierzu, nic pytaj" w 1967 roku. To ćwierć wieku. Kawał czasu. Gdyby wtedy do nas ta książka dotarła! Takich rzeczy po polsku ani po rosyjsku się nie czytało. Ale jednak ten czas... Za dużo. Po raz pierwszy miałem dosyć po dziesięciu stronach, walczyłem - nie dało się. Spasowałem po siedemdziesięciu czterech. Nie porywa, nie bawi. Smutne, .spróchniałe. Papa. Dowód na to, że próby pisania w sposób oryginalny bywają niebezpieczne, bo produkty mogą utrzymać się na powierzchni nader krótko. Ciężko tu cokolwiek przewidzieć: oryginalność pozorna - przytępi utwór niczym cegłe, ale rzeczywista - będzie go jak korek unosić przez długi czas na powierzchni literackiego morza. W tym konkretnym przypadku nic wielkiego się nie stało; autor ma na koncie sporo wydanych książek, zdobył renomę (chociaż Lem o Dicksonie nawet nie wspomina w "Fantastyce i futurologii", czy to coś znaczy?), i na pewno jakieś pieniądze. My straciliśmy na tym poślizgu czasowym najwięcej - kawał fajnego czytania. Cóż, nie tylko tyle i nie tylko w tej dziedzinie. Traci również-tak myślę - "Amber", wydając (kolejny już raz) zakupione kilka lat temu, pewne na pozór pozycje, których wartości wydawnictwu nie chciało się zweryfikować.
Niemal tą samą datą pierwodruku sygnowany jest kolejny, wydany przez "Phantom Press" tom opowiadań Williama Tenna "Bernie Faust". Przychylam się do zdania Zebrowskiego, że ogromnie niesprawiedliwe jest pominięcie Tenna przy przyznawaniu Nebuli. Jego teksty, choć czasem dolatuje od nich słabiutki zapach myszki (jak zresztą niemal od wszystkiego, co w konwencji złotych lal SF było i jest pisane) nadal bawią, nadal intrygują, nadal wzbudzają podziw anegdotą, sprawnością warsztatową w prowadzeniu narracji. Zdaję sobie sprawę, że sporo w tym sentymentu, że gdybym wytarł łezkę z oka, to moze i bym zmienił zdanie.
Sapkowski nie potrzebuje mojej aprobaty, może nawet nie prawi mu przyjemności jeszcze jedna dudka w chórze zauroczonych jego "Mieczem przeznaczenia". Nie zauważam w nim postmodernizmu, ale nawet moja zawiść zawodowa nie jest w stanie przesłonić zachwytu nad celnym każdym słowem, niezłym dowcipem, sprawnym dialogiem. Dziewczyny są smaczne, strzały celne, uczucia ostre, barwy - jak na ekranie telewizora marki "Sony". Jedna niedobra dla autora tej książki rzecz, to fakt, że ustawił nią sobie poprzeczkę wysoko, oj wysoko, a kibice nie lubią, gdy Bubka przegrywa.
No i jeszcze coś smacznego. Pojawiła się na półkach księgarń pozycja, której okładka i tytuł powinny dać - i jak widać z tego zdania dają mi -okazję do powybrzydzania. Chodzi o "Firestarter" Stephena Kinga. Okładkę zapożyczyło wydawnictwo z plakatu do filmu zupełnie bez powiązań z Kingiem; tytuł, nawet jeżeli przeciętnemu Polakowi coś mówi, po pierwsze kojarzy się z mężczyzną, po drugie raczej ze zwykłym podpalaczem, a nic z dziewczynką obdarzoną fikcyjną (mam nadzieje) zdolnością do zdalnego wzniecania ognia - pirokinezą. Na szczęście książki swym talentem broni sam King. Skomponował mocno trzymającą Czytelnika w objęciach fabuły powieść o ofiarach nieludzkiego doświadczenia, które chcą wyrwać się spod władzy eksperymentatorów. Ofiarach, które pozbawione są szans tak dalece, jak tylko mogą być pozbawione szans jednostki w starciu z Państwem i dbającymi o jego bezpieczeństwo Agendami. Tytułowa bohaterka i jej ojciec usiłują uniknąć losu wyznaczonego im przez nawiedzonych obrońców ojczyzny- Nie zamierzają pomagać z ludziom wymuszającym współpracę bezwzględnymi metodami: mordem, inwigilacją, brutalnym pościgiem. Autor wykorzystał nasączoną emocjami fabułę do pokazania Ameryki, jaka być może istnieje tylko w jego wyobraźni. Niektóre postacie trochę szeleszczą w dłoniach: odważny, szczery i bezkompromisowy w obronie demokracji farmer; diaboliczny naukowiec, pod koniec żywota pragnący ukryć po kołderką altruizmu swoje wcześniejsze eksperymentatorskie grzeszki; sfiksowany Indianin, szatański twór agencji, jej hartowana klinga i pośrednia przyczyna klęski. Natomiast niewątpliwie mocną stroną powieści jest kreacja postaci Charlie - pirokinetyczki i jej ojca. Są to postacie-moje prywatne podejrzenia - dlatego tak dobre, wyraziste i przekonujące, że wzięły się z umysłu nie Kinga-pisarza, a Kinga-ojca, ze znanych wszystkim rodzicom obaw: "Jak bym postąpił, gdyby moje dziecko...", Dzieci, przynajmniej od chwili, kiedy King sam stał się ojcem, i to ojcem obdarzonym barokową wyobraźnią, są nieodmiennie mocnym elementem jego powieści - "Smętarz dla zwierzaków", "Miasteczko Salem". Świat przeżyć własnych, wspomnień, mikroscenek, obserwacji obyczajowych, odpowiednio przemyślanych i wkomponowanych w fikcyjne fabuły sprawia, że poczucie osobistego zagrożenia pokrywa fikcję i dominuje w utworze, staje się w dużym stopniu wiarygodne i realne. Dlatego Czytelnik nie zastanawia się zupełnie nad naukowym uzasadnieniem możliwości pirokinezy, a mając do czynienia z tak pięknie namalowanymi postaciami usiłuje - przyspieszając tempo czytania - pomóc bohaterom, świadomie czy nie identyfikując się z nimi. Chwała za to Kingowi i - co bywa incydentem na naszym rynku wydawniczym - tłumaczowi, Krzysztofowi Sokołowskiemu, a wyrazy współczucia dla tych, którzy dadzą się zniewolić sile talentu Autora. Stephen King nie lubi happy endów.
I jeszcze jeden smakowity bardzo kąsek, kawał wspaniałej lektury, która sprawiła, że nie chcąc przerywać czytania moczyłem się półtorej godziny w wannie. Gene Wolfe "Żołnierz z mgły". Przyznam, że dotychczas Wolfe nie znajdował w moich oczach specjalnego uznania; ot, nieco inna, tak zwana ambitniejsza fantastyka. Tę powieść zacząłem również z pewnym, nietaktownym względem autora, nastawieniem. Musiałem szybko zmienić zdanie. Inteligentna powieść, elegancka i dopieszczona. Mnie, miłośnikowi ostrych, pokrętnych akcji, zdecydowanych charakterów, jasnych, męskich rozgrywek, przez krotki czas wydawała się trochę zbyt powolna. Na szczęście nie zasklepiam się w pierwszym wrażeniu i radykalnie zmieniam zdanie, gdy trzeba. Powieść Wolfe'a uszanować należało bezwzględnie. Choćby za trudny technicznie zamysł - bohaterem i narratorem jest Latro, ranny żołnierz, który co dzień rano zapomina o wydarzeniach dnia poprzedniego. Wolfe każe swojemu bohaterowi prowadzić dziennik, dzięki któremu Latro wie, co działo się wczoraj i przedwczoraj. Jednocześnie rozpaczliwie poszukuje własnej tożsamości, wędrując po Grecji, kraju skłóconym, podzielonym małymi i większymi wojnami, zamieszkanym przez wiele narodowości. Na dodatek do ludzkich spraw mieszają się różnej rangi bogowie. Może powyższe słowa sugerują chaos w powieści, jeśli tak, to winien jest recenzent. "Żołnierz z mgły" to książka klarowna, efektowna, sycąca, mądra, a jednocześnie naprawdę atrakcyjna jako czytadło. Chwała oficynie "Phantom Prcss", chyba już zdecydowanemu liderowi w kategorii wydawców uczciwej fantastyki. Cześć tłumaczowi - Markowi Michnowskiemu. Czekam na drugą część ("Żołnierz z Arete"), mało komu - sądzę - pierwsza wystarczy.