Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to kilkadziesiąt lat temu, w czasach rozbuchanego rock-and-rolla, koszmarną angielszczyzną wykonywanego w Polsce, przez i dla Polaków, zespół Niebiesko-Czarni rzucił hasło: "Polska młodzież śpiewa po polsku!". Hasło to wprawiło w zachwyt szczyty ówczesnej władzy, może nawet było przez odpowiednią komórkę podsunięte, w każdym razie spowodowało, że kapela miała znacznie mniej od innych kłopotów ze wszystkim. Inna sprawa, że i ja wolałem słuchać nawet o perturbacjach Jaśka przy studni, czy o tym co i gdzie piorą baby, niż "Hully-Gully, Yully-Bully-y-y!". W każdym razie po tym haśle nikt już nie odważył się "śpiewać" po angielsku, może dopiero Czesław Niemen, ale za to po włosku.
Minęło niewiele, dwa tuziny lat, i oto zwaliły mi się na biurko jednocześnie cztery książki polskich autorów. Jakby ktoś nakazał: "Po polsku i dla Polaków!". Może to oznaka zmian, powiewu wichru odnowy, może przypadek i do końca roku nie pojawi się już nic, co nie wymagałoby pośrednictwa translatora między autorem i czytelnikiem. Nie wiem. Fakty są takie:
1. Jacek Dukaj (członek APPF) "W kraju niewiernych" SuperNOWA
Bomba. Która źle świadczy o wydawnictwie - większość utworów napisana około roku 1996-97, co oznacza, że wyśmienita książka przeleżała się w firmie trzy czy cztery lata. Zadyszka? Szkoda by było, ale dobrze, że Dukaj się pojawił. Autor ten rzadko pojawia się na konwentach, nie bierze intensywnego udziału w sporach i dyskusjach, po prostu pisze, zgarnia nagrody i zaskakuje nawet mnie, wybrednego i zawistnego. Zbiór tekstów zawiera wcześniej publikowane utwory, czytałem je w periodykach, ale kilka albo mi umknęło, albo są premierowe. Już dla samego "Ruchu generała" warto kupić książkę - znakomita fabularnie, fantastyczna pod względem scenografii, rozbuchana, barokowa, żywiołowa. Wielka szkoda, że nie zrobił Jacek z tego powieści, ja poświęciłbym noc albo i dwie, żeby ją łyknąć jednym cięgiem. Już dawno tak się nie zachwyciłem utworem Polaka, chyba ostatnio wczesnymi opowiadaniami o Wiedźminie. Z tego wszystkiego postanowiłem, że przeczytam nawet te teksty, które już wcześniej czytałem, a to już - jak na mnie - sporo. Polecam serdecznie.
2. Jacek Piekara (członek APPF), "Arivald z Wybrzeża", Prószyński i S-ka
Drugi celny strzał. Jacek Piekara, swego czasu objawienie polskiej fantastyki, hardy i bezkompromisowy, jedyny chyba Polak, który odważył się kontynuować Conana, przestał kilka late temu nagle walić w klawiaturę, a zajął się obmacywaniem joysticka. Trwało to trochę, ale jednak wrócił na łono. Dobrze uczynił i uczynił to dobrze. Opowieści o magu, znane częściowo z Fenixa, są bardzo "piekarskie" - hulaszcze, ostre, mięsne i dowcipne (przypomnijcie mi kiedyś przy okazji, to wam opowiem jak z Jackiem Piekarą doprowadziliśmy do stanu przedzawałowego Jacka Inglota!). Sądzę, że są dobrą ilustracją mojej tezy, która głosi, że cokolwiek się pisze pisze się o sobie, o sobie prawdziwym i o sobie, jakim chciałoby się być, lub nie być. Książka spełniająca znakomicie kryterium, jakiemu poddaję każdą książkę: "Po pierwsze, nie nudzić!" , łączy w sobie zalety starej dobrej fantastyki - czysty i przejrzysty styl, bez udziwnień, klarowną fabułę - bez doszukiwania się w każdym ruchu postaci głębi metafizycznej i egzystencjalnej, oraz cechy fantasy - artefakty, czary i magię. Polecam i polecam.
3. Andrzej Zimniak, "Łowcy meteorów", Sorus
Do trzech razy sztuka nie ma tu, na szczęście, zastosowania, ponieważ i trzecia pozycja zaspokaja moje kapryśne gusta. Po pierwsze, cieszy mnie niezmiernie, że do grona (matko, co to za grono?! Grono z dwu sztuk???) wydających Polaków oficyn dołączyła nowa. Miejmy nadzieję, że na długo, choć ulokowana jest w Poznaniu, gdzie dwie firmy wydawały niegdyś rodaków, a zaniechały tej roboty później. Co można powiedzieć o Zimniaku? Nic złego, na pewno. Najgorszy w tym wszystkim jest tytuł, dokładnie taki jak tytuł enerdowskiego filmu SF, w którym, jak mi się wydaje, odziani w ortalionowe skafandry w kolorze oranżu kaspijskiego chłopcy krzyczeli "Achtung, Sehioża!" i łapali hakami do abordażu owe meteoryty. Nie pamiętam po co, na złom?
Żartuję, film był, ale nie pamiętam kompletnie o czym. Wracajmy do Andrzeja. Ma pozycję mocną na naszym rynku, i potwierdza to tym tomem. Nikt nie wszczyna nowej serii złym koniem. W tym przypadku też nie. Szkoda tylko, że większość tych opowiadać znałem, nie wszystkimi byłem i jestem zachwycony. Wynika to z mojego, wielokrotnie manifestowanego stosunku do fantastyki, Andrzej ma nieco inny. Zmierzamy jakby w jednym kierunku, może nawet zbliżonymi torami (o ile to Andrzejowi nie uwłacza), nawet czasem zbaczam na jego tor i zerkam, co tam się dzieje, ale generalnie - nie moja to ścieżka. Nie moja, ale potrafię jednak docenić jej uroki. Przejrzałem "Łowców meteorów" całych, nieznane ni rzeczy przeczytałem i oceniam wysoko. Inne, znane, przejrzałem, pokiwałem z mądrą miną głową - no tak, cały Zimniak. Cały dobry Zimniak. Niestety - tylko tyle. Może dlatego, że wcześniej zachwyciłem się "Ruchem generała", po takiej lekturze przez dłuższy czas nic innego się nie spodoba. Dlatego sam nic nie piszę, tylko tłumaczę i felietonizuję.
4. Zdzisław Domolewski "Domek świeczki" Prószyński i S-ka
Tu jest największy kłopot. Może najpierw taka obserwacja - zauważcie, że Prószyński i S-ka wychodzą zdecydowanie na pierwsze miejsce w wyścigu o polskich pisarzy. To radosne. Bardzo radosne, szczególnie, że skądinąd słyszałem ciepłe słowa o redakcji: "Nie powiedzieli mi, żebym ja, debiutant, spieprzał, tylko poprosili o tekst i trochę czasu!". To, rzeczywiście, przynosi zaszczyt redakcji. Oczywiście, nie powinni przesadzać z tymi debiutami i zwracać uwagę na starych mistrzów i lecieć po nazwiskach, na "a", "b", "c"... Na "D"!
Ale - do rzeczy. Rzecz pana Domolewskiego, druga, jak pamiętam, nagroda w konkursie Prószyńskiego na debiut, jest już zupełnie obok mnie. W tym przypadku nawet nie widzę dokąd autor zmierza. Popatrzyłem na spis treści; zawiera on 28 rozdziałów, a każdy z nich przeciętnie sześć części. Niektóre z nich to strona, półtorej. Usiłowałem się przebić przez tę mozaikę, przez puzzle, przez... Nie wiem, co. Autor kompletnie nie utrafił w moje gusta, i - oczywiście - nie musiał. Miejmy nadzieję, że trafił w czyjeś inne. Widać, że nie była to rzecz pisana w pośpiechu, na konkurs. Zdzisław Domolewski napisał to wcześniej, przyczaił się i strzelił, kiedy należało. Jak widać jury ustrzelił. Mnie, niestety, nie. Ale polecam! To nie jest młodzieńcza, zalatująca grafomanią powieść. To jest przemyślane, wykonane umiejętnie dzieło. Autor powinien być z siebie zadowolony. A to że ja nie - moja sprawa. Jeszcze raz powtarzam - nie odradzam, wręcz namawiam do lektury. Sam jestem ciekaw, co powiecie na "Domek świeczki".
Umawiamy się - ja wam o Piekarze i Inglockim. Wy mi - o "Domku". OK?