Niektórzy z Was zauważyli, że mieliśmy przez kilka dni upalne lato. Upalne lato wymaga chłodzenia, a wiadomo, że najlepiej chłodzi mleko zsiadłe, ale jak ktoś już ma za dużo bakterii w brzuszku to może sobie kupić piwo. Z piw - nie podaję ani nazwy, ani browaru, choć mieszkam we Wrocławiu - pojawił się na rynku stary-nowy Full, taki restyling, czy face-lifting, choć po długotrwałym użyciu - face-downing, raczej. Ja go pamiętam ze studiów, kiedy smukła butelka 0.33l kosztowała 3 złote 20 groszy, i było ono boskie. Szczególnie po całym dniu zajęć mundurowych w wojsku. Od jakiegoś czasu katuję się tym Fullem, za każdym razem stwierdzając, że nie jest taki, jak kiedyś, ale i tak niezły. Jestem świadom, że nic nie jest takie jak kiedyś. Czupryny są nie takie jak kiedyś, piłka nożna jest nie taka ja kiedyś, grzyby są nie takie jak kiedyś. Ale - dla przykładu - koszykówka jest też nie taka, jednocześnie - lepsza, a dziewczyny?!?? Musiał dopiero teraz nastąpić taki wysyp? Musiały tyle zwlekać?!?
No, ponieważ taki jest świadom, stąd takie pokłady tolerancji we mnie. I może jeszcze to, że nawet jeśli nie jest to Tamten Wspaniały Full, to lepszy taki niż inny, gorszy.
Dlaczego tak gaworzę o tym Fullu, choć nie jestem na etacie w browarze? No bo nadeszły do mnie z biblioteki klubowej dwie pozycje, właśnie tak smakujące - nostalgiczny powiew z pomroki dziejów, coś, co już kiedyś smakowałem, co wróciło w nieco innej postaci, i nie wiem - gorsze obiektywnie, czy tylko nie potrafię posmakować obu naraz i ocenić. I czy - w ogóle - gorsze. Raczej lepsze. Dlatego będziecie chyba musieli sami przeczytać.
Pierwszą taką rzeczą jest "Kulawy los" /przekład Irena Lewandowska, wyd. Amber/ Strugackich, czyli, jak piszą z uczuciem Rosjanie - ABS. Ktoś, kto śledził ich twórczość (a kto nie śledził nie zasługuje na nią!), powinien się uradować wielce. Przypominam sobie "Porę deszczów" i na dodatek ma jeszcze coś. "Porę deszczów" czy też "Brzydkie łabędzie" ("Gadkije lebiedi") przeczytałem wypożyczywszy egzemplarz z biblioteki miejskiej Falkenbergu, szwedzkiego miasteczka, w którym bawiłem w 1980 na truskawkach, i doznałem rozkoszy czytania poza codziennymi orgazmami wynikającymi z obliczania ile to tygodni pracy w ELWRO zarobiłem harcując świtem po grzędach jordgubbów. Naonczas była to powieść zakazana w ZSRR i PRL, wydana przez jakąś dysydencką oficynę na Zachodzie - stąd jej obecność w szwedzkiej bibliotece, a ja byłem jednym z niewielu, co ją w Polsce czytali. Już nie pamiętam ilu osobom opowiadałem ją, żałując, że nie isnieje instytucja opowiadacza płatnego, a potem - że nie mogę tej działalności wpisać (a może - mogę?) do jakiegoś kombatanckiego fragmentu życiorysu.
W każdym razie - "Kulawy los" to fragment życia autora "Pory deszczów". Fragmenty tej powieści są i to obszerne, co nie przeszkadza a wręcz zachęca do sięgnięcia po nią raz jeszcze. No i do tego - to, co nowe. Czego nie mogę i nie chcę zdradzać. Takie - dwa w jednym. To właśnie jest Fantastyka, a nie fantastyka (patrz felieton "Ciekawy autor" tegoż autora).
Podobnie rzecz się ma z "Tytańskimi Graczami" Philipa K. Dicka /Zysk i Ska/. Nareszcie odzyskałem trochę wiary w Dicka - powiało Ubikiem, powiało tajemnicą. Tym, czym Dick nas zauroczył - powieścią szkatułkową, powieścią - matrioszką. Mamy tajemnicę, którą rozwiązujemy, by dowiedzieć się, że jest początkiem innej tajemnicy, a jej rozwiązanie wcale nie jest rozwiązaniem, tylko zmyłką, prowadzącą na tropy innej tajemnicy.
Ludzcy gracze, ci, co mogą, spędzają życie na niemal nieustającej grze o dominia, taka - kontrolowana i sterowana przez wugi - zabawa i sposób na życie. Gracze mają prawa i obowiązki i troski, nie-gracze - zazdroszczą graczom. A pod nogami pętają się wugi, dysponujące telepatią stwory, nie to byli wrogowie, ni to obecni sojusznicy... A wojny z nimi nie wygraliśmy, i może się nawet jeszcze ona toczy, tylko na innej płaszczyźnie... A może i nie? Jak to u dobrego Dicka. Może jest tak, a może nie dziś...
W każdym razie wybaczam Dickowi (co za megalomania, wiem) tych kilka wydanych u nas powieści-kiksów, jeśli tylko będą przeplatane czymż takim jak "Tytańscy gracze".
No, i to by chyba było to najlepsze, co było najlepsze.
No bo "Najlepsze opowiadania Science Fiction roku 1996" najlepszymi nie są. Może one i były nagradzane, może i się wspięły na szczyty możliwości autorów. Bla-bla. Przynajmniej dla mnie. Ani jeden tekst nie przykuł mojej uwagi na tyle, bym nie słyszał co się dzieje za oknami. Takie sobie powierzchowne czytanko. Z odrobiną satysfakcji jadem skażonej - oni, Amerykanie, to też przynudzają!.. Po takiej antologii widzę celowość montowania zbiorów tematycznych - marynistycznych, kocich, kobiecych, telepatycznych czy innych - po prostu: kto nie lubi kotów, nie sięgnie po nią, a kto lubi - wybaczy słabiznę. Natomiast takie, subiektywnie założone - najlepsze teksty - nie bronią się, oj nie...
Strzałą mojego sarkazmu mógłby być też porażon Larry Niven, za swoje "Całkowe drzewa" /Amber/. Wysiliłem jednak całą swą doń sympatię, jaką zdobył "Pieścieniem" i odpuszczam mu. Ale nie polecam. Larry (mogę się chyba tak, Larry, do ciebie zwracać, w końcu wydałem na Twoje książki trochę cennej kasy, więcej niż na... nieważne, wydałem!) specjalizuje się w oryginalnych, bajecznych, premierowych scenografiach. Wygląda, jakby zaczynał od tego: "Czego to jeszcze nikt nie wymyślił? A, nie wymyślił jeszcze nikt planety-drzewa! No to ja wymyśliłem już". I napawa się potem chłop tymi swoimi wizjami, i wlecze postacie i czytelników przez labirynty fantazji swej, a jeśli nie dość sprawnie wyłoży o co mu idzie, albo tłumacz się poszkapi - klapa. Przedzierałem się przez kilkadziesiąt stron, łamiąc paznokcie na korze stronic, usiłując znaleźć coś. Nic. Trochę obrazków z "Non stop" Aldissa, trochę z innych biologiczno-kosmicznych opowieści... Ludzie zmutowani, gwiazdy promieniujące... Nic. Naprawdę. Dajcie sobie spokój.
Ale-ale, w nawale upałów, przywaleni obowiązkami sesji i łapaniem ostatnich jeszcze do zdobycia pozytywnych ocen przed wakacjami, nie odpuśćcie przypadkiem tomowi opowiadań Rogera Zelaznego, "Mróz i ogień" /przekł. Maciej Raginiak - bardzo dobry, Dom Wydawniczy REBIS/. Z różnych powodów nie odpuszczajcie. Adepci pisania SF znajdą tam dla siebie dwa teksty jakby teoretyzujące, ale bez gromkich słów i slangu językoznawczego - może się ta wiedza przydać młodemu autorowi, co zaczyna, i każdemu innemu też. Dowiecie się również jak to robić, żeby teksty się nie marnowały, a po kilka razy dawały na chlebek autorowi. A przede wszystkim przeczytacie kilka znakomitych opowiadań. Kulturalnie wykonanych, zajmujących, napisanych językiem, a nie jęzorem. Z pomysłami, fabułami... Może to nie jest mistrzostwo świata, ale "Piaseczniki" albo "Naciśnij Enter" nie zdarzają się co roku, niestety. Na pewno lepsze od kilku ostatnio macerowanych przeze mnie antologii. Warte nawet - tak bym sugerował - zakupienia i schowania na dżdżyste popołudnie w namiocie, bo może się stać tak, że nic lepszego do wakacji już nie wyjdzie...