Kilka razy pisałem już rozdzierające listy do Mike'e Rescnicka, błagałem w nich, by przestał pisać, a przynajmniej nie pozwalał publikować tego, co spłodził w wyraźnym dołku. On i kilku innych "gigantów" fantastyki światowej każą mi myśleć, że Polska powinna stać nieustającym laureatem Huga, Nebuli i reszty amerykańskich nagród. Za co? Za ciągłe wspieranie wypalonych i skończonych amerykańskich autorów. Działa to tak: wydawca myśli - "Książka słaba, ale autor u nas nieźle notowany, to wydam, te głupie sznurki kupią". Sznurek - to czytelnik. Pod słowo sznurki podstawcie sobie co chcecie, byle maksymalnie obraźliwego. No, do Resnicka - wydał JEDNĄ sensowną rzecz, "Polowanie na jednorożca", potem męczyłem się z bełkotami o Roosevelcie, na koniec coś bluma o Kilimandżaro i okolicach. Kompletnie nie odkrywa niczego, ani nie zamierza odkryć - takie ple-ple i bla-bla jak tysiące razy wcześniej, tyle że w okolicy pustynno-sawannowej i z dzidami w domu. Co za rozpacz.
No i no Egzekutor... Pierwszy tom - koszmar. Drugi - syf. (/Mike Resnick "Powrót egzekutora" Prószyński i S-ka 1999 24 pln). Mamy herosa, a przygoda się znajdzie. Kogo obchodzi, że autor proponuje przygody dla słabych umysłowo, ale ci - na szczęście dla siebie - nie potrafią najczęściej czytać. Kto by pomyślał, że analfabetyzm może stać się dobrodziejstwem?!!? No więc, wracając do Egzekutora i jego powrotu... A niby właściwie - mamy wracać! Won stąd! Zapomnijmy o tej katastrofie...
Orson Scott Card "Okrutne cuda" Amber - też cienizna, ale jakże wyższa! Cienizna to, ale już bym się zastanowił, gdybym chciał zanegować tę książkę. Przynajmniej każe myśleć, że znajdzie się kilkadziesiąt osób, którym przypadnie go gustu, a to jest najwyższy i jedyny autorytet (nie przeczę tu sobie - to, że JA coś chwalę czy ganię nic nie znaczy, rozstrzygacie o wartości - jakiejkolwiek wartości dzieła - sami. Może za jakiś czas ustalicie czy nasze gusta są zbieżne czy zezowate, na razie - weryfikujmy się). W każdym razie - ani się nie ubawiłem, ani nie byłem zaskoczony, ani zniesmaczony, ani wstrząśnięty. Przyznam, że nie byłem też tym, który dobrnął do samego końca, ale... to tylko między nami. Może wam pomoże informacja, że "Grę Endera" uważam za idiotyzm, ale kolejne księgi cyklu za wspaniałe...
Terry Pratchett "Ciemna strona słońca" (przekł. Jarosław Kotarski, Dom Wydawniczy REBIS 2000 cena 20 pln) O! Warto. W pierwszej chwili, gdy zerknąłem na datę wydania amerykańskiego trochę się wystraszyłem, ale - nie, pełna kultura i uczciwa robota, taka, co sprawia przyjemność Autorowi i nie pozbawia też Czytelnika przyjemności czytania. Dziwaczny i egzotyczny świat, fajny i smakowity... Warto. Przeczytajcie takie zdanie: "... sam pokój... był pusty. Nie czuło się tego jednak- Joan I miała wypróbowany od lat sposób wypełniania pustej przestrzeni swoją obecnością." No? W deche!
No a potem dopadł mnie Stephen King swoim "Bastionem" (Zysk. 1336 stron przekł. Robert Lipski, 45 złotych). No, tu mam problem... Gdybym nie postawił przed sobą ambitnego zadania czytania czy przynajmniej przeglądania każdej wydanej książki, to może był ją i pochwalił. (Tu należy się Czytelnikowi małe wyjaśnienie - w czasach, kiedy wydawano 11 do 14 książek rocznie, uwaga, powtarzam: ROCZNIE, złożyłem ślub: "Dobry Panie, spraw, żeby był dostatek książek, a ja obiecuję przestrzegać postu w co czwarty piątek i czytać je wszystkie". Strona Wyższa dotrzymała umowy, ja - muszę też, przynajmniej w kwesti czytania, skoro w tej drugiej...). Tak więc, gdybym siedział na wsi (na wyspie, w sanatorium, na wczasach dla emerytek, w szpitalu) i nie miał nic innego do roboty - OK. Ale dla faceta, który ma sześć książek do przejrzenia w tygodniu, 1336 stron - to dużo, to kilkanaście dni czytania. I co mamy - losy dziesiątków ludzi, przesadnie szczegółowo opisane, z rozbiciem na sekundy, cale i mile. Nie ma dwóch zdań - King jest wielki w realizmie, tym małym, amerykańskim, używanym na potrzeby fantastyki czy thrillera. Ale ileż można - książka aż ocieka opisami tablic rejestracyjnych, opakowań batonów, oktanów paliwa, bieżników opon, betonu murów i asfaltu ulicy, sklepów, banków, pomieszczeń, namiotów... Dziesiątki sloganów reklamowych, nazw sklepów, tytułów płyt i cytatów z tekstów, niemal zapisy nutowe... Byłyby, gdyby King nauczył się solfeżu, bo wygląda, że czego chce to otrzymuje. Sądzę, po pierwsze, że Stephen ma ogromne grubaśne teczki z gotowcami życiorysów, teraz postanowił je odkurzyć i zużyć, żeby móc napisać nowe. Poprzeplatał więc je, poszatkował i lu! Stąd te kilkadziesiąt biogramów, życie ofiar sprzed katastrofy, w czasie i po. Niektórym z wyraźnym żalem obciął...
Po drugie, "Bastion" pyszniący się informacją: wersja pełna, zalecana czy też preferowana przez Autora, widocznie zażywała cięć w innych wydaniach światowych (nie dziw, nie dziw!), a Autora to bolało, bo jednak - napisał. Może też dochodzi wierszówka, nie wiem. W każdym razie niemal pewne jest, że King połączył niedokończoną powieść o grypie z inną, jakby już kiedyś przez samego siebie napisaną - Murzynka-anioł, kontra biały-Diabeł. Niespecjalnie wyrafinowane, prawda? No więc tak - wybucha epidemia grypy, Ameryka w szale umierania, apokalipsa i Dagor Dagorlad na sto fajerek - miliony szczegółów, a potem wplata się powieść druga, przechodzimy, proszę państwa, na drugą stronę ulicy i zmierzamy w stronę napisu "Koniec". Jak mówiłem, jeśli ktoś chce za 45 złotych ponapawać się Kingiem, rzetelnym, starym Kingiem, przez tydzień-dwa, nie rozczaruje się. Ale nie jest to King największy, najlepszy, nie King ze "Smętarza dla zwierzaków" czy "Zielonej mili". Cóż, tylko pozazdrościę, i jemu i innym, će im wydają wszystko, cokolwiek zdołają odtworzyę "uneraserem" z omszałych i zakurzonych dyskietek 5, ˝ cala, ale lepiej by zrobili, gdyby zrobili z nich osłony dla oczu na okazję najbliższego zaćmienia słońca. Albo nie, niech nie trzymają tego tak długo, co jeszcze się skuszą i wydadzą.
Z nowości, jakie wpadły mi w ręce w ostatnim czasie pewien kłopot, nie - bądźmy szczerzy: wielki kłopot sprawił mi Robert Sheckley ze swoim "Królestwem Bogów" (Amber, przekł. Adam Bukojemski). Darzę go wielką sympatią, osadzoną po przeczytaniu lata temu opowiadań tegoż. Potem było różnie, opowiadania nadal lubię, w powieściach - nie za bardzo się sprawdza (moim, podkreślam, zdaniem!). Podobnie jest z tą książką. Chwilami wydaje się ramotą, wtedy wracam do strony tytułowej i szukam daty premiery, ale stoi tam jak byk - 1999, więc świeża. Czytam - przez kilka stron bawię się nieźle, potem nuży. Odkładam, wracam - może być. Ale po pół godzinie - męczy. Nie wiem, co z nią jest. Współczesna Ameryka, główna persona - niedorajda i abnegat, którego osaczają różnego autoramentu bogowie. Są bogami małych i zapomnianych religii, peryferyjne było ich oddziaływanie, ale chcą to zmienić. Jak to bogowie - brudni, brzydcy, chciwi, żarłoczni - ucieleśnienie wszystkich naszych przywar, błędów i grzechów. Tyle, że im to uchodzi, nam - nie. No i ci bogowie... Stop! Nie będę psuł ewentualnej przyjemności czytania. Zapewne ma Robert S. zagorzałych wielbicieli, zasłużył na to i na przeczytanie powieści. Ja to uczyniłem i nie czuję się straumatyzowany.
Na koniec, w ramach eksperymentu, informacja o powieści jeszcze nie wydanej, ale mającej spore szanse na ukazanie się w chwili, kiedy będziecie czytali te słowa, zwłaszcza jeśli czytacie wolno. Kiryl Yeskow "Ostatni Władca Pierścienia". Historia Śródziemia oczami Wroga, który - jak się okazuje - wrogiem nie był. Romans szpiegowski, obrazoburczy, dla miłośników J.R.R.T., barwny i wciągający. W każdym razie ja od dawna nie czytałem nic równie wciągającego i podniecającego. Opowieść ukazująca prawdziwe oblicze wielu dobrze znanych postaci. Jaki interes mają elfy, co z uczuciem łączącym Aragorna i jego piękną żoną, dlaczego o Gandalfie nie powinno się rozmawiać w eleganckim towarzystwie i czy należy się bać Nazguli. Mocne. Dobre. Polecane. Sam tłumaczyłem, to wiem. Wybaczcie mi tę odrobinę prywaty, ale robię to dla Waszego dobra.
I to by było na tyle.