Zawsze przełom roku kusi, by dokonać jakichś przełomowych remanentów w swoim otoczeniu i w sobie przede wszystkim. Człowiek by chciał jakoś inaczej, jakoś lepiej, jakoś zdrowiej...
Ja też bym chciał. Dotąd trafiały mi się, jak na złość, same cienkie pozycje, cienkie w znaczeniu "słabe". Zanim zacząłem kreślić wyceny dla Portala, też kiepsko było z dobrą fantastyką, ale przez ostatnie cztery-pięć miesięcy - naprawdę dno. I to muliste.
Są dobre też wieści.
Trafiłem na kilka dobrych. Dziś więc, w nowym roku, w nowym stylu, z nową ochotą...
Grube, i dobrze, że grube, bo grube dobre jest lepsze od grubego niedobrego, a nawet od niedobrego chudego. Ten prosty wywód prowadzi do powieści, która mnie wprawiła po prostu w lekki zachwyt. Larry Niven "Droga przeznaczenia", przełożył Janusz Ochab, a wydał Prószyński i S-ka.
Na obcym i nieskolonizowanym globie lądują Ziemianie. Coś nie wychodzi i...
I dostajemy postać pierwszoplanową, narratora, dzieciaka jeszcze. W głębi ducha niespokojny to młodzian, bo korzysta z pierwszej okazji, by porzucić stabilny domowy układ i wyruszyć w wędrówkę po swojej ojczyźnie. O której i on, i my wiemy bardzo mało, i dopiero metodą małych kroków narratora rozszerzamy swoją wiedzę. Chłopiec, potem młodzian, potem młody mężczyzna i - w końcu - krzepki starzec poznają otoczenie, poznają ludzi, samego siebie.
Autor, co mi się spodobało, podsuwa co kilka stron, a czasem i co stronę, małą zagadkę, niewielką tajemnicę, drobniutki sekrecik, który za nas rozwiązuje bohater, czasem przez kilka stron Niven droczy się z nami - wiemy, że jego postać rozwiązała już problem czy dysponuje większą niż nasza wiedzą, a my jeszcze nie. Ale nim minie kilka wersów podsuwana jest kolejna... I tak sobie skaczemy od enigmy do enigmy, mając jakby coraz szerszy horyzont, jakby z coraz większej wysokości przyglądamy się przedstawionemu światu. Jasne stają się pewne posunięcia, historyczne i socjalne, staje się wiadome dlaczego tak, a nie inaczej, i co na to można poradzić.
Przy tym autorowi udało się namalować kilka barwnych, soczystych postaci, sympatycznych przy tym, ale nie cukierkowatych. Udało się zaintrygować i wciągnąć. Udało się nie wpaść w tak częsty ton takiego zaplątania fabuły, że najbardziej dociekliwi czytelnicy kończąc siadają sztywno i wpatrując się oczkami karasia japońskiego w przeciwległą ścianę pytają szeptem: "A o co się tam konkretnie rozchodziło?". W mojej prywatnej dziesięciostopniowej skali - 9.
Zaraz potem, gdy ochłonąłem z pozytywnego powiewu trafiłem na równie świeżą rzecz - Lynn Flewelling "Szczęście w Mrokach". Przełożyła znakomicie Dorota Żywno, wydał Zysk i S-ka. Skwituję krótko - fantasy a dobre?! Już niemal myślałem, że to niemożliwe. Nareszcie jakieś normalne postacie, nareszcie jakieś wahania w nich, a nie czerń z bielą porówno. Jest akcja, ale - że też doczekałem! - nie jadom se na kuniach i szczelajom z kusz albo siecą się setnie. Tak mi się wydaje, że autorka nie czytała wiele z fantasy, nie nasiąkła Wzorcami i dlatego odważnie poprowadziła swoją grę nie obawiając się, że odejdzie od wytyczonych przez mocarzy ścieżek. Brawa i czekam na resztę, bo ma być.
Wydaje mi się, że już dość wyraźnie dałem odczuć jak mało chętnie przyznaję pozytywne punkty fantasy,fortując starą dobrą i miłą sercu SF. Tym razem się wycofuję. Niestety. Tytuł nie byle jaki, zzany od dziesięcioleci, "Człowiek ilustrowany", nie byle kto autorem - Ray Bradbury, przekład Pauliny Braitner, bez pudła. Ale książka - niestety... Datowana 1951 rokiem (z liftingiem w 1979, co chyba świadczy o tym, że sam Autor czuł - papa i strzecha się sypie). Powiązane dość sztucznie i dość niezdarnie opowiadania, owszem - jak ktoś lubi - przeżycia duchowe, niepokoje i troski, i takie tam inne, co to pozwalają rozwinąć skrzydła świeżoupieczonym krytykom spod znaku tegorocznych absolwentów polonistyki. Wszystko, co można było o tym tomie powiedzieć - powiedziano kilkadziesiąt lat temu, i na tym należało pozostać. Albo inaczej - kto nie zna tego okresu, kto lubi się bawić w archiwizowanie odczuć - proszę bardzo. Dla mnie ten zbiór jest o kilkadziesiąt lat spóźniony. Szczególnie, że część tekstów znam z wcześniejszych bardziej lub mniej wyrywkowych prezentacji. Nie usuwam Bradbury'ego z Panteonu, ale kiwam głową z leciutkim żalem.
No i na zakończenie dzisiejszego kwakania. "Legendy". Bradzo grube. Bardzo drogie (70 pln). Bardzo szeroka gama Autorów: King, Pratchet, Goodking, Card, Le Guin, Williams, Martin, McAffrey, Feist, Jordan, Silverberg. Jak to nie jest pierwsza liga - to ja już nic nie wiem. Brakuje tylko Sapka i mnie.
Podchodziłem do tej książki jak rak do jeża. Przyznaję - nie przeczytałem jeszcze do końca, ale to, co mi zaserwowało wydawnictwo Rebis przy pomocy również znakomitej reprezentacji polskiego translatorstwa (Cholewa, Karłowska, Kot, Kotarski, Kruk, Sokołowski, Targosz) w przeczytanej jednej trzeciej wskazuje niebezpiecznie jasno na to, że normalnie, "na codzień" ci sami Autorzy tną głupa i piszą byle jak i byle co, byle wywiązać się z nadmiernie wybujałych zobowiązań. Bo jak wytłumaczyć fakt, że w tej antologii wspięli się na szczyty i dali znakomite czytadła (King, och, ty, Stephen! Ty wiesz, co lubię!). No, może być, że druga część padnia na pysk, ale wątpię. Wygląda na to, że R. Silverberg wiedział, kogo zaprasza, a zaproszeni poczuli się zobligowani. W sumie wyszła świetna mieszanka. Wydaje mi się, że to jest to, co każd ymiłośnik fantastyki powinien to zaliczyć, miłośnik fantasy - koniecznie. Poczekajcie do następnego numeru, to wam powiem jak podeszła mi druga częśę tej rozległej ksiąpki.