Kiedyś pracowałem w Centrum Komputerowych Systemów Automatyki i Pomiarów MERA-ELWRO, dokładniej w Zakładzie Systemów Użytkowych, a jeszcze dokładniej w Centralnej Bibliotece Oprogramowania Użytkowego (i takie właśnie miejsce zatrudnienia wyrecytowałem jednym tchem milicjantowi, który zatrzymał mnie za brak żarówki przy tablicy rejestracyjnej. Już dwa tygodnie później odbyłem przegląd i odzyskałem dowód rejestracyjny, wcześniej uregulowałem skromny mandat w wysokości 1/10 swoich elwrowskich zarobków!). Jednostka centralna miała wymiar regału piwnicznego, nowoczesna pamięć na dyskach (1 MB!!) wyżyła chyba osiem kilo, a reszta peryferii mieściła się nawet na pace Stara. Wydawało się wtedy, że zejdziemy z gabarytami komputerów gdzieś na sześćdziesiąte urodziny mojego wnuka, a stało się tak, że jeszcze nie mam żadnego, a komputery zaczynają być niewidoczne gołym okiem.
Dlatego, żeby znowu nie obudzić się z ręką w nocniku, wysuwam swoje postulaty/żądania co do sprzętu, który musi, no po prosu musi się rozsiąść na rynku książki. Chodzi mi o coś, co nazywam dla siebie booknotem, a co nazywają e-bookiem, czy może już inaczej, a ja nie nadążam.
Po pierwsze, chcę by miało to dwa ekrany, jak książka - dwie strony. Raz, że łatwiej takie coś zamknąć, jak papierośnicę czy laptopa, po drugie - łatwiej czytać takiemu ortodoksowi jak ja. Oczywiście twarde, praktyczne, mało podatne na uderzenia opakowanie.
Po drugie - nie chcę żadnej klawiatury i miliona funkcji, bo to mi skomplikuje sprawę, i znowu, jak w przypadku telefonu komórkowego, będę się urządzenia uczył dwa tygodnie, a jak zgubię taki skomplikowany i drogi sprzęt będę łkał dwa lata. Ja chcę, by to kosztowało 60-100 złotych, i żebym zostawiwszy w pociągu lub w parku nie rozpaczał, tylko kupił sobie coś nowszego, bez wchodzenia w debet na koncie. Klawiszy ma być tylko tyle, by obsługiwały najprostsze funkcje: krój i wielkość czcionki, podświetlenie - przyda się podczas jazdy ponurym autobusem (jak widzicie - wierzę w szybie nadejście booknotów, nie wierzę w powszechność jasnych i cichych autobusów!), na pewno zakładki. Koniec!
Po trzecie. Idę sobie z tym do księgarni i kupuję/przelewam/ściągam sześć książek do jednorazowego wykorzystania, po złotówce sztuka. Do tego - niech zaszaleję, kupuję dwa hiciory do wielorazowego użytku, do biblioteki, po trzy złote za wolumin. Tak postąpię ja, ortodoksyjny czytelnik, co woli się przejść do księgarni. Młodzież, rzecz jasna, nie kiwnie się w fotelu, tylko przez Sieć ściągnie sobie to samo co ja, tylko szybciej.
Dlaczego takie ceny? No, po prostu - teraz autor dostaje z każdej sprzedanej książki ok. 1-2 złotych. To dlaczego w Internecie nie miałby - napisawszy książkę nową - ogłosić, że taka już jest i sprzedawać ją sam, bez wydawcy, drukarza, hurtowników i księgarzy, z których każdy zarabia więcej niż rzeczony autor?! Poza tym jest opcja jeszcze inna - książka taka może w ogóle nic nie kosztować! Klikając w banner "Ściągnij powieść Owena Yeatesa" uruchamiasz banner reklamowy, na którym, w trakcie pompowania na twój dysk literatury, pojawiają się informacje o firmie, która zapłaciła Owenowi za prawo reklamowania się poprzez jego książkę. Autor ma swoje honorarium z góry niejako, czytelnik - za frico książkę, firma reklamująca karmę dla kanarków - reklamę. Wszyscy happy.
Co to znaczy? Śmierć wydawców, a przynajmniej olbrzymiej ich części. Zostaną potentaci. Zostaną wydawca książki ekskluzywnej, hobbistycznej, albumów. Reszta, wydawacze okazjonalni, nieudolni, niesprawni, niefachowi - bul-bul!
Co to znaczy? Koniec biegania po oficynach, czekania po półtora roku na decyzje, na redakcję, na wydanie... Oczywiście - powie ktoś: raj dla grafomanów... Nie, po jednym zakupie rozniesie się, że Tobiasz Sałapucki-Kordyn jest pierdołą literacką. Oczywiście - można sprzedawać t.zw. treści nie słuszne... A teraz to nie? Nie oszukujmy się. Kto chce - wydaje. Oczywiście - autor, który będzie chciał zaoszczędzić na redaktorze - sam sobie winien, bo od tej chwili nie ma już na kogo zwalić: sam wydajesz, sam zbierasz śmietankę. I joby.
Ja bym chciał.
Można tym sposobem wydawać książki w odcinkach, jak King "Zieloną milę", można dodawać moduł czytający dla niewidomych i leniwych. Można uruchomić moduł przekładu i niech angielski agent wie z grubsza, o co w powieści chodzi. Można zamówić sobie powiadamianie o wszystkich nowościach autora X, na którego książki czekamy z niecierpliwością i kupować je wylegując się na odległej plaży Copacabana. A potem czytać, czytać i rozkoszować, otrzepując z różowego piasku ekrany booknota...
Co jeszcze można...
Na pewno jeszcze coś można, ale przegapiłem.
Czekam na podpowiedzi, i kogoś, kto to pozbiera, uporządkuje i prześle gdzie trzeba celem zaklepania odpowiedniego kierunku opracowywania booknota. Stawiam, że za rok najwyżej...
Wydawcy zaczną wyć, skręcać się i płakać krwawymi łzami. My, autorzy to znamy. Z przyjemnością popatrzymy na ich cierpienie. Prawda, panie Jacku?