Kalendarz i rocznice w nim zawarte równie pomocną są rzeczą dla felietonisty co jego własne ręce, w które wpada coś, co staje się bodźcem do napisania tekstu. Również i ja mam co jakiś czas ręce wolne, przez co znienacka mogą zostać wypełnione czymś. Ostatnio wpadł mi w nie wywiad z ASem, który w pewnym fragmencie, bez specjalnego pardonu powiedział, że autor, którego książki się nie sprzedają może mieć pretensje tylko do siebie. Może ubrał to w inne słowa, powtarzam z pamięci, a tę, jak i ręce, miewam wolną. W każdym razie - krach wydawniczy, czytelniczy i inne, wszystko to wina autora. Powiedziane po napoleonowsku i suworowsku. Prosto i bez ogródek.
Niedługo potem, ochłonąwszy już z podziwu dla odwagi Andrzeja, przeczytałem lament Jacka Inglota w NF. On zaś stawia tezę inną, i do niej - żądanie: co zostało wydane ma być wykupione, przeczytane, ma przynieść dochód, i cześć. Jakby nie zauważył, że zmienił się czas. Dwie dekady temu, gdy książka wyszła, uzyskiwała namaszczenie i stawała się literaturą. U nas się kiczów nie wydawało. Oczywiście, książka nie musiała się sprzedawać wsparta mecenatem państwa, ale i wtedy zdarzały się wyjątkowe sensacje i extra pogonie za bestsellerami, mimo że ganiać trza było za wszystkim. Poza "Kapitałem". Znakomicie pamiętam rewelacyjną "Głowę Kassandry" Marka Baranieckiego, jaśniejąca blaskiem na tle już wydawanej, ale na ogół kiepskiej polskiej SF. Więcej powiem - pamiętam, że Snerg-Wiśniewski jedną książką przeskoczył Lema i stał się pisarzem trzydziesto-, albo trzydziestopięciolecia PRL! Jedną! Ale jaką?! Na tle nudnych i marudnych "Aspazji" i programowych Jefriemowych był orgią czytelniczą "Robot", na dodatek grubą, więc dawał zadowolenie, i to długie. Alternatywą była przecież - i tak czytana z braku laku - fantastyka rumuńska i enerdowska.
Zresztą, co tu dywagować i wyjaśniać na polskich przykładach, które nie muszą być miarodajne co to jest dobra, ciekawa, rozrywkowa fantastyka. Do czytania, krótko rzecz ujmując.
Popatrzmy na przykłady rankingów z tej i tamtej strony świata. Wszędzie nie dość, że najpierwszych miejscach, to w ogóle na listach, są pozycje, które są atrakcyjne czytelniczo. Pod tym określeniem rozumiem: z pomysłem (anegdotą/fabułą), napisane sprawnie (co nie znaczy tylko: wartko), czasem ćwiczące refleks i pamięć czytelnika (wątki kryminalne i zagadki naukowe i logiczne), czasem zadziwiające rozmachem, barwą, polotem, scenografią... A przede wszystkim - dają się czytać, czyli są atrakcyjne dla czytelnika. W takim postawieniu sprawy zrozumiałe staje się, że "Władca Pierścieni", wszędzie będąc w czołówce, bije na łeb na szyję swego pociotka, z tego samego łoża - "Silmarillion", który jest nudniejszy od flaków z olejem, który jest czytany tylko dlatego, że napisany przez Profesora i gdybym miał zostać wyrzucony na bezludną wyspę z jakąś jedną książką wolałbym oryginalne japońskie wydanie "Kodeksu celnego dynastii Hu Nage z przypisami, tłomaczeniami i tłoczeniami". Idźmy dalej (opieram się na swojej pamięci, w której przez lata gromadziły się dane z rankingów światowych, a ostatnio i rosyjskich), wszędzie, gdzie jest taki wybór czytelnicy wybierają spośród utworów tego samego autora te at-rak-cyj-niej-sze dla siebie. I tak - Strugaccy, którzy na listę stu najlepszych rzeczy rosyjskich wprowadzili chyba wszystko, co wydali, mają tam utwory, w których odstąpili od narzuconej sobie wcześniej metody, na końcu tych list: "Drapieżne rzeczy wieku", "Bajka o Trójce" wyprzedziła nawet "Kraina purpurowych obłoków", powieść z czasów, kiedy pisało się pro i oni też tak napisali. Czytelnicy dali wyraźny odpór napuszonej i mętnej treści. Popatrzmy na Dicka - jak uszeregowały się jego powieści? Proste - te fabularne są na czele: "Ubik" i "Słoneczna loteria", a nie "Valis" czy "Trzy stygmaty...". Oczywiście - krytycy uszeregowaliby je inaczej, ale krytyków jest stu i tylko dla nich nie warto wydawać nakładu, szczególnie że i tak nie kupują, tylko dostają egzemplarze gratisowe. Nie wiem dlaczego.
Gdyby ktoś chciał - mógłby tak ciągnąć dalej. Mnie chodzi tylko o ilustrację tezy, nienajnowszej, ale ciągle usuwanej w różne cienie: jak coś się czytelnikowi nie podoba, to nie czytelnika należy wymienić. Może bolesne to, ale prawdziwe. Jacek Inglot natomiast, belfer choć i niechętny, chciałby wychować czytelnika takiego, co by czytał tylko to, co warto. Sie nie da.
Zasiadający do komputera autor musi mieć jasność tego, co chce osiągnąć. Czy chce wylać swoje żale? Może podzielić się przemyśleniami na to i to? Albo chce przestrzec? Przypomnieć? Wykpić? Przestraszyć?
Odpowiednio do celu ma środki i - co najważniejsze - odpowiednio ten utwór jest wymierzony. Jeśli ktoś nie lubi się bać podczaj czytania, albo nie potrafi się bać, albo po prostu - nie chce, to najlepszy horror i thriller przemknie przed jego nosem i go nie ruszy. Jeśli ktoś nie lubi political fiction, to nie kupi... Jeśli nie lubi jaj z UFO, nie przeczyta... I tak dalej. Oczywiście, w każdym z tych sortów i podsortów są ich miłośnicy, ale im bardziej wyspecjalizowana rzecz, tym mniejsza grupa potencjalnych nabywców. Do tego dopiszmy system dystrybucji, w którym sprzedanie dwudziestu egzemplarzy w księgarni uważane jest za padaczkę.
Dlatego autor, który fantastykę ma za trybunę, z której może głosić podglądy polityczne musi się liczyć, że jeśli nie postara się o coś dla oka czytelnika ("Limes inferior" J. Zajdla), to będzie autorem tylko tych czytelników, którzy podzielają jego poglądy i tylko ci kupią jego książki. Autor, który przeżywa rozterki egzystencjalne może liczyć na podobnie zbudowanych psychicznie, a twórca operujący wyłącznie zdaniami składającymi się z co najmniej trzydziestu dwóch wyrazów będzie kupowany przez ludzi miłujących cedzenie myśli, mających dużo czasu i miły wymiar konta bankowego, i cień pod gęstym sklepieniem jabłoni oraz sprawną służbę, która wszystko poza czytaniem załatwi.
Uprawiając gatunek specyficzny należy się do tej specyfiki dostosować, a nie ją do siebie nagiąć. Proste.
Może dlatego czytelnicy nie narzekają na Kresa i Kołodziejczaka, choć krytyka ich nie pieści. Może dlatego krytyka nie pieści również Sapkowskiego, zbywając określeniem "fenomen", które zawiera sporo niedowierzania i zadziwienia, i niezrozumienia. Niechęci. A przecież oni, a dochodzi doń Białołęcka, Brzezińska, Lewandowski, Pilipiuk (wybrałem tylko tych aktywniejszych), to są ci, co pojmują, że skoro postanowili gmerać w literaturze masowej, to muszą pisać dla mas. A to znaczy specyficznie - atrakcyjnie. Powieść historyczna może być nudna, ale nasycona faktami, wizerunkami i datami. Powieść pornograficzna może być długa, ale musi w niej być - wiadomo co. Powieść psychologiczna nie może być głęboka jak przygody Spidermana. A fantastyka musi być... musi być... kurna, fantastyczna. Czytelnik nie chce ciekawego autora, czytelnik chce ciekawej książki.
Co nie oznacza, że trzeba pisać prościuchę, tandetorię i o blasterze w pochwie.
A jak ktoś nie wie, o co mi chodzi, to w życiu nie osiągnie sukcesu czytelniczego.
A jak ktoś - wiem kto! - powie, że ja też nie osiągnąłem, to w ryj! (wężykiem!)