Będąc człowiekiem zawodowo uwikłanym w coś, co dla innych jest w najlepszym przypadku zajmującym hobby, i tylko hobby, sporo czasu poświęcam wymyślaniu pretekstów do tego, by dorosły mężczyzna, dzieciaty i stabilny, zajmował się "tymi głupotami". Gdy wymyślę coś radośnie usprawiedliwiającego poprawia się humor mnie, autorowi, nie mogącemu powiązać końców z innymi, nie zagłaskanemu, nie dopieszczonemu, nie rozpieszczonemu... Wystarczy wymyślić jakiś wartościowy pretekst do uprawiania "owych głupot". No to wymyślam, potem zapominam, więc wymyślam inny, i tak się to kręci...
Niedawno olśniła mnie myśl taka oto - fantaści, miłośnicy i zawodowcy, czytelnicy i pisarze, a także okoliczni - wydawcy, redaktorzy, tłumacze, to ta grupa ludzi, która nie wierzy w koniec świata. Na sto procent. Cała reszta - wierzy. Jaskrawy przykład dają ci, których określamy terminami "menel". Skoro koniec świata nastąpi, to po licho się szamotać i cokolwiek robić, myśli menel. I zostaje menelem. Tylko czeka, unosi się na powierzchni życia, byle doczekać, zobaczyć jak innym pójdzie, jak się będą łamali i kruszyli...
Inni też wierzą, wystarczy posłuchać: "Mówię ci - pieprznie to wszystko!", "Nie ma prawa się utrzymać!" i tak dalej. Do grona większościowych fatalistów dołączyli klubowicze z GKF-u, którzy zorganizowali generalną repetycję Armageddonu podczas swego conu. Widząc jednak z jaką ochotą poszczególni osobnicy rzucali się w wir próby można było przypuszczać, że wierzą tylko w próbę generalną.
Co - jakoś tam - podpiera moją tezę. O wierze fan-fanów w nieziszczalność Końca Wszystkiego.
Gdyby wierzyli nie byłoby wielu rzeczy.
Nie byłoby nowych wydawnictw, emitujących fantastykę różną-różnistą.
Nie powstawałyby nowe tytuły periodyczne.
Nikt by nie rasował starych tytułów, zsuwających się po pochylni w niebyt.
Czy te ruchy mają sens?
Ba?!
Zgodny chór wydawców, hurtowników i czytelników pieje o końcu pewnych hurtowni, pewnych kanałów, o załamaniu rynku, o spadających dochodach. Z drugiej strony chór autorów, równie głośno piejący o braku instytucji, możliwości, wydawnictw... Kanał i dno.
Ale nie można się poddawać.
Byłem ostatnio w dwu dolnośląskich liceach, wyszedłem przerażony. Oni nie czytają niczego, nawet Sapkowskiego i Pratcheta. Lektur nie czytają programowo, bo każą, a fantastyki nie, bo co nam może zaproponować? Są gry komputerowe, są filmy ekranowe i wypożyczalnie kaset.
Jest kilka metod walki z nadchodzącą katastrofą.
- Palić wypożyczalnie. Pod pozorem wypożyczania wtryskiwać do kaset z trzymanej w rękawie strzykawki kwas węglowy czy inny. Na pewno zaś nie pożyczać niczego. Poza pornosami, bo te i tak są skazane.
- Robić naloty na giełdy. Wzmóc działania represyjne względem handlarzy i roznosicieli. Łamać płyty jak sezamki.
- Zatrudnić w fabrykach kineskopów na Tajwanie kilku naszych, żeby psuli całą kolorową produkcję. Kiedy wrócą monitory monochromo typu "Black and white" czy "amber" skończą się barwne gry.
- Pozbawić (i tak pirackiego!) oprogramowania tłumaczy polskich, żeby przestali przekładać epopeje amerykańskie (o jednej z nich recenzent napisał: "Smutna powieść pod smutnym tytułem: "Smutek, Pamięć, Cierń". Co jest niewesołego w słowie "pamięć"? Nawet słowo "cierń", o ile się nie kojarzy z wakacyjną przygodą, nie ma w sobie nic smutnego. To jest dowód na to, że czytanie dużych ilości amerykańskiej fantasy rzuca się na mózg. W tym przypadku biednego człowieka służbowo zatrudnionego przy czytaniu tego badziewia!).
- Wyprowadzić szkoły języków obcych, szczególnie angloamerykańskich, na peryferie wielkich miast, gdzie patriotycznie władający szczątkami prostego wariantu języka polskiego skini zglanują okularców i wybiją im z głów dewiacyjny głód linguarny.
- Zabronić drukarniom drukować w niedziele dzieła niepolskich autorów.
- Wzorem SLD, które zapewniło swoim kobitom 30% udziału we władzach, zapewnić polskim autorom, szczególnie debiutantom, 30% udział z dorocznej produkcji. Taki układ wytworzył się w Rosji, gdzie, według prywatnie osiągniętych danych, wydaje się ok. 1/3 rodzimych autorów. Ale nie gwarantuje tego Państwo, co jest niehumanitarne, stresujące i niewłaściwe. A poza tym od dawna nie chcemy brać z Rosjan przykładu. Dlatego u nas powinno to pójść odgórnie.
- Poszerzyć podaż książek poprzez księgarnie internetowe! Skoro - z grubsza, ale jednak! - mniej więcej połowa ceny książki to narzuty hurtownika i księgarza, a i tak i jedni i drudzy nie są zadowoleni, zatem będą podnosili swoje zyski tak długo jak się da, czyli aż wszystko pieprznie, to może jednak zwrócić się w tę stronę? Czy w jakąkolwiek inną, byle skróconą, pomijającą wielu pośredników, co to ani nie są skuteczni, ani zadowoleni ze swego żywota. Wszak - to też tylko moje zgrubne obliczenia i mogą grzeszyć przybliżeniem - skoro książka opuszczająca wydawnictwo w cenie 15 pln (papier, druk, honoraria, podatki, akcyza, zysk) na półce księgarni dochodzi do 27 pln, to chyba bardziej się będzie opłacało wydawnictwu sprzedawać wysyłkowo po 16. Może też Czytelnik uzna, że woli poczekać aż tańszą o osiem złotych książkę przyniosą mu do domu i podsuną do podpisania kwitek. Owszem, mogą zaprotestować pocztowcy. Ale u nas zawsze i z jakiegoś powodu ktoś jest niezadowolony. Przywyknijmy w końcu i przestańmy zaprzątać sobie tym uwagę.
- Do działań prohibicyjnych zaliczam zakaz słuchania Marka O., który - jak sam powiedział - polską fantastykę postrzega jako psie gówno, a może się takie porównanie komuś spodobać. A mnie się nie podoba.
Jest, jak widzicie, kilka sposobów na osiągnięcie równowagi rynkowej. Jedna-dwie burze mózgów mogą odsłonić inne sposoby promocji polskiej myśli fantastycznej, dla osiągnięcia wyraźnych korzyści przez Autorów. Szczególnie że skoro handle fantastyką siada, a - podobno - siada, to nie wyobrażam sobie, żeby oficyny zamiast dokonania rewizji programu wydawniczego na korzyść pozycji rodzimych, dokonały prostych cięć. W końcu - autorzy głównonurtowi i tak zazdroszczą fantastom nakładów i w ogóle, że się ich wydaje. Skoro więc wydawnictwo wycofa się z kilkunastu tytułów i nie da nic w zamian, to - z jednej strony zmniejszy sobie ilość kłopotów, z drugiej - obniży swoje dochody. Tego by chyba nikt nie chciał.
I tak się nie stanie. Mimo wszystkich problemów, zawieruch, sporów, obniżek i wszystkiego innego, co fan-fanom utrudnia życie, nic w dwutysięcznym się nie zmieni. Fantastyka będzie, Polaków będą wydawać mało, periodyki nie upadną (z wyjątkiem jednego, ale nie pytajcie mnie i tak nie powiem o który chodzi!), papier i benzyna podrożeją, co wpłynie na cenę książki, ale ponieważ niektórzy Czytelnicy pracują w rafineriach i na stacjach benzynowych i ich zarobki wzrosną odpowiednio, to nie wpłynie to na pokupność książek.
Czyli nic się nie stało i nie stanie.
Nie będzie końca świata.
Ale wydarzy się kilka przyjemnych drobiazgów.
Z tym, że o tym później.