Nie bardzo potrafię wytłumaczyć sobie fenomen ów, który powoduje, że niewątpliwie najlepszy film w historii światowej SF dorobił się poza osławionym gettem w najlepszym przypadku metki "kultowy". Określenie to, niegdyś zarezerwowane dla dzieł W. Allena czy J. Jarmusha, niestety, bardzo się zdewaluowało, zszargało, a nawet nabrało podejrzanego cuszku z powodu przyklejania go do byle gówna, którego nie da się inaczej podliftować. "Blade Runner", absolutnie kultowy w starym i pozytywnym tego słowa znaczeniu, jest znany właściwie tylko krytyce (zaryzykuję i powiem, że i tak niecałej) oraz gronu miłośników SF. Pozostali nie obejrzeli, bo i po co? Ani nie było naonczas wrzawy w mediach, ani nie wyliczono ile zarobił w ciągu tygodnia, ani nie podgrzewali atmosfery dystrybutorzy i producenci. Tymczasem jest to dzieło skończone i należałoby włożyć ten film do Sevres pod Paryżem, gdzie powinien robić za wzorzec. Niestety, od pierwszego wchłonięcia i zachłyśnięcia, poprzez kilkanaście innych projekcji, do dziś czekam na to, że jakiś inny film odbierze mu moją prywatną palmę pierwszeństwa. Jakoś się chyba jednak na to nie zanosi.
Produkcja filmowa, niezależnie od mojej opinii o niej, trwa i co jakiś czas pojawiają się filmy, które niespodziewanie, przynajmniej dla mnie, stają się hitami. Krótkotrwałymi - to prawda, ale jednak. Słysząc, że to czy owo dzieło wchodzi na szczyty powodzenia, siadam i marszczę czoło w daremnym do niedawna wysiłku. Dlaczego, myślę, przeciętny i smętny, i nudny, i sztampowy film "Braveheart" zostaje uznany za Dzieło, kiedy jedynym jego argumentem jest udział Mela, którego sam lubię. Ale po tym filmie - mniej.
Co odbija publiczności, że czci "Delikatessen"?
Co powoduje ludźmi, że wpadają w szał, kiedy się powie im, że "12 małp", to nudy na pudy, i poza grackim tytułem nie ma tam niczego miłego dla oka? Poza Willisem, którego, podobnie jak Gibbsona, lubiłem, ale już jakby mniej szanuję od tej pozycji (wtedy, gdy powoli obsuwał się z czołówki moich ulubionych aktorów, nie wiedziałem, że nakręci jeszcze "Armageddon").
Nie będę twierdził, że problemy popularności filmów, na nią nie zasługujących, straszliwie zaprzątały moją uwagę, ale jakiś cierń tkwił we mnie i gdzieś tam w zakolach umysłu, pływała i ta, zakończona pytajnikiem myśl.
Aż dotarło do mnie. I zrozumiałem.
"Braveheart" cieszył się podejrzaną dla mnie popularnością wśród ludzi młodych, którzy nie widzieli wiele więcej w podobnej poetyce. Przypomniałem sobie, że ja natomiast wychowywałem się w telewizji przaśnej, dwuprogramowej i czarno-białej, w której filmy o Wilhelmie Tellu, Ivanhoe, Sir Lancelocie i Zorro były dość chętnie puszczane, ponieważ były apolityczne i pewnie tanie. Na pewno zaś były przebojami srebrnego ekranu. Tak więc dla mnie taka kolejna, czterystatrzydziestasiódma opowieść o bohaterstwie, patriotyzmie, obowiązku, nie ma wielkiego uroku, właściwie - żadnego. Szczególnie, że realizacyjnie "Braveheart" nie zaskakiwał nikogo, a co do treści - ja osobiście wolałbym remake "Krzyżaków". Tak więc, gdy zaparcie spierałem się o jego walory z młodymi obrońcami tego tytułu nie uświadamiałem sobie jeszcze, że dla nich ten film ma urok świeżości, podczas gdy dla mnie jest odgrzewaną papką. I dlatego nie możemy uzgodnić płaszczyzna porozumienia.
Podobnie, acz odrobinę inaczej wygląda rzecz w przypadku "Delikatessen". Nie zatrzymuję się na walorach artystycznych, ale też nie one zrobiły takie wrażenie na gronie młodych polskich inteligentów. Na mnie - nie. Po prostu - ta anegdota była już kilkakroć ograna, ale - przyznaję - dawno temu, i ci, których tak ten film trafił, nie czytali naonczas w ogóle, a na pewno nie czytali niemal jednocześnie wydanych książek o tytule "Mięso". Nie przypominam sobie autorów, ktoś pewnie już wie, o co chodzi. Dwie krótkie powieści, może noweletty, właśnie o osobnikach, którzy postanowili białko pozyskiwać nie z uprawy glebowej czy z hydroponiki, ale z najbliższego otoczenia. Z - że tak powiem - sąsiedztwa. No to czym ja mam się rajcować?!
No i "12 małp". Ta sama historia. Zachwyt wzbudził wśród ludzi, którzy nie czytali niezliczonych powieści i opowiadań o wędrówkach w czasie; a skoro przyjmujemy, że możemy się cofać, to któż powstrzymałby się od majstrowania w przeszłości: kto nie wtrąciłby pod tramwaj wrednej wychowawczyni, nie utopiłby psa sąsiada, o którym wiemy, że za miesiąc odgryzie nam ucho? Kto nie zagrałby w totka znając dobrą kombinację numerów? Kto nie zakupiłby akcji, nie powiadomił o bombie w samolocie? Skoro więc możemy wpływać na przyszłość, to może to być wykorzystane zarówno i złym, jak i dobrym celu. My, miłośnicy SF, od dawno to wiemy, i śmiem zaryzykować stwierdzenie, że to nie nas tak uradowało małp dwanaście. Przypominam sobie pierwsze, "na gorąco" komentarze w tłumie wychodzących z kina: "Ach, jakie to zaskakujące!" - jęczy młodzieniec do swej towarzyszki, a ta: "Tak, i takie oryginalne!". Od razu wiem, że żadne z nich nie czyta fantastyki, że ani ona, ani on nie są miłośnikami kina SF. Cała, niestety, wcześniejsza wiedza o filmie fantastycznym ogranicza się u nich do dwóch odcinków "Kosmicznego posterunku" i pierwszego rzutu "Star Treka". Biedni, wydawało się im dotychczas, że film fantastyczny to taki, który daje szansę przemysłowi gumowemu, a postacie w nim różnią się tylko ilością latexu na czole, skroniach, policzkach oraz ewentualnie długością szponów. Poza tym - tak to widzieli zanim zasiedli w kinowych fotelach, by skonsumować "12 małp" - postacie w filmach SF chodzą po mostkach kapitańskich w szamerowanych mundurkach, bardzo przypominających mundur kapitana Nemo z enerdowskiej wersji "20 000 mil podmorskiej żeglugi". Skąd mieli wiedzieć, że nie widzieli tego, co dobre?
Tak więc to nowizna, zapach świeżości dają szansę naszemu, bo fantastycznemu, filmowi!
Dobrych kilkanaście lat temu pewien starszy pan, zapytał mnie:
- Zajmuje się pan, podobno, fantastyką?
- Tak... - odparłem skromnie.
- No, szkoda. To są przecież takie głupstwa...
- A czytał, pan szanowny, coś?
- Nie-e-e... Przecież mówiłem, że to takie głupstwa!..
Tak więc, jeśli ktoś uważa, że film fantastyczny kończy się i zaczyna na "takich głupstwach", to rzeczywiście - ma szansę byś pozytywnie zaskoczony, gdy trafi na przeciętny w gruncie rzeczy film, byle gra aktorów w nim nie polegała na utrzymywaniu gumowych fałd i szwów na czołach. Wynika z tego, że miłośnicy SF mamy nad resztą świata przewagę - myśmy to już widzieli, nas nie zaskoczysz byle czym. Nie na każde plewy się damy wziąć. Dlatego już niemal do nas należy dziś, i na pewno należeć będzie jutro...
Przeciętny bowiem miłośnik kina jest robiony w konia.
Taki ktoś pójdzie na "Matrixa" i też wyjdzie zachwycony, będzie przekonany, że to jest właśnie szczyt możliwości kina fantastycznego - wspaniały pomysł fabularny, znakomita gra aktorów, fantastyczne efekty i cała reszta.
Tymczasem my, starzy wyjadacze, co to nie tylko "Przygodę pilota Pirxa" (PRL) i "Łowców asteroidów" (NRD) widzieli, mamy świadomość że:
1. Anegdota? - pomysłów takich leży na granicy getta i mainstreamu hałda! Ileż to już razy maszyny wygrały z ludźmi - chociażby "Terminator!"
2. Gra aktorów? - a co to trudnego chodzić z ponurym pyskiem (jedyny uśmiech w całym filmie należy do "Women in red"), a sami aktorzy najlepiej wiedzą, że najłatwiej jest zagrać rolę charakterystyczną i warazistą - szaleńca, ślepca, pijaka, ponuraka, osobnika rannego kosą w trzewia... Najtrudniej - zwykłego człowieka. Tu zaś mieliśmy stadko obarczonych misją ludzi, którym nie do uśmiechów było! Łazili z ponurymi, gębami sztywnymi jak podkład kolejowy... I to jest gra?! No, ludzie...
3. Efekty - bez jaj, widzielim znacznie lepsze i znacznie więcej, a już maszyny polujące na ludzi - śmiech na sali: ni to ośmiornice, ni to ogromne mechaniczno-biologiczne plemniki?! Jakoś tak się twórcy wysadzili ni to na Gigera, ni to na techno...
4. Filozofia filmu, czyli coś, do czego usiłował przekonać mię jeden z uczestników Polconu - to są pierdoły, a nie filozofia, mój dziadek przed wojną wygadywał pierdoły, to była filozofia! Trochę mętnego bełkociku: to my, a to przestrzeń wirtualna, a to obowiązek i ludzka rasa. Sra-ta-ta-ta!
Po prostu - nieco ponadprzeciętna pozycja z USA, a za podprzeciętną mam "Lodowych piratów" i "Armageddon". Obejrzeć można, nawet trzeba, żeby wiedzieć, że nawet za oceanem potrafią robić rzetelne filmy, ale żeby wariować?!
Na pewno do "Blade Runnera" daleko mu jak naszemu "Posterunkowi 13" do "Moonlighting" ("Na wariackich papierach"), jak "Strefie 11" do "Archiwum X", jak... Wiadomo.
Ach, no i żebyśmy się zrozumieli - każdemu wolno kochać, co mu się kochać chce. Ja tylko przypominam, że wszystko już było. Jak powiedział Ben Akiba. Nie ulegajcie więc reklamie i oceniajcie sami.
Albo zapytajcie mnie.