Kir Bułyczow przyjechał na POLCON w piątek wieczorem, miał spore kłopoty z kontrolą paszportową, dlatego tak naprawdę zaczął się udzielać w sobotę. Miał w tym dniu napięty program, dlatego - uzgodniwszy to z Rolandem Maskolunasem i samym Kirem - obrzucaliśmy go pytaniami w duecie, uzgodniwszy ew. wykorzystanie cudzych pytań i Kira odpowiedzi.
Eugeniusz Dębski: Jaki gust ma Bułyczow, jakich autorów ceni i szanuje, na czym się wychował?
Kirył Bułyczow: Na pewno, po pierwsze, Strugaccy. Oczywiście - pewne rzeczy mogły mi się podobać mniej inne bardziej, ale zawsze byłem i jestem ich wiernym czytelnikiem. To jest niezawodna firma. Ale tak w ogóle, to często zdarza mi się, że moje odczucia nie pokrywają się z ocenami "oficjalnymi", że tak powiem. Wiem, że są uznani poeci, ale nie wszyscy oni mni ruszają; wiem, że Dostojewski wielkim pisarzem był, a Puszkin wiekim poetą, ale to nie są ci, których będę czytał dla siebie, dla swojej przyjemności. A czytać będę innych...
E.D.: Czy to znaczy że unikasz odpowiedzi?
K.B.: Nie, próbuję sam sobie uprzytomnić jak brzmi odpowiedź na twoje pytanie. Wychodzi mi, że co roku zmieniają mi się moje gusta, na przykład zapytałbyś mnie w ubiegłym roku, może powiedziałbym ci: Marquez, a w tym roku już trochę ostygłem i nie mam do niego takiego serca.
E.D.:. No to na dzień dzisiejszy: sobota, trzynastego września, godzina dwudnasta? Może Lem?
K.B.:Nie, Lem, to jak Puszkin.
E.D.: Asimow?
K.B.: Nie, w żadnym wypadku nie mój pisarz! Cudzy.
E.D.: Zelazny? Dick?
K.B.: Dick - tak... Ballard, Simak, Sheckley - tak!.. O! Sturgeon!
Roland Maskolunas: Z tych nastrojów, jakie u pana wyczuwam wydaje mi się, że Bradbury?..
K.B.: Bradbury - kiedyś tak. Teraz wszyscy chyba od niego odeszliśmy. Dla mnie to przeszłość...
E.D.: A kino fantastyczne?
K.B.:Niestety znam je niedoskonale i mało co mogę powiedzieć. Telewizja serwuje bardzo kiepskie komercyjne filmy, na nie mi szkoda czasu. Dobre filmy fantastyczne są z reguły mało komerycjne, za mało atrakcyjne dla stacji telewizyjnej. Z klasyki mógłbym wymienić dokonania Kubricka, natomiast nie podobał mi się "Stalker", choć wcześniej podobał mi inny film tegoż reżysera: "Solaris". Próbował również adaptacji Strugackich Sakurow, było to ciekawsze, bo próbował oddać nastrój utworu, a nie - jak w przypadku "Stalkera" - pokazać kilka gadających głów zajmujących miejsce na ekranie i gaworzących o wszystkim, co powinno się w kinie pokazać. Sakurow dokonał adaptacji powieści "Miliard lat przed końcem świata", ten film ma już chyba z dziesięć lat, ale powstało bardzo mało kopii. Reżysera wtedy nie lubiano i dlatego film był jakby skazany na małą publiczność.
E.D.: A jeśli ktoś był "lubiany"?
K.B.: A to co innego - na przykład Pawłow - decyzją KC KPZR wydano mu "Daleką Tęczę" w nakładzie 4, 5 miliona egzemplarzy.
R.M.: Gdyby pan debiutował w jakimś kraju, naturalne jest, że chciałby się pan pokazać od jak najlepszej strony. Co by pan wtedy zaproponował wydawcy?
K.B.: Zaproponowałbym jakąś książkę o Alicji, to po prostu tak zwany pewniak. Natomiast gdybyśmy rozważali po prostu co mi najbardziej leży, to chciałbym coś z ostatnich rzeczy, ale są to dość duże utwory. Na przykład mam taką powieść, która mnie osobiście bardzo się podoba, a odbiór jej był taki sobie. To jest powieść pod tytułem "Pupilek", była wydana, ale w taki sposób i w takim nakładzie, że nikt jej nie widział.
E.D.: Czy będzie kontynuacja?
K.B.: Teoretycznie mógłaby być, ale zależy jak się wszystko potoczy i poukłada...
E.D.: W końcu niby po co pisać kontynuacje, jeśli nieznane są wcześniejsze losy?
K.B.: W rzeczy samej!
R.M.: Chcielibyśmy bardzo ożywić nieco kontakty pana z Litwą...
K.B.: Z przyjemnością, tej kraj wspominam z wielkim sentymentem... Wiecie -- po ślubie, nawiasem mówiąc moja żona jest Polką, pojechaliśmy na miesiąc miodowy właśnie na Litwę.
R.M. Czy w takim razie umówimy się, na jakieś opowiadanie?
K.B.: Oczywiście. Szczególnie, że zauważam wymieranie języka rosyjskiego na Litwie, pewnie podobnie jest w Polsce. Wystarczy siedem-osiem lat, język wymarł niemal bez śladu. Może przynajmniej ci starsi, którzy jeszcze pamiętają Bułyczowa, przeczytaliby z przyjemnością.
R.M. Czy pan jest hostorykiem za zawodu?
K.B.:Studiowałem na wydziale przekładu Międzynarowodowego Instytutu Języków Obcych, specjalizowałem się w języku angielskim, potem wysłano nas różne budowy poza granice kraju; pracowałem dwa lata jako tłumacz w Birmie. Tak mi się życie tłumacza nie spodobało, że kiedy wróciliśmy to otworzyłem przewód doktorski na orientalistyce. Od tej pory pracuję przez cały czas w tym samym pokoju tego samego wydziału Dalekiego Wschodu. Tyle, że zaczynałem jako Igor Możejko, a potem, wstydząc się fantastyki przybrałem pseudonim Kir Bułyczow.
R.M.: Czy historia wpływa jakoś na pana?
K.B.:Kiedyś wydawało mi się, że nie, że obsolutnie nie. Ale tak nie jest, to widzę dopiero teraz. Nie przypadkiem moja czterotomowa już powieść, "Rzeka Chronos" to historia alternatywna, czyli wyraźnie podłączona do podstawowego zawodu.
E.D.:Gdzie i jak urodził się Korneliusz Udałow.
K.B.:Byłem kiedyś w miejście Wielki Ustiug. Tam wpadła mi w ręce książka adresowa miasta Wołogdy z 1913 roku. I tam byli wszyscy ci ludzie, którzy teraz występują w tym cyklu. Oczywiście zapomniałem o tym na jakiś czas, ale jakiś czas potem byłem w Bułgarii, na koncie miałem dopiero kilka opowiadań i nagle ktoś z czasopisma "Kosmos" proponuje mi: "Chcesz mieć pieniądze - daj nam opowiadanie". Łamałem sobie kilka dni nad tym głowę i postanowiłem napisać opowiadanie z życia Wielkiego Guślara. I w ten sposób ja dostałem 100 lewa, a czytelnicy - opowiadanie. Było to pod koniec lat sześćdziesiątych i ciągnie się z różnym nasileniem do dzisiaj.
E.D.: Ile opowiadań o Udałowie wyszło?
K.B.: Aktualnie w pewnym małym moskiewskim wydawnictwie wychodzą moje dzieła zebrane. Pieniędzy z tego nie mam, to są znajomi, bez pieniędzy, każdego dnia wydaje im się, że to dzień ostatni. Godzę się na te warunki, ponieważ dzieł zebranych czy wybranych u nas w ogóle się nie wydaje. Na przykład, zbiory opowiadań wydawane są bardzo rzadko i sprzedają się źle. Dlatego przystałem na takie warunki, żeby tylko mieć wydane pewne pozycje. Poszło już dwadzieścia pięć tomów, ma wyjść w sumie pięćdziesiąt. Z tych dwudziestu pięciu - dwanaście to Możejko, reszta - Bułyczow. A samego Guślara mam tam trzy tomy, po jakieś czterystra stron. To jeszcze nie wszystkie opowiadania, ale też nie wszystkie chciałem pokazywać, przypominać. Niektóre z nich są poniżej pewnego, stworzonego przeze mnie samego standardu. To niezależne ode mnie, ale nie do ominięcia. W pewnej chwili wszyscy pisarze, nawet Strugaccy, zaczynają budować teksty z tych samych cegiełek. To jest mój największy problem z Alicją. Staram się uciekać od starej maski - wymyślam a to bajkę, a to co innego, byle nie da się pochwycić sztampie, ale i tak co jakiś czas się łapię na powtórkach. Kiedy więc zacząłem przygotowywać opowiadania guślarkie znalazłem w nich całą masę takich właśnie tekstów... To bardzo niebezpieczne dla autora posługiwać się stale tymi samymi wypracowanymi maskami, to łatwe i wciąga, ale rezulataty są kiepskie.
R.M.: A najbardziej płodny okres?
K.B.: Nie potrafię podzielić się jak Picasso - okres błękitny, różowy i t.d. Wiem tylko, że po pięćdziesiątce na pewno efektywność spada. Widzę to po sobie. Kiedyś dopiero po północy, kiedy przestawał dzwonić telefon, kiedy wychodzili goście, siadałem do maszyny i pisałem do trzeciej. Teraz nie, teraz wolę rano. Poza tym jakiś czas temu, kiedy zadzwonił telefon rozmawiałem, odkładałem słuchawkę i pisałem dalej, teraz - nie, muszę przynajmniej pół godziny poczytać książkę, jakoś wybijam się z rytmu. Trudniej wrócić do klawiatury maszyny...
E.D.: Maszyny, nie klawiatury komputera?
K.B.: Nie, stanowczo nie! Próbowałem, starałem się. Znajomi mnie wyśmiewają, ale nic z tego - przez tych trzydzieści lat pracy maszyna stała niezbędnym i koniecznym przedłużeniem rąk. Przy tym mamy z nią wypracowaną optymalną moją prędkość istnienia. Ja potrzebuję rytuału - wkładania papieru, kalki, potrzebuję szelestu papieru, stukotu klawiszy... Ręcznie pisać też nie potrafię.
E.D.: Ostatnie triumfy?
K.B.: Wydałem taką powieść... To historia pary młodych ludzi, którzy dostają możliwość podróży w czasie i czynią to, niestety trafiając za każdym razem w czasy zawieruch wojennych, coraz to innych, bo też było ich dużo od 1913 roku. Za każdym razem bohaterowie przeżywają coś w tym realnym czasie, a następnie serwuję czytelnikowi alternatywną opowieść, jak mogłoby być. Ta rzecz miała wyjść w trzech tomach, wyszła w jednym, bo wydawca miał kłopoty z drukarnią i czytelnik otrzymał to - półtorakilogramową dwukolumnową kobyłę, którą można czytać tylko w optymalnych domowych warunkach, a nie, jak to u nas przyjęte, przede wszystkim w środkach komunikacji miejskiej. W jednym z tych skoków występuje trochę Polski; przy okazji tej książki poznałem Tadeusza Litwińskiego, który napisał do mnie list z wyjaśnieniem, że Hitler nie mógł odbierać defilady w tym miejscu, samoloty musiały lecieć inaczej, it.d. W sumie w tej chwili żyję za książki dla dzieci. W ogóle funkcjonują u nas teraz dwa typy wydawnictw - niedobitki państwowych, gdzie siedzi jeszcze czasem kilkadziesiąt osób, mają dziesiątki działów i dlatego płacą autorowi marne groszę. Drugi typ, to żarłoczne oficyny prywatne, tam jestem mile widzialny póki nie podpiszę umowy. Sytuacja jak z prostytutką: póki jestem czymś nowym, świeżym i łakomym - proszę, pieniądze. Jak tylko staję się czymś znanym, coś jak żona, forsa płynąć przestaje. W tym roku już miałem kilka wydawnictw, które nie zapłaciły ani grosza, z różnych powodów.
E.D.: Czy ciebie tłumaczą w świecie?
K.B.: Nie, w ubiegłym roku wyszła mi jedna książka w Monachium. Nasze rosyjskie pięć minut na Zachodzie już minęło. Dużo moich książek wyszło w Chinach, za co nie dostałem ani grosika. Nie płacą barbarzyńcom, przysyłają mi czasem mydło, albo sztuczne perły, albo serie znaczków. Nie wiem dlaczego chińscy tłumacze uwielbiają posyłać mi znaczki... Z amerykańskich doświadczeń - wydałem tam opowiadanka o Guślarze, ale nie spotkało się to z entuzjastycznym przyjęciem...
E.D.: Od czego przyszłoby ci z większym trudem się oderwać: od pracy naukowej czy od pisania fantastyki?
K.B.: Posłuchaj, uczelnia udaje, że mi płaci, ja udaję, że pracuję. Chodzę do pracy raz w tygodniu wymienić dowcipy na świeże. Zresztą - jak może być inaczej, skoro będąc profesorem otrzymuję co miesiąc równowartość stu dolarów. Dlatego za te pieniądze nikt ode mnie nie wymaga, żebym się starał.
R.M. Ale od fantastyki pan nie ucieka?
K.B.: Nie, ale pracuję zrywami, taki już ze mnie typ. W Moskwie piszę rzeczy popularno-naukowe, piszę artykuły. Natomiast kiedy mam napisać książkę, to uciekam na miesiąc-dwa i pracuję szybko.
R.M.: A inni? Sytuacja w rosyjskiej fantastyce?
K.B.: Hm... Kiedyś, kilka lat temu wydawało mi się, że umrę w socjaliźmie, że nic się nie zmieni i nie może zmienić. Ale kiedy siedzieliśmy z kolegami i rozmawialiśmy o tym i owym, to obowiązkowo padało sakramentalne: "A kiedy już nadejdzie wolność... Tyle książek napiszemy, w tylu czasopismach będziemy się drukować..." I nikt z nas nie przewidział, jak to będzie naprawdę: że kiedy nadeszła wolność i szeroko otworzyły się drzwi, to przez nie weszła potężna amerykańska massculture i nie potrafiliśmy temu zaradzić, odkazała się silniejsza niż nasze rodzime przaśne wysiłki. Bo przyszedł przemysł, wytwórca na gigantyczną skalę, a my co - amatorzy! Więc przez trzy pierwsze lata mieliśmy absolutną dominację Amerykanów i to nie tych najlepszych. Kobiece romanse i bojowa fantastyka. Ale zauważamy pewne wycofywanie się tej kultury, a kto zajmie to miejsce? Pojawiło się nowe pokolenie pisarzy, dwa jego warianty. Pierwszy, to autorzy nieco młodsi ode mnie, około czterdziestki. Zaczynali około dziesięciu lat temu, grupując się zwłaszcza przy Borysie Strugackim w Petersburgu: Rybakow, Stolarow, Sztern, z tym że cokolwiek by oni robili, to są już pokoleniem średnim. Przyszło też nowe pokolenie, znam je kiepsko, chociażby dlatego, że trudno jest kupić książkę, jeśli wyszła w innej części Rosji (To samo, przy cenach komunikacji, można powiedzieć o ruchu fanowskim, zamiera, bo ludzi nie stać na czterysta dolarów na bilet). Pokolenie to wyróżnia się tym, że naśladuje amerykańską fantastykę, na przykład Wasilij Gołowacziow, ale nie tylko. Gołowacziow to SF, w fantasy są to Nik Pierumow, Katia Semionowa i jeszcze fura innych... Michaił Uspienskij, to chyba najbardziej utalentowany z nich. W sumie nie wydaje mi się to perspektywiczne, bo po co powtarzać to, co napisali już Amerykanie... Chciałbym mieć nadzieję, że na przykład Wiktor Pielewin będzie kimś w literaturze. Zaczynał jako fantasta, teraz mocno wydawany w Europie - postmodernizm jest modny i w Rosji i tam. Ostatnia powieść Pielewina "To Czapajew i pustka", wymieszane tam jest wszystko - Czapajew, baron Ungern, mongolskie stepy i tak dalej. Lecz to też jest sort, który - jeśli ciągnięty tylko dla samego siebie, dla lepszego lub gorszego, a najczęściej salonowego, postmodernizmu - nie ma perspektyw.
E.D.: Ile czytasz fantastyki?
K.B.: Czytam to, co mi ktoś poleci. Gdy mi mówią "Poczytaj Łoginowa", czytam, ale nie mam takich pewniaków jak Strugaccy, których zawsze mogę czytać... Poza tym właściwie nie ma rynku czasopism, sam właściwie nie piszę opowiadań, bo od razu pytam sam siebie - gdzie ja to umieszczę. Cała masa czasopism, które zamieszczały fantastykę umarła, albo przestała ją drukować. W sumie rynek to dwa czasopisma "Jesli" i "Iskatiel".
E.D.: Zaczepmy się o opowiadanie "Łupinki Czasu", koniec jest dość pesymistyczny: komuniści podporządkowują sobie miasto, a obywatele machnęli ręką i poszli zbierać łuski?
K.B.: Bo tak żyjemy! My tak właśnie żyjemy!..
E.D.: Gdzie tu miejsce na komentarz odautorski? Co to - Udałow poszedł sobie do domu, Maksymka też, a reszta okazała się nieodpowiedzialna?!
K.B.: To odzwierciedla stan naszego ducha. Taki się zrobił kraj. Wszyscy mają wszystko w nosie, prócz komunistów. I tych, co chcą taniej kiełbasy. W końcu jedyni, którzy są zorganizowani to komuniści. Demokraci w rozsypce, właściwie nikt nie wie, kto jest kim, i czego chce...
E.D.: A pisarz nie powinien dać jakiejś recepty?
K.B.: Tak, wiem - rząd dusz i tak dalej... Ale życie chyba przeskoczyło fantastykę i ją przerosło. Przykre, ale to życie...