Nawet nie będący racjonalnym technokratą pojmuję co oznacza termin sprawność; jak go pojmuję tak pojmuję, ale jakoś tam - tak. Nawet jako zaprzysięgły humanista (kiedyś znaczyło to: nie lubi matmy i fizy, potem: nie rozumie dlaczego mc2= E), czyli jeden z tej ekipy, która popycha naprzód cywilizację, kapuję, że jeden silnik ma cztery cylindry i ni cholery ciągu, a drugi ma i jedno i drugie. I wiele jeszcze innych wariantów sprawności pojmuję.
Dlatego bez trudu uświadamiam sobie wysoką sprawność Ameryki we wszystkim, co do szczęścia człowiekowi potrzebne. Patrzcie: państwo z ledwie dwustudwudziestoletnią historią, czyli ledwie trzy razy starsze od Związku Radzieckiego, a kilkanaście razy młodsze od Chin, a jak sprawne! Ich samochody i ruchome schody, ich chipsy i klipsy, guma do żucia i do gaci, cola (jedna i druga) i dragi, spraje, hamburgery, komputery, promy i pozostałe siedemset tysięcy rzeczy, które podarowali światu. To znaczy - podarowali, ale bez jaj, coś i dla siebie na tym przycięli. To tak jakbym podarował komuś skrzynkę piwa w pancernych butelkach, do których specyficzny odkapslacz może kupić jedynie w moim sklepie.
ŚWIAT wdzięczny nie jest. Z definicji. To takie bydlę, co zeżre podane, wytrze pysk i patrzy skąd jeszcze, wdzięczności nie okaże. Albo inaczej - poszczególny obywatel pomyśli czasem, że jakby nie Amerykańcy, to by jeszcze nie było lotniskowców, ale ŚWIAT, tak ogólnie pojmowany, to ma im to za złe. Jakaś absurdalna kołomyja: oni coś wymyślają, coś głupiego, ale chwytliwego, na przykład strip-tease, ŚWIAT to kupuje, zachłystuje się, a potem zaczyna mędzić - a że to amerykanizacja, a że schlebianie najniższym gustom, a zaspokajanie najgorszych instynktów, a sieczka, a pulpa... Więc najpierw buduje się Disneyland pod Paryżem, a potem wszystkim, zwłaszcza tym, co już tam byli i beknęli za obsługę, chodzi o to, żeby to roztentegować i, najlepiej, coś fajnego, ale już patriotycznego wybudować. Żeby schlebiało wybrednym gustom i jednocześnie było wysokiego lotu. Coś jakby wzmiankowany już strip-tease ślicznej laureatki nagrody Nobla w dziedzinie biologii, kręcony przez Felliniego z muzyką Pendereckiego, ale wykonywaną przez New Kids On The Blocks. Mało przy tym kogo z animatorów obchodzi, że zanim dostaną Nobla śliczne autorki przekształcają się w struchlałe matrony, że ci co rozumieją Pendereckiego nie znoszą NKOTB, a miłośnicy tych ostatnich wolą wąchać cudze pachy niż słuchać Mistrza.
Czyli pogodzić się Komercji z Wysokim Lotem się nie da.
Jednakże! Świat - wracamy tu do akapitów sprzed fantastyki - broni się jak może przed zalewem amerykańską sprawnością - broni się cłami, bombami, kwarantannami, a Azjaci to nawet absurdalnie, bo konkurencją. Coś im, trzeba przyznać, wychodzi - ni z gruchy, ni z pietruchy, nie załamując rąk Japończycy i Koreańczycy zaczęli robić swoje samochody, choć od zawsze lepsze i najlepsze były w USA; zaczęli wymyślać i produkować swoje kalkulatory, aparaty fotograficzne, camcordery, videłki, anteny i furę innych. Zaczęli udanie podrabiać, albo wręcz współpracować w produkcji Adidasów, Headów, piór, teczek i zegarków. Po pewnym czasie dzieci wyprzedziły papcia, uczniowie - mistrza i nauczyciela. Masa masy towarowej z Singapuru, Hong Kongu, Szanghaju, Macao, Chin, Korei przewyższa już jakością, pomysłowością, nowoczesnością protoplastów amerykańskich.
Trzyma się jeszcze amerykańska fantastyka. Nie wiem jaki jest w Japonii stosunek do fantastyki rodzimej. O ile mnie pamięć nie zawodzi, a pewnie zawodzi, bo ona zaw... Co to ja chciałem napi...
A, nieważne.
Jedynym znanym mi fantastą japońskim był... Och, no ten od zatonięcia Japonii, znawcy tematu wiedzą o kim zapomniałem. Nie znam natomiast, i tu już nie zamierzam wykpiwać się słabą pamięcią, ani jednego fantasty koreańskiego, filipińskiego ani nawet chińskiego. Nie wierzę przy tym, by - chociażby - w Chinach, kraju, gdzie tak chętnie książki i książeczki się wydaje nie było fantastów.
Wynika z tego, że jeszcze nie nadzedł czas.
Ale jest on bliski!
Już niedługo, jak Daewoo, jak Sony, jak Wind Song zaleje Świat, Europę i nas w niej fantastyka z egozotycznych krajów. Będziemy mówili: Hawaje - Tygrys Fantasy, Borneo - Odnowiciel SF, Honduras - Brise Social Fiction, Barbados - Raid dla Nudy. I - jak powiada K.V. - tak dalej.
Czy z tego coś wynika?
Tak.
Dwie rzeczy.
Po pierwsze, czytajmy amerykańską fantastykę, póki jeszcze jest. Kupujmy jak leci, na zapas, sprzedajmy samochody Rosjanom i dywany Cyganom. Zwałujmy u teścia w piwnicy Conana, Rohana i Resnicka. Bo się skończą.
Po drugie, wspierajmy rodzimą prozę nierealistyczną, bo Koreańczycy tak zrobili ze swoimi samochodami i - proszę.
Kupujmy pozycje polskich autorów, to znaczy - wy, Czytelnicy, kupujcie, bo ja i tak kupuję. Założę się, że jak tylko w Kuala Lumpur ktoś wyda jakąś powieść SF natychmiast cała populacja leci i wykupuje nakład. Tak się rodzi popyt i chęć wkopania innych, tak się zaskakuje eksportem i dławi mdły opór aborygenów.
Zróbmy jakoś, kurza twarz, tak, żebyśmy my, Polska w śżwiecie, stali się niekwestionowaną - jak Wrocław w Polsce - stolicą Fantastyki i Futurologii.
A Amerykanie zostaną se ze swymi dobrami otoczeni przez robiące to samo, ale lepiej i taniej pozostałe narody Świata. Co najwyżej jakoś im się ładnie w ONZ-cie podziękuje.
P.S. (Per sklerosum) Przypomniałem sobie jak się nazywa ten jedyny znany mi Japończyk - Sakyo Komatsu!