Między wymarciem dinozaurów a dniem dzisiejszym HIV wydarzyło się na Ziemi kilka ważkich rzeczy, miedzy innymi urodziłem się ja. Już jako dziecko posiadłem zdolność takiego tasowania i zestawiania ze sobą liter, żeby tworzyły one sensowne komunikaty językowe - krótko mówiąc, nauczyłem się czytać. No i czytałem sobie, czytałem, aż trafiłem na jakiś tekst fantastyczny. To ci był kop! To ci przeżycie, nie żadne wydumane przygody Darka Z. z zaskakującą go ciągle swą obecnością butelką EB, to było samo życie, sama jego esencja, treść, choć tekst, jak pamiętam, traktował o kosmosie, a do sputnika było jeszcze daleko.
Wpadłem.
Trywialne to, ale niczego lepszego znaleźć się nie da - narkotyk. Uzależnienie. Nałóg. Nikotyna.
Do tego stopnia, że kiedy byłem wyrostkiem, któremu po karkołomnych wyczynach udało się wreszcie dorwać nowy kawałek fantastyki, to prosiłem mamę, by wychyliła się z okna i oznajmiła kolegom wołającym mnie na podwórko, że coś przeskrobałem i spędzę to wakacyjne, słoneczne popołudnie za karę w domu. A gdy zadziwieni surowością .matki koledzy przestawali błagać ją o amnestię, rzucałem się na tapczan i wpijałem wzrokiem w "Sobowtóra profesora Rawy" na przykład.
Oczywiście, durny byłem. Trzeba było iść na basen albo podrażnić konduktora tramwajowego wagonu, z jednego i drugiego się wyrasta, a z fantastyki-nie.
Trwałem tak w tej miłości ileś tam czasu, dorosłem, wyrosły mi wąsy i broda, ożeniłem się, wypadły włosy i nagle łup-dup! Trup.
Tolkien!
Żeby było śmieszniej -zaczynałem Trylogię dwa razy i odkładałem znużony śpiewnością, powolnością, rozłożystością. Tak, przyznaję -nie byłem usieczony za pierwszym razem. Przywykłem przecież do takiego początku, który nie zostawia czytelnikowi ani ćwierć sekundy czasu na wahanie: "Czytać, czy może nie czytać?". Przywykłem już do takiego zdania, które wciąga jak czarna dziura i nie puszcza aż do stopki redakcyjnej. Posłuchajcie takich Pierwszych Zdań, zwłaszcza Wy, Młodzi Czytelnicy: "Teraz Muller znał Labirynt zupełnie dobrze", "Łupnęło zdrowo w pobliżu STAREGO MIASTA", "Andrew Harlan zszedł do kotła", "Korneliusz Udałow bał się pójść z reklamacją do Domu Towarowego, zszedł więc na dół i wezwał na pomoc sąsiada", "Statek gwiezdny unicestwił się, tak jak się wszyscy trzej tego spodziewali, trzydziestego piątego dnia od chwili, gdy uwięziono ich w lochach Baya Nor", "Kusza należąca do Hanki miała łoże z czarnego tworzywa i stalową cięciwę, którą. napinało się jednym ruchem bezszmerowo napinającej się dźwigni" lub "Bestia płakała jak małe dziecko" i -uwaga! -"Piątego czerwca 1992 roku o trzeciej trzydzieści nad ranem czołowy telepata w obrębie systemu słonecznego znikł z mapy w nowojorskim biurze korporacji Runcistera". Takie małe pozłacane haczyki o niewiarygodnie ostrych ostrzach i grotach nie pozwalających zdobyczy się ześlizgnąć. Ach, jakiż rozkoszny dreszczyk przechodzi po pleckach!
A pierwsze zdanie "Wyprawy"? Proszę: "Kiedy pan Bilbo Baggins z Bag End oznajmił, że wkrótce zamierza dla uczczenia 111 rocznicy swoich urodzin wydać szczególnie wspaniałe przyjęcie -w całym Hobbitonie poszły w ruch języki i zapanowało wielkie podniecenie". Cała ta śpiewność, rytm, informacja sugerowały, że trafiłem na coś w rodzaju "Klechd domowych", a ja już byłem dużym chłopczykiem i z nich wyrosłem. Kiedy jednak pochwalne pienia nie ustawały, dokonałem trzeciego podejścia i -oczywiście, dałem się zassać. Nie tak jak ci, co pamiętają wszystko, a już szczególnie drzewa genealogiczne każdej postaci. Z premedytacją nie tak: Mogę bowiem raz do roku siadać i smakować lekturę, a nie wyszukiwać jeszcze jednego ziarenka piasku pominiętego w poprzednich mapach sztabowych.
Jestem więc zassany, a tu pojawiają się kolejne dzieła z gatunku -jak się okazało jest już taki gatunek -fantasy. Takie, siakie, inne, obce, niepolskie (nawiasem mówiąc, pierwszym polskim autorem fantasy jest dla mnie Andrzej Warchał z nowelą "Wiek Żelaza" wyd. klubowe, poznańskiego klubu Orbita; był taki. Drugim jestem ja sam, z powieścią "Śmierć Magów z Yara"; była taka). Wszyscyśmy się tym nowym gatunkiem zachłysnęli i wisieliśmy na tym sznurze długo. Aż doszło do sytuacji takiej: cała fura młodzieży nie czyta SF, nie trawi Lema, Clarka i Peteckiego, cała kupa staruchów nie cierpi fantasy, na dźwięk nazwiska Eddings, Feist, Yeovil, Baxter, Bradley dostają zamierania zastawek i muszą podejść do półki, gdzie pieczołowicie odkurzone tkwią "Syreny z Tytana", "Wyprawa do gwiazd" czy "Gdzie twój dom, Ziemianinie?", by chwycić oddech i normalny rytm pracy serduszka.
Zastanawiam się czasem (i teraz w tym tekście za pieniądze): Jak doszło do takiego podziału? Kiedy? Dlaczego? Ponieważ mi za to zapłacą, chyba, to na wszystkie te pytania odpowiem.
Otóż.
Nie czarujmy się -kiedy eksplodowała fantasy, SF była żwawa jak dwunastoletni fiat 125p w Alpach. Czołgała się, podciągała, podpierała, stękała, siniała i mężnie parła do przodu, co jakiś czas dostając kopa (gdy kierowca umiejętnie podgazował i dał ssanie), a te rzadkie momenty uznawaliśmy za dowód, że żyje ci ona i ma się dobrze i żyć będzie, tylko na razie ma taką lekką zadychę. Fantasy na tle owego dużego fiata wyglądała jak dwu litrowa omega kombi, co to przemknęła niemal bezszelestnie i zniknęła za jakimś zakrętem o wiele, wiele wyżej. Teraz przypominam sobie, że z pewnym takim lękiem, podziwem i niedowierzaniem czytałem pierwsze dobre fantasy -że takie pomysły, że takie przestrzenie, że takie postacie, barwa, soczystość, jędrność, że takie szerokie, aż brak tchu...
A co mieliśmy wtedy w SF?
Mawia się, dla ubarwienia wywodu, że literatura w ogóle zna tylko jeden temat -miłość, cała reszta jest pochodną. W takim razie SF jest bogatsza, bo przypisuje jej się dwa tematy -czas i przestrzeń, cała reszta to pochodne. W czasie napadu fantasy na nas oba te tematy, obie te nisze zostały chyba doszczętnie wyżarte; czas był ściskany, zawracany i kondensowany, wędrowano po nim w tę i z powrotem i na ukos ("Kurs na zderzenie"), nie dało się tylko czasu wykorzystać w łóżku. Tyle o czasie.
Przestrzeń. Jeszcze gorzej. Do macerowania używano mikro - i makroskali, zwijano w kuleczkę lub rozwijano do rozmiarów niewyobrażalnych, mieliśmy migracje statków, armad, miast i cywilizacji, może nie było migracji wszechświatów, ale nie podstawiłbym pod topór żadnego członka. Przestrzenią uderzano, przestrzenią się broniono, przechytrzano, handlowano, niemal dodawano do drinków.
Pochodne też nie lepiej -powymyślano miriady stworów, narodów, gatunków -od zwiewnych, mglistych, nieopisywalnych, poprzez Zoerle do ośmiołów, które nawet nie zauważały, jak połykały posypanego szczypiorkiem myśliwego. Och! I ileż jeszcze.
A im bardziej miotały się konwulsyjnie umysły autorów i ich
stwory, tym wyraźniej było widać, że większość piszących nie ma już czego opisywać. Zaczynali kreślić takie urządzenia, że aż trzeba było naszkicować je w skali jeden do nieskończoności, by zmieściły się wewnątrz okładek, albo szli na skuśkę, żeby rozmiarami załatwić konkurencję - planeta umysł! Proszę wymyśleć coś większego!
No?
Padaczka. Stwierdzam to z bólem serca, bo sam się z tego czasu i nurtu wywodzę, ale fakty, jakie są, każdy widzi. W tę więc słabość SF trafiła fantasy i -jak pisałem wyżej -pognała raźno, zgarniając czytelników do swego obszernego salonu, biedna zaś SF została z tyłu, co jakiś czas dostając na szczęście zastrzyk bezpośrednio w mięsień sercowy i dycha.
Los jest złośliwy. Olśniewająca fantasy wykonała kilka efektownych zakrętów, z piskiem opon pokonała kilka stromizn i nagle spuchła ("A ta przepióreczka, latała, skakała, aż się..."). Każdy w miarę nowy temacik stał się wart sagi, świeżość przeszła w rutynę, szeroki oddech w nudne nabijanie wierszówki, barwa w schizofreniczne i nerwowe szukanie jakiejkolwiek nowizny (patrz, wyżej o konwulsjach SF!). Miecze, byki, królowie, grobowce, medaliony, konie, wilki, czaple, minotaury, zamki, lasy, trolle, krasnale, młoty, płoty, zaloty, klątwy, mątwy, czary, nary, prycze, lochy, maciory, magowie, bogowie...
O matko!
Żebyż tak tę energię całą wpakować w poszukiwanie nowego nurtu dla FANTASTYKI, co? Żebyż nie walić głową o mur w poszukiwaniu nowego detalu z wcześniejszej sagi, który dałby się rozciągnąć do rozmiarów nowej? Żebyż się umówić - świnia ten, który pisze więcej niż 2000 stron o jednym bohaterze!
Wiem -sam napisałem sześć tomów o jednym facecie. Owszem, ale byłem młody i głupi, po drugie, to były cienkie powieści (wszystkie razem miały mniej stron niż jeden tom wlokącego się niczym osobowy cyklu o...), a po trzecie -nie wszystkie wyszły. Ale i tak -jeśli ktoś uzna, że wina moja jest bezsporna -przy najbliższej okazji pozwalam się zelżyć przy świadkach. Tyle wtrętu osobistego, a do fantasy wracając -przypomina jako żywo SF z przed dziesiątka lat: kilku facetów daje jej kopa -Cook od "Czarnej kompanii", Pratchet od "Dysku", Andrzej Sapkowski, ten od "Wiedźmina" (zauważcie -wszyscy uciekają od głównego, klasycznego nurtu fantasy!). Może jeszcze ktoś, nie potrafię wymienić ad hoc więcej nazwisk, co już jest jakimś wyznacznikiem mojego przynajmniej zafascynowania tym sortem. Istnieje na szczęście grupa takich, co uczciwie, rzetelnie i profesjonalnie trwają przy niej, nie zbaczając na manowce SF, np. Kres, ale większość pozostałych przypomina mi hieny, co wyczuły śmierć Władcy Sawanny, gwałtownie więc i na wyprzódki starają się urwać z jego boku jakiś połeć dla siebie.
Mam nadzieję, że się udławią. Czego im z całego serca życzę.
Amen i czekamy na odrodzenie SF .