Dawno temu, kiedy książka rozrywkowa była do kupienia tylko w Pewexie, a i to spod lady, zastanawiałem się nad fenomenem braku zawiści autorów Zachodu wobec siebie. Dekadenci, myślałem, albo durnie? Co to za pomysł - chwalenie konkurenta? Przecież wiadomo, że jak on sprzeda dużo, to ja mniej. Jak on zarobi bańkę, to może dla mnie zabraknąć, bo przecież czytelnicy nie mają nieograniczonych zasobów na książki.
Musiało minąć kilkanaście lat, żebym zrozumiał, że to po prostu zawodowstwo. Taka właściwość profesjonalizmu. Żebyśmy mieli zabezpieczoną jasność - nie powiem, żeby ta właściwość mnie cieszyła, ale zrodziła się poza mną, nie mam na nią wpływu, więc się nie szamocę. Ta właściwość każe wszystkim autorom prawić sobie wzajemne dusery na skrzydełkach okładek i ostatnich ich stronach, na banderolach i posterach. Czy to głupie? No, chyba jednak nie. Szczególnie, że wypraktykowane, sprawdzone, przetestowane w warunkach surowego amerykańskiego kapitalizmu.
Wygląda na to, że na te komplementy: wspaniała, odświeżająca, zapierającadechwpiersiach, rewelacyjna, pozostającawpamięci, powalająca, wykraczającapozanaszeczasy, przeznaczone są dla plebsu czytelniczego, dla masy nabywczej, która potrzebuje wskazówek, a która to masa tworzy nakład, wpływa na rynek i kasę. Prawdziwi znawcy, my, my autorzy, my wytrawni czytelnicy, fani, zagorzali zwolennicy - my wszyscy wiemy swoje i nikt nam nie podskoczy z opinią, mamy własną. My nie zwracamy uwagi na to, co Bebka napisał o Petce, a Gunia o Duni. Te smakowite cmoki i achy są dla tych, co może nawet i nie zmocują tej książki, ale ją kupią. O zakup chodzi. O zakup.
O mamonię.
Kiedy to zrozumiałem przestałem kręcić głową nad ostatnimi stronami, przestałem się denerwować i pukać w czoło. Przestałem patrzeć na ostatnie strony okładek. Pardon, przestałem patrzeć na ostatnie strony okładek zagranicznych pozycji. Patrzę z zainteresowaniem i wyczekująco na ostatnie strony polskich rzeczy. Czekam na galerię panegirycznych wypowiedzi. Ale mało jest tego.
Niby nie ma się czemu dziwić - u nas wydaje się w roku ok. tuzina książek rodzimych literatów i autorów, część z tego to pozycje wydane za swoje i żony pieniądze. Ktoś odgórnie i bezdyskusyjnie ustalił, że czytelnik-Polak może w roku zmocować tylko tyle ojczystych książek. Dlatego - rozumiem, że każdy piszący stara się dopchać do tej puli, a nie sprzyjać panoszeniu się na rynku kolegi-konkurenta. W tym momencie coś się w naszym kapitalizmie zacina. Albo przewrotnie - chwali się coś, o czym wiadomo, że w opinii czytelników będzie knotem. Chyba po to, żeby w czytelniku wzmocniła się negatywna opinia o utworze. Może też działa to tak: po co chwalić Sapkowskiego, przecież i tak się sprzeda? Może wydawcy nie chce się zawracać sobie głowy takimi sprawami jak przesłanie do innego autora/autorów kilku wydruków, celem zebrania opinii na okładkę? Pewnie właśnie tak jest, bo przecież w porządnym wydawnictwie jedna pozycja nie wpływa nijak na jego zasoby, ani go nie wyciągnie, ani nie pogrąży. W związku z tym taką jedną pozycję, Polaka zwłaszcza, traktuje się lekko, bez napinania się i natężania. Odczułem to sam, nie raz i w niejednym wydawnictwie - chociażby w popularnej i ważkiej na rynku "białej serii" Supernowej, której nie chce się w mojej ostatniej powieści wstawić fotogramu poprzedniej mojej książki, żeby zachęcić księgarza do jej pobrania, a czytelnika - do zakupu. Wygląda na to, że wydawca nie wierzy w sukces tej pozycji, wydaje, bo musi, ale ot, tak sobie... Od niechcenia, co się zowie.
No, ale wdepnąłem w szczegóły, w detale. W prywatę, na dodatek. Wróćmy do opiniodawstwa i krytyki. Nie ma tradycji w Polakach chwalenia się wzajemnie. Przyłożyć, podłożyć, smagnąć - tak. Why not? Czy to duża skaza? Czy poprawi się samopoczucie autora, jeśli przeczyta dobre słowo konkurenta? Nie. Jeśli się umówimy, wszyscy piszący, że będziemy wzajemnie się wylizywać publicznie, a lżyć tylko po kątach, to zyskają na tym tylko okładki. Polski czytelnik - poza nami, fanami i znawcami - jest już tak solidnie przekonany o mizerii polskiej fantastyki, że nic mu opinii nie zmieni.
Może jednak warto popracować nad następnymi generacjami? Parowiec w stadzie autorów wyróżnił ich kilka, ale czy ktoś się zajął generacjami czytelników? Nie, a warto. Tu są pieniądze. Chyba więc jednak należy trochę energii zwrócić na krytykę, taką użytkową, stosowaną. Na okładki i do jednominutowych wypowiedzi w radio czy TV. Szczególnie, że i tak taka krytyka niewielką ma wartość obiektywną. Co się podoba Temu, nie podoba Tamtemu, i wisi Owemu. Na pewno można powiedzieć, że utwór jest niepoprawny gramatycznie czy ortograficznie. Można dokładnie wyliczyć, szczególnie przy pomocy komputera, ilość liter "ż" w utworze. Im jednak dalej od takich obiektywnych ocen, tym bardziej zanurzamy się w subiektywizmie. A tu już zaczynają się schody. "Jeden by tak, drugi by tak, były sobie dwa Bytaki" - powiadają brydżyści, kiedy nie wiedzą jak zawistować, trzymając kartę w ręku i chcą jeszcze zyskać na czasie.
No właśnie, zawsze jest kilka Bytaków.
Tę samą rzecz można skopać i pochwalić. Może koledzy moi, przyjaciele i konkurenci, nie zastanawiali się nad tym problemem, bo może to i nie jest problemem? Może potrzebna jest dyskusja? Jeśli tak, to służę pierwszymi, gorącymi myślami w temacie. Jak chwalić, jak nie chwalić... Wypracujmy jakiś model, żeby wszyscy równo...
1. Powiedzmy, że Autor popełnił dzieło wtórne, nieoryginalne... Co w fantastyce nie jest rzeczą rzadką, ponieważ - sam pamiętam - ćwierć wieku temu sam mistrz Lem powiedział, że nie ma już w fantastyce tematów świeżych, pomysłów niebanalnych, fabuł oryginalnych. W związku z czym on przestaje się w fantastykę bawić. Dziś przyznaję Mu rację, przynajmniej jeśli chodzi o pierwszą część, tyle że nie rezygnuję z poszukiwań i wysiłków, by zadać kłam Jego i swojej teraźniejszej racji. Wracajmy do baranów, mamy oto przed sobą dzieło smętne, bo bez pomysłu. I mamy dwie postawy krytyczne, dwóch krytyków. Co napiszą?
Niechętny: "Fabuła mdła, martwa, płaska, wtórna, epigońska".
Sprzyjający: "Autor ogrywa co prawda znane schematy, ale jest w tym głębsza myśl - niech się czytelnik kolejny raz zastanowi, czy jego hierarchia wartości i ważności jest właściwa, czy dzieli ją z innymi mieszkańcami naszego błękitnego globu?"
2. Autor pisze standardową fantasy/space operę/SF: rycerz-giermek-miecz-kryształ-smok, lub soldier-pojazd-Alien-wojna-bunkier-dowódca, lub statek-statek-kapitan-dziewczyna. Dopadają dzieła krytycy. O fabule - powyżej. Poniżej, co powiedzą różnobiegunowi krytycy o postaciach.
Niechętny: "Postacie sztampowe, zachowują się jak kukiełki z tektury. Szlachetny wojownik, szlachetny żołnierz, szlachetny pilot... Kobiety tylko po to, by zadawały głupie pytania, odpowiedzi na które przydadzą się i czytelnikowi, by zrozumiał, co autor miał na myśli. Czasem służą do rozebrania i uprawiania z nimi seksu. To też sztampa - seks w krzakach, seks w okopie, seks w próżni... Ileż jeszcze?.."
Sprzyjający: "Umyślnie przywołuje dobrze nam znanych bohaterów, jakby chciał uprzytomnić, że autor nie chce na siłę szukać oryginalności. Nie, on ma coś do powiedzenia i na słowach z ust postaci padających winna skoncentrować się uwaga czytelnika, a nie na barwnej, sztucznej i nieprzystającej do życia biografii uczestników akcji. Mamy do czynienia z miłością, trudną, bolesną czasem, niełatwą do skonsumowania - bohaterowie mają do dyspozycji tylko siodło albo loch, szaniec lub bunkier, fotel w sterówce lub mały kokpit w sondzie zwiadowczej. Ale i tu zachowują godność, a przecież tak łatwo było przesadzić i przejść do karykatury..."
3. Pójdźmy dalej. Autor pisze, dajmy na to, o przemianie konia w krowę.
Niechętny krytyk: "Jeśli czytelnik ma coś między uszami, to najpóźniej w tym momencie powinien szurnąć tą, za przeproszeniem, powieścią, do zsypu. Co to za bzdury - przemiana szkapy w wydojca?! Komu i czemu to służy? To ma byś głębokie? Aluzyjne? Szokujące? Czy jesteśmy na wystawie tak zwanej plastycznej, gdzie na ścianach nie ma nic sensowego, a w programie aż gęsto od słów: paradygmat, instalacja, interakcja, archetyp, choche, fuche, dusche...?"
Sprzyjający mu krytyk: "Ta wielka alegoria, ten krzyk, rozlegający się z dołu, z ludu, z obory, ta bolesna przemiana rumaka w poczciwą Mućkę, pokazana z nerwem, z drżeniem, z wibracją duszy zapada w pamięć. To jedna z ważniejszych i piękniejszych scen utworu."
Można więc i tak, i tak.
4. Zasadźmy się na jakiś inny element utworu.
Język
a) jeśli będzie potoczny:
Niechętny: "Język postaci i, co boleśniejsze, narracji - prosty, by nie rzec prostacki. Złośliwie można by powiedzieć, że autor nie opanowawszy do końca podstaw języka ojczystego zabrał się z nadmiernym i niczym nie popartym przeświadczeniem o własnych możliwościach do pisanie powieści. Cóż..."
Sprzyjający: "Autor z premedytacją posługuje się językiem potocznym, aż czasami boleśnie prostym. Tak jakby malował swój świat prosto, dwuwymiarowo, czernią i bielą. Narrator, posługujący się językiem ulicy, każe podejrzewać, że sympatią obdarza autor właśnie tę warstwę, ją uważa za progresywną, ona niesie nadzieję."
b) jeśli użyje nadmiernie wydumanego, "zaumnego", jak powiadają Rosjanie (nadmądrego?) języka:
Niechętny: "Nie da się niczego pozytywnego powiedzieć o języku utworu. Autor zapewne czytał Joyce'a, zajrzał do Gombrowicza i Kafki. I - na szkodę własną i czytelnika - postanowił przeskoczyć mistrzów. Zaserwował więc bełkotliwe mamrotanie, z którego nie wynika nic kompletnie. Owszem, uruchomiony w edytorze moduł sprawdzania pisowni nie podkreśli czerwonym wężykiem poszczególnych słów, ale to jedyna pozytywna rzecz, jaką można o tej warstwie utworu powiedzieć."
Sprzyjający: "Czytelnik chwilami musi się przedzierać przez nagromadzenia figur stylistycznych, przez ciągi skojarzeń, do których zaprasza Go autor. Nie jest to łatwe, ale kiedy już się uda, przed oczyma utrudzonego rozmówcy - bo do takiej postawy zachęca autor - otwiera się barwny, migotliwy, rozjarzony, oniryczny, pulsujący i efemeryczny świat."
I tak dalej. Jeśli książka jest mętna książka --- możemy napisać, że wymaga skupienia! Jeśli w akcji pocisk goni pocisk, a smuga laseru - poprzednią smugę - piszemy o rewolwerowej akcji, jeśli nam się podoba ją pochwalić, albo o karykaturalnej czy hoollywódzkiej, jeśli się nie podoba. Można powiedzieć "autor zerżnął pomysły", albo "czerpał garściami ze skarbnicy archetypów".
I... I jeszcze by można, ale nie każcie mi samemu wytyczać nowych szlaków w polskiej stosowanej krytyce. Przecież, skoro autorzy nie mają wielkich szans na wydanie beletrystyki, a i tak siedzą przy swoich klawiaturach, to niech się zabiorą do czego innego. W ten sposób w przyszłym roku może mieć będziemy 15 powieści i tyleż krótkich celnych notek o nich. To już kilka znaków, kilka złotych. Ziarnko do ziarnka.
I nawet Jacek Inglot napisze coś pozytywnego o Piotrze W. Lechu?