Bożena Borek: Eugeniuszu, reprezentuję portal internetowy
GILDIA. Czy mógłbyś mi odpowiedzieć na parę pytań?
Eugeniusz
Dębski: Intymnych?
B.B. Nie
intymnych.
E.D. Nie-intymnych? Nie
mógłbym.
B.B. Dobrze, nazwijmy je intymnymi, bo będą
dotyczyły twoich osobistych zapatrywań na współczesne
kino.
E.D. Możemy pogadać o ocieraniu się? Albo -
dlaczego lubię kobiety z dużym biustem?
B.B. Nie, bo ja
nie mam dużego biustu, Eugeniuszu.
E.D. No przecież nie
mówię, że... że się zawinąłem na twoim punkcie, tylko po prostu...
ogólnie...
B.B. Potem może być o ocieraniu. Ale teraz:
Czy uważasz siebie za kinomana?
E.D. Nie. W tym roku
byłem w kinie tylko z siedem czy osiem razy, a w ciągu poprzednich
dziewięciu lat byłem chyba sześć razy - czyli jest to absolutny
rekord.
B.B. Ile z tego było fantastyki?
E.D.
Tylko. Wyłącznie.
B.B. Możesz podać parę
tytułów?
E.D. Mogę. No, oczywiście "Blair Witch
Project". I jeszcze "Cube", i "Jeździec bez głowy". A ostatnio
"Przekręt"; to może nie jest fantastyka, ale też taki sort
rozrywkowy, żadne kino wielkie, tylko kino, hm...
bawiące.
B.B. Który z tych filmów, nazwijmy je
fantastycznymi, najbardziej cię...
E.D. "Blair Witch
Project". Jezu, tak się bałem! Wyszedłem z kina rozdygotany,
dojechałem do domu ledwo-ledwo, ręce mi się trzęsły na kierownicy.
Parę dni właściwie spać nie mogłem. Ze strachu.
B.B.
Lubisz się bać w kinie?
E.D. Lubię się bać w kinie, a
"Blair Witch Project" uderzył mnie tym, że strachy, które
kilkanaście lat temu przeżywałem jeżdżąc pod namioty, gdzieś tam do
lasu i tak dalej, odżyły. I się okazało, że inni ludzie też je
dzielą, że boimy się tego samego. Ale ci ludzie, którzy zrobili
film, zrobili go tak, że ja, no po prostu mówię ci, wyszedłem na
miękkich nogach. A recenzja była taka, że z rzędu za mną - tacy
młodzi ludzie, młodsi ode mnie - jeden powiedział: "Ale głupi film",
a drugi powiedział: "No. Strasznie głupi. Ale do lasu już nie
wejdę".
B.B. A teraz pomówmy chwilę o adaptacjach
filmowych literatury. Oczywiście literatury fantastycznej - science
fiction i fantasy. Coś ci się w ostatnich latach szczególnie
podobało?
E.D. Mm... (milczenie) mmm...
(cmoknięcie)
B.B. "Wywiad z
wampirem"...?
E.D. Tak...
Nie!
B.B. A co?
E.D. "Jeździec bez głowy"
beznadziejny... Hm... już nawet w głowie nie zostały mi tytuły, były
to tak denne filmy.
B.B. Generalnie nie podobają ci się
ekranizacje literatury, tak?
E.D. Nie, nie tak.
Generalnie nie podobają mi się kiepskie ekranizacje.
B.B.
Nie oglądałeś w ostatnich latach dobrej ekranizacji powieści
fantastycznej?
E.D. Wiesz, musiałbym się chyba tak długo
zastanawiać, że nie wiem, czy by ci starczyło miejsca na
szpuli.
B.B. A który z twoich utworów - lub przekładów,
bo przecież będąc tłumaczem, też jesteś twórcą - widziałbyś jako
film?
E.D. Znaczy... ja bym najchętniej zekranizował
przygody Owena Yeatesa. I to się nawet może stanie bo... Nie
chciałbym zapeszyć, ale może będzie taki rzeczywiście moment, że
wytwórnia filmowa - która nie ma aspiracji specjalnych, takich do
Oscara, czy co tam się rozdaje w Gdańsku - taka, co robi dobre filmy
rozrywkowe, bez napalania się, bez nadymania i tak dalej...
Zaproponowali mi, żebym się zastanowił, czy by nie zrobić jakiegoś
serialu z przygodami Owena Yeatesa.
B.B. W takiej
sytuacji wolałbyś sam być autorem scenariusza, czy jest ktoś, komu
byś zaufał i powierzył...
E.D. Nie, nie. Ja się za
bardzo na tym nie znam. Ja bym z przyjemnością komuś dał. Ludziom
szkic dałbym. Ogólny zarys sprawy. Natomiast scenariusz, jak każda
rzecz twórcza, to nie jest rzecz dla amatorów. Bo nie może być tak,
że ktoś z boku wchodzi i pisze wspaniały scenariusz.
B.B.
Czujesz się "z boku" w medium jakim jest kino?
E.D. Tak.
Ja bym dał książkę, i niech... ktoś. Oczywiście, z przyjemnością
wielką bym współuczestniczył w jakiś sposób: powiedział, że mi się
to nie podoba, a to bym wolał. Ale cała ta zabawa w przekład języka
na obraz, na ekran - nie znam się. Po co mam psuć swoje własne
dokonanie, skoro może zrobić to ktoś inny? I lepiej niż ja. No,
niestety, lepiej.
B.B. Jesteś znawcą literatury pisanej w
języku rosyjskim. Jak sądzę, i kinematografia naszych sąsiadów nie
jest ci obca. Czy znasz rosyjską ekranizację mistrza
Lema?
E.D. "Solaris", oczywiście.
B.B.
Mistrzowi się ponoć nie podobało.
E.D. No to się
wygłupił, bo moim zdaniem jest to jeden z lepszych filmów sf, jakie
widziałem. Oczywiście to nie kino akcji, kino przygody i tak dalej.
Ale jeśli ktoś chce powiedzieć, że film fantastyczny polega
wyłącznie na bieganiu Sigourney Weaver po ekranie, a za nią jakiś
taki skorupiak, to bym go właśnie odesłał do Tarkowskiego. Nie
podobało się mu? Trudno. Kingowi się nie podobało nic z jego
własnych rzeczy. Nie wiem, komu jeszcze tam się może co nie podobać.
Ale pisząc, ma się jakąś wizję. Reżyser takiej wizji nie ma. Reżyser
bierze papier i dopiero z tej innej jakby wizji robi jeszcze inną,
swoją. I potem tak się właśnie dzieje, że autor, nie wiedząc co
reżyser miał na myśli, ma pretensje, że on nie tak pomyślał. A nie
mógł tak myśleć, ponieważ jest innym człowiekiem, i to wszystko.
Stąd te wszystkie zabawy - ekranizować "Popiołem i
mieczem", czy "Ogniem i mieczem", czy "Popioły", czy...
nie ekranizować. Bo każdy coś tam innego przeczytał, wyczytał i
chciał zrobić.
B.B. Powiedziałeś mi dziś, że inne
filmy robi się, już z założenia, "do wypożyczalni", a inne "do kin".
Co miałeś na myśli?
E.D. Sam z pewnym
zdziwieniem się dowiedziałem, że tak właśnie się robi na świecie - i
u nas też zaczyna - że niektóre filmy są z definicji przeznaczone
nie na duży ekran. Będą szły w kasetach, DVD, czy
tripidibidi.
B.B. Czy są to gorsze filmy, stricte
komercyjne?
E.D. Nie, one nie są gorsze. Robienie filmu
na duży ekran jest, zdaje się, kilkadziesiąt razy bardziej kosztowne
niż robienie filmu dla kaset, więc pewne wytwórnie po prostu z góry
zakładają, że nie będą się szamotać, nie będą się biły z wytwórniami
Lindy, Wajdy, czy kogoś tam jeszcze. Po prostu kręcimy jakiś dobry
western, taki-to-a-taki. I takim westernem był właśnie film zrobiony
przez tę firmę, która aktualnie by się podjęła ekranizacji przygód
Owena Yeatesa. Byłem przez długi czas zaniepokojony, że to będzie,
jakby z definicji, coś podlejszego, coś gorszego. Ale jak zobaczyłem
zajawki ich filmu, to wyszło mi, że reżyserzy wielkiego formatu - z
całą ich aparaturą, z całymi ich zespołami, sponsorami i tak dalej,
i tak dalej - niekoniecznie muszą być dużo lepsi. Oczywiście nie
mówimy o kinie wielkiej przygody. Mówimy o kinie akcji. Jak facet
strzela w takim kinie, to musi strzelać przekonująco, a nie
amatorsko. A wytwórnie, które robią dla kolporterów kaset, robią to
przekonująco. Tam rzeczywiście te strzały są takie, że pozazdrościć.
Aż by się chciało taki strzał dostać gdzieś w nerkę czy w plecy. To
jest tak sugestywne, takie fajne, że aż miłe - jeśli tak można
powiedzieć.
B.B. Mówisz o kinie akcji. Czy to znaczy, że
twój film będzie "kinem akcji", z przeznaczeniem na DVD i kasety
video - do oglądania "telewizyjnego"?
E.D. Podejrzewam,
że tak. O żadnym wielkim ekranie nie rozmawialiśmy. To może być dla
telewizji. Może dla którejś z komercyjnych telewizji, która być może
za to zapłaci? (śmiech). Byłby to serial dwudziestu paru odcinków
przygód detektywa Owena Yeatesa, czyli każda z opowieści - ile ich
tam jest?... siedem? - byłaby rozpisana na dwa-trzy wątki. Plus
dopisałoby się jeszcze ze dwa-trzy scenariusze, tak, żeby było
właśnie dwadzieścia odcinków, takich futurystycz... hm... (chwila
wahania) Bo to jest tak, że ja uwielbiam Chandlera.
B.B.
Marlowe i te klimaty?
E.D. Oczywiście! I cały ten mój
Yeates to jest taki mały mój... pomnik. Co ja mogłem zrobić
Chandlerowi? Już nic nie mogłem, ponieważ on nie żył. Nie mogłem mu
powiedzieć, że "Ja pana kocham!", albo "Uwielbiam pana pisarstwo!",
czy pojechać na jego grób i złożyć kwiatki - nie było mnie stać na
to. Pomyślałem sobie, że złożę mu hołd, pisząc taki bardzo delikatny
pastisz, jakby z przygodami jego wnuka, czy syna... wnuka raczej, bo
to już za długi odcinek czasu. No i w tym klimacie my z tym wnukiem
- ja i filmowcy, powiedzmy - byśmy "zadziałali", jeśli tak można
powiedzieć. Czy to jest sensowne, nie wiem. Ja bym bardzo chciał
oczywiście to zobaczyć. I jeszcze żeby było zrobione dobrze. Jak i
co z tego wyjdzie - nie wiem. Odpukać. (uderza pięścią w drewnianą
boazerię)
B.B. Eugeniuszu, standardowe pytanie na koniec
wywiadu: twój ulubiony aktor, aktorka, ulubiony reżyser i
najukochańszy film świata?
E.D. Najukochańszy film?
Zdecydowanie "Blade Runner". Co wymusza jakby reżysera - czyli
Scott. Aktor... Hm... Bardzo lubiłem Bruce'a Willisa. Do momentu,
kiedy się skalał "Armagedonem". No, co ja zrobię? Może on nie wie,
że Dębski go nie lubi przez "Armagedon". Może mu to zwisa... Do
"Armagedonu" byłem pełen podziwu i miłości. Teraz już trochę
mniej.
B.B. "Blade Runner", Ridley Scott. Dlaczego w
takim razie nie Harrison Ford?
E.D. No... też, też...
Wiesz, jak mam wybrać jednego, no to jednego, a Ford musiałby być
jednak drugi. A jeśli chodzi o dziewczyny, to niewątpliwie Kathleen
Turner i Romy Schneider. Romy już nie może się rozwijać, z powodów
oczywistych, ale... Jak popatrzyłem w jej oczy, jak tak zajrzałem w
ten ekran, to miała taką... taką... Nie chciałbym używać... - bo to
trzeba by nieprzyzwoicie powiedzieć.
B.B. Możesz
nieprzyzwoicie. Znajdziemy eufemizm.
E.D. No nie wiem,
czy znajdziecie. (*) Ona... miała takie kurewskie wnętrze. To było
takie kurewskie w bardzo pozytywnym znaczeniu.
B.B. Romy
Schneider, a nie Kathleen Turner?
E.D. Kathleen Turner,
to Kathleen Turner - to inna historia. Ale Romcia!... Jak widziałem
Romcię... Wiesz co? Ręce opadały. Ręce, nogi i wszystkie inne
członki. Po prostu - Roma!
B.B. Eugeniuszu, w nowym
tysiącleciu (** ) życzę ci więcej takich "Romć". W imieniu
swoim i fanów internetowego portalu Gildia dziękuję ci za tę
intymną rozmowę.
E.D. Ja również dziękuję.
(*) Rzeczywiście - nie znaleźliśmy.
(**) Wywiad miał miejsce w noc sylwestrową podczas Nordconu Technologies Ltd.