Po kilku latach, może nawet o rok dłużej, wracamy, ja,
wydawca i Ty, Czytelniku, do Moherfuckera.
Cykl miał fajny poród, potem powikłania, potem
dorastał zdrowo i miło, po czym znowu się powikłał, i czwarty tom, „Lord Of The
G’hreengs” walał się po dyskach dobre kilka wspomnianych lat, aż doczekał,
biedak, rozwiązania.
Znajdziecie w księgarniach dobrych, właściwie – jednej
dobrej, księgarni wydawnictwa Solaris,
https://esef.com.pl/
wszystkie cztery już tomy, dobrej, krwawej,
ideologicznie właściwej, soczystej i czystej fantastyki. Z elementami horroru.
Dla wielbicieli Samotnika z Providence, Ojca Przedwiecznego Cthulhu, H.P.
Lovecrafta. Dla czcicieli Dębskiego. Miłośników Voya Sedeńki. Czyli – dla
wszystkich.
Miłego lekturowania!
Okładki przekierowują bezpośrednio do księgarni!
Cykl „Moherfucker”
t.1 „Hell-P”
EuGeniusz Dębski
...Wyjąłem komórkę i nacisnąłem kilka klawiszy, pojawiło się zdjęcie
Pixela, zaciekawiona mordka, uszka postawione, różowy nosek… Zerknąłem na
procesję i pokiwałem głową.
– Dobra. Zabieram swoją Dorocię i żegnam pana ozięble –
rzuciłem.
Wskazałem palcem tę oporną, akolici z gotowością podprowadzili ją do
mnie. Wpatrywała się we mnie z przerażeniem, odwróciła głowę do kapitana, ale uciekł
spojrzeniem.
– Idziemy, dziewczyno – powiedziałem łagodnie. – Nikt i nic ci nie
grozi.
Dziwnie pokręciła głową, przeszły mnie ciarki. Albo była upośledzona,
albo napakowana czymś. Nabrałem ochoty na rzucenie jeszcze kilkoma obraźliwymi
słowy, ale stając się opiekunem dziewczyny nałożyłem sam sobie na ręce okowy.
W amerykańskim stylu wycelowałem w kapitana ze wskazującego palca i
trzymając dziewczynę za prawy łokieć skierowałem się do bramy. Nikt nas nie
ścigał, nikt nie rzucił niczym, nawet przekleństwem. To mnie uczuliło.
Przypomniałem sobie, że druga brama znajduje się od Sytej, i jakbym
wykrakał. Czekali tam na nas. Oczywiście Uszatek z kolesiem, z pałami.
Przesunąłem Dorotę za siebie, przy okazji rzucając kontrolne spojrzenie na
bramę. Była zamknięta, ale nad krawędzią furtki zobaczyłem kapitańską grzywę.
Obiecałem sobie, że wrócę tu kiedyś w weekend. Na razie jednak miałem tu dwóch
podjaranych gówniarzy. Nie wyciągałem spluwy, nie zamierzałem nikogo zabijać.
Może trzeba było, choć wyprzedzając wypadki, wiem, że co najmniej jeden z nich
nie ustąpiłby.
Ten cwany z Bielawy czy skądsiś tam został lekko z tyłu i wyraźnie
odchodził w bok. Do przodu parł drugi, nieznany mi. Przygwoździłem
Dorotę słowem i mocnym szarpnięciem za łokieć, ruszyłem w jego kierunku.
Trzymał bejsbola obiema rękami, lekko poruszał nim, usiłując zamieszać w
naszych szeregach. Był praworęczny, więc niemal na pewno trzepnie z prawej.
Skinąłem nań ręką, i kiedy rozjuszony skoczył do przodu, ja skoczyłem
jeszcze szybciej, zanim zdążył wyprowadzić uderzenie, jego bezużyteczna już
pała znalazła się za moimi plecami. Dźgnąłem go w oczy, ryknął i szarpnął
głową. Miał dość, więc skończyłem soczystym kuksańcem w słoneczny splot.
Zwiotczał, pociągnąłem go za siebie i cisnąłem pod mur z krzewów.
Przy okazji zerknąłem na Dorotę, właśnie otwierała usta, żeby krzyknąć,
runąłem na ziemię, pała przeleciała nade mną, ale czubek buta gnojka wpił mi
się pod dolne lewe żebra. Okręciłem się i podciąłem… chciałem podciąć nogi.
Nadzwyczaj zręcznie podskoczył i nawet zdołał machnąć pałą w dół, oberwałem w
lewy bark. Uwziął się na moją lewicę?
Już staliśmy na nogach. Teraz zobaczyłem, że ma oczy starego
doświadczonego basiora. Dlaczego nie widziałem tego wcześniej?
Machnął bejsbolem, ale bez wiary, tylko tak, żeby coś się działo.
No, trudno. Odskoczyłem do tyłu, wyszarpnąłem z kabury glocka.
Wcale się nie zdziwił. Nie przestraszył. O?
Wolno ruszył na mnie. Odczekałem aż będzie miał prawą wykroczną i
strzeliłem. Na udzie wykwitł mu purpurowy mak, opuściłem broń i sięgnąłem do
kabury, zamierzając włożyć doń broń. Omal nie przypłaciłem tego co najmniej
sińcem. Chłopak na przestrzelonej nodze skoczył na mnie i wywinął pałą z wprawą
jakiegoś cholernego Josepha Masura. Odskoczyłem i zwaliłem się na plecy,
potknąwszy o rzygającego kolesia. Upadając, wystrzeliłem dwa razy, jeden pocisk
trafił gdzieś w wątrobę, drugi w bok szyi. Przewinąłem się przez głowę i już
stałem.
On też.
Teraz już przestało być śmiesznie. Nie strzelałem ślepakami, nie
śniłem, nie naćpałem się amfy, fakty powinny stać nogami na ziemi, a nie stały.
Do cholery – nie stały! Trzy pociski tego kalibru powinny przynajmniej
oszołomić go, o utracie przytomności nie wspominając. Tymczasem on wyszczerzył
zęby, jeszcze bardziej upodabniając się do wilka i ruszył na mnie. Tym razem
trzymał
pałę z boku, zupełnie nie przejmując się moim pistoletem. Dzieliły nas
trzy metry. Wycelowałem w głowę, zero reakcji, zaczął
obchodzić drgające i charczące ciało kolegi. Wystrzeliłem dwa razy,
ramię i pała, oba pociski sięgnęły celu. Prawy bark eksplodował mu tkanką i
kośćmi, pała wyleciała w powietrze, ułomek od razu odrzucił i skoczył na mnie.
To już zakrawało na paranoję. Poczęstowałem go kopniakiem w postrzelone
udo, przyłożyłem kolbą glocka w mostek, tylko zacharczał, ale nie padł, nie
uległ – usiłował bić się dalej, szczęśliwie działała mu tylko lewa ręka. Było
już stosunkowo łatwo, zablokowałem jego sygnalizowany sierpowy z lewej i własną
lewą poczęstowałem w skroń. Wynik przekroczył wszelkie oczekiwania
– wytrzeszczył gały, z ust buchnęła mu żółta piana, szczeniak zatoczył
się, chwycił lewą dłonią za gardło i zaczął wyć. W pierwszej chwili myślałem,
że odgrywa jakiś cwany spektakl, który ma mnie uśpić, ale pouczony już jednym
kiksem, nie chowałem gnata, wręcz przeciwnie – wymierzyłem w głowę i czekałem.
Moja ofiara szczerze, chyba, znieczulona, może wreszcie odczuwając skutki
postrzałów, zawirowała na rannej – o dziwo! – nodze i zwaliła się na ziemię.
Znieruchomiał.
Teraz nagle odezwała się Dorota, przeraźliwy wizg wypłoszył
ciszę skuteczniej moim zdaniem niż strzały. Zerknąłem na nią, na
szczęście nie uciekała nigdzie, stała z palcami wczepionymi we włosy i
udowadniała, że ludzie, znaczy kobiety, mogą nadawać w skali nieosiągalnej
dla przeciętnego radia marki „Taraban”.
Ruszyłem do niej, zatrzymałem się jednak przy wymiotującym ciągle
gówniarzu, odwróciłem go dość brutalnie na bok, żeby się nie zachłysnął
wymiocinami, podszedłem do stojącej z zamkniętymi oczami dziewczyny płoszącej
ultradźwiękami chronione prawem nietoperze, potrząsnąłem nią.
– Dorota! Hej, uspokój się. Już po wszystkim. Chodź – pociągnąłem ją za
sobą.
W tej samej sekundzie poczułem, że coś jest nie tak. Odwróciłem się
migiem gotów strzelać, strzelać i strzelać.
Ale nie było do czego. Ranny skurwiel jednak mnie wykiwał
i wczołgał się gdzieś w krzaki.
A kij mu w ogon! Nie chodziło mi o trupa, chodziło, żeby z siebie nie
zrobić zwłok. Dorota przestała się popisywać wizgiem, pociągnąłem ją i niemal
biegiem dotarliśmy do wozu. Wbiłem ją na tylną kanapę, nie lubię jeździć ze
świrami obok siebie, pryskając żwirem z pobocza ruszyłem do centrum.
Ciekawe czy taki napór Jerzego satysfakcjonuje, kurwa jego gajowego!
Trup, albo prawie trup, drugi pobity do utraty przytomności, moje sińce. Jeśli
macie zapotrzebowanie na wsadzenie kija w mrowisko to do mnie jak w dym! Nikt
lepiej tego nie zrobi.
Wbrew logice zatrzymałem się przy pierwszym sklepie, kupiłem mineralną
dla siebie i colę dla Dorotki. Jak się spodziewałem – przyjęła z wdzięcznością.
Mogłem kupić chipsy, pewnie też by wzięła. Nie ma takiego przeżycia, które
negatywnie wpłynęłoby młodziakowi na zużycie coli. Ja wypiłem litra w dwie
minuty, beknąłem cicho i, już spokojniejszy, pojechałem do miasta...