Z okazji 25 lat istnienia "strony www" EuGeniusza Dębskiego z czysto kronikarskiego obowiązku słów kilka (Andrzej "Andre" Szołtysik):
- 1997 - Skromne początki jako "fanowska" witryna ulubionego pisarza
- 1999 - Zmiana wyglądu i informacja o kolejnych zmianach na stronie co nowego się pojawia.
- 2001 - www.debski.art.pl - tam kiedyś funkcjonowaliśmy
- 2007 - '10 lat razem' i ruszyła domena: eugeniuszdebski.pl
- 2022 - To już 25 lat :)
Beata i EuGeniusz Dębscy na na Facebook.
EuGeniusz Dębski
cykl MOHERFUCKER:
IV - LORD OF THE G’HREENGS
„Czas jest tak naprawdę jedyną rzeczą, jaką bez
wyjątku wszyscy dostajemy zupełnie za darmo! I – wydaje mi się – że nikogo ten
dar nie cieszy!”
Owen Yeates
0 » Inicjacja
Les nie lubił mordować bez potrzeby.
Inaczej: nigdy nie zamordował bez potrzeby!
A dokładnie: zamordował dotąd tylko raz. Ale zabił wtedy dwoje ludzi.
Teraz zamierzał zabić kolejną parę.
Siedział przy stole z nietkniętym
niesmacznym obiadem i patrzył w zielone gadzie oczy La Marcka. Rufus La Marck
miał oczy gada i specyficznie nimi poruszał: przed każdym poruszeniem gałki oka
przymykał na pół sekundy powieki, jakby się zastanawiał, czy warto poruszyć
nimi w prawo lub w lewo. Teraz też przymknął je na pół sekundy, jak jadowity
jaszczur z Comodo, a kiedy je otworzył, okazało się, że wcale nie patrzył na
Lesa, tylko gdzieś w lewo. Siedzący obok Vagemaster miał podobne mętne niedobre
spojrzenie, ale oczy zupełnie inne: szare z niebieskimi, lodowatymi cętkami. Harry
Vagemaster patrzył tępo przed siebie, dźgał w tacę z obiadem na oślep, nabierał,
co popadło, i pakował do ust. Co kilka razy zaczerpnięta papka spadała z
widelca, albo wcale jej nie nabierał, ale i tak pakował pusty koniec widelca do
ust i nawet przeżuwał tę pustkę, a potem ją przełykał.
Les uważał, że było to obrzydliwe.
Choć, z drugiej strony, taca dzieliła się na trzy segmenty: teoretycznie – purée
ziemniaczane, gulasz, zielenina, praktycznie – w każdym segmencie było to samo,
ale w innym kolorze. Jak udawało się przygotować gulasz o smaku ziemniaków i
groszek o tym samym smaku, pozostawało pięciogwiazdkową tajemnicą więziennej
kuchni.
Już za chwilę to przeżuwanie powietrza
miało się skończyć, obaj mieli zamknąć na zawsze paskudne gały, przestać
poruszać ohydnymi cienkimi wargami, bo w tym byli podobni: niemal pozbawieni
warg, jakby ktoś im je odkroił. Może dlatego nigdy się nie uśmiechali, a gdy
mówili, z tych nienormatywnych ust ulatywały suche, szeleszczące, sykliwe,
skłaniające do torsji słowa.
Les wstał i wyprowadził błyskawiczny
prosty w nasadę nosa La Marcki. Nie był to uzgodniony sygnał, miał być nim
banalny tekst: „Coś się, kurwa, zacznie!”.
I zaczęło się. La Marck zachwiał się na
krześle, ale nie spadł ani nie stracił przytomności. Zaczął się podnosić, z
wężowym spojrzeniem wlepionym w Lesa. Wtedy siedzący po jego lewej ręce Boy
Gorilla wyszarpnął z rękawa kolec do lodu i wbił w plecy La Marcka.
Inaczej: chciał wbić. Kolec jakby
natrafił na pancerz, ostry czubek ześliznął się, prując więzienną bluzę La
Marcka, ale najwyraźniej nie przysparzając mu bólu, a tym bardziej nie
pozbawiając go, jak było planowane, podłego kurewskiego życia.
La Marck wykonał dziwny ruch głową,
jakby osadzoną nagle na dłuższej szyi, najpierw poruszył głową w kierunku Lesa,
ale zaraz odwrócił ją w kierunku Boya. Ten poderwał rękę i dźgnął jeszcze raz,
znowu bez skutku, ale sam impet uderzenia powalił La Marcka na stół, a jego gęba
wylądowała w tacy. W segmencie groszku, o smaku gulaszu. A może ziemniaków?
Z rzędu za La Marckiem poderwali się
czterej więźniowie i rzucili na Vagemastera, ciągle jeszcze siedzącego w jakimś
downowym bezruchu. Ktoś, głupio, bo przecież tace były niemal nieważkie, walnął
Vagemastera w tył głowy pustą tacą. Ktoś inny dołożył po prostu straszliwe uderzenie
złączonymi dłońmi w kark. Kręgi szyjne powinny trzasnąć , a głowa majtnąć się w
bok. Ale nie majtnęła. Vagemaster, przydupas La Marcka, wystrzelił w górę z
krzesła, wykonał nieprawdopodobną, nieludzką, niemożliwą do wykonania ewolucję
i stanął twarzą w twarz z oniemiałymi napastnikami.
Les zrozumiał, że zaraz zaatakowani
przejmą inicjatywę, że pokażą zaskoczonym, lekceważącym ich trochę
współwięźniom, gdzie raki zimują. Wyszarpnął zza pasa łańcuch wykonany w
warsztacie ze złomowanych pałąków kłódek z jedną kulistą na końcu, zawinął nim
mocno i z całej siły strzelił metalową bańką w skroń La
Marcka. Rozległ się pusty huk, jakby czerep pozbawiony był jakiegokolwiek
wypełnienia, ale sam La Marck zachwiał się tylko i machnął rękami, by odzyskać
równowagę. Dwaj ludzie skoczyli do jego łap, chwycili go za łokcie, energicznie
załamali te ręce, a trzeci, niski Azjata, wybił się w górę i z całej siły
strzelił piętami w dolne żebra ofiary. Powinny się połamać w cztery fiuty,
odłamki miały pokiereszować płuca, wbić się w serce, naszpikować drzazgami
wszystkie wewnętrzne organy. Les zostawił La Marcka, by konał w mękach. Obiegł
wychylonego, niemal leżącego na stole Faję, który usiłował chwycić za szyję
Vagemastera, zawinął mocno łańcuchem i trzepnął pokurcza w głowę. Łańcuch
zawinął się na czaszce i końcem huknął Vagemastera w nos, gęba mu się zmieniła
w ułamku sekundy, a ze środka twarzy wystrzeliła zielona breja.
Gnój miał ryj wypełniony tym
pierdolonym groszkiem?! – pomyślał Les.
A potem już się nie zajmował apetytem
kurdupla, tylko bił, bił, uderzał, wyjąc w szale, zgrzytając zębami, i
uderzając, uderzając…
Strażnicy zareagowali, jak to oni, z
minutowym opóźnieniem, na co liczyli napastnicy. Rozległa się syrena i któryś
ze strażników ryknął do mikrofonu, a system wzmacniający, mający siłą głosu
powalić krnąbrnych więźniów, posłusznie przeniósł jego wrzask z taką mocą, że
kilka pustych tac drgnęło i przesunęło się po stole.
Mordującym parę kolegów po wyroku
więźniom nie przeszkodziło to, a wciąż nie zamordowanej parze nie pomogło. Już
po kilkanaście żądnych mordu rąk uderzało w każdego ze skazanych na śmierć
więźniów. Les cisnął łańcuch na stół, wyciągnęło się po niego kilka uwalanych
czymś obrzydliwym, pewnie obiadem, rąk. Przejął go Ponurak Abel, wyszarpnął z
łakomych palców Fisneya i zaczął metodycznie tłuc w korpus La
Marcka. Oberwało się też któremuś z zabójców, ale Les nie zobaczył komu,
odskoczył od grupy tłukących na śmierć i rzucił się do akrylowych drzwi do
jadalni. Strażnicy właśnie startowali do przekroczenia progu i przerwania
planowanego od dawna i zrealizowanego w ostatecznym stadium rozpaczliwego lęku
mordu.
– Zatrzymać klawiszy! – ryknął Les i
rozpostarłszy ramiona, skoczył na strażników.
Natychmiast oberwał dwiema pałami w
ręce, omdlały mu z bólu, ale zacisnął zęby i wykorzystując impet i ciężar ciała,
runął na strażników. Co do przewagi wagi, było to dyskusyjne, wielu klawiszy
wyhodowało sobie godne pozazdroszczenia i trudne do przesunięcia tusze, ale Les
był wysoki, wyższy od większości z nich, trudno im było trafić go w głowę, choć
ją pochylił, chroniąc twarz. Napierał na usiłujących przebić się przez drzwi
strażników. Któryś z kumpli, widocznie nie mogących dorwać się do tłumu
mordujących, rzucił się z boku i zaczął wypychać klawiszy z jadalni. Pojawił
się ktoś z prawej, to Montiac, który radośnie ryknął: „Napierdalamy ich!”. Za
nim pchał się Dedede, nazywany tak, bo nie udawało mu się przebrnąć przez słowa
z „d” na początku. Ten wymachiwał krzesłem.
– Zostaw! – wrzasnął Les. – Nie bić,
tylko powstrzymać!
Ale Dedede za bardzo się nakręcił na
napierdalankę ze strażnikami. Wymachiwał lekkim i – w gruncie rzeczy –
nieszkodliwym mebelkiem, Les przestał do niego wrzeszczeć, zwłaszcza że
któremuś z klawiszy udało się szczególnie boleśnie trafić go w szyję. Pochylił
głowę jeszcze niżej i pod ramieniem rzucił spojrzenie na ośrodek buntu,
miejsce, gdzie trzy minuty temu siedzieli Vagemaster i La
Marcka. Kłębiło się tam od wymachujących rękami ludzi, ktoś wskoczył na stół i
skakał po nim, a raczej po czymś, co na nim leżało. Potem skaczący pośliznął
się, upadł na bok w jakąś rozmaziowaną galaretę, wrzasnął skrzywiony, podparł
się ręką, by szybko wstać, ale ręka podjechała i zwalił się ponownie na bok. Z
ust buchnął mu przeraźliwy, zagłuszający nawet krzyki innych wrzask, przerwany
przez fontannę wymiocin.
W głośnikach eksplodował ryk zmianowego
dyspozytora, wzmacniacz rozkręcono na taką moc, że słów nie dało się zrozumieć,
po prostu uderzały w bębenki uszu jak pociski wystrzelone z procy. Bolało jak
cholera, kosmiczny ryk, rozwalający mózg jazgot wprawił głowę w drżenie, Les
miał wrażenie, że za chwilę dźwięk wypuchnie w mózgu i rozsadzi czere…
Nagle w głowie Lesa detonowała cisza.
Ale mnie trafił, skurwysssss…
1 » 20 sierpnia. New Orlean
Na „odprawie” w Seattle Jerry
powiedział, że musimy spodziewać się na pewno, po pierwsze - odwetowych, po
drugie – prewencyjnych, działań ze strony Cthulhu i jego pomiotu. Dlatego nie
polecimy do Nowego Orleanu rejsowym samolotem, żeby nie narażać niewinnych
ludzi.
– Bo przecież gówno ich obchodzi, że
działamy w ich imieniu i dla nich – rzucił w przestrzeń przed sobą Kostia
Sukonin. – Również dla nich.
Zauważyłem, że Sukonin ma cholernie
dużo do powiedzenia przestrzeni przed sobą. Od dwu miesięcy, od naszej walki z
archibiskupem Cthulhu w Petersburgu, od samobójczych, wymuszonych przez
przeklętą rudą lisicę śmierci jego teściów i przybranych rodziców Kostia często
wpatrywał się przed siebie tak nieostrym spojrzeniem, że można by mu podstawić
tyranozaura, a on tylko by machnął ręką, że niby zasłania widok. Poza tym
częściej się odzywał do owej przestrzeni niż do nas. Na szczęście, przynajmniej
na razie, ta przestrzeń jeszcze mu nie odpowiadała. Bo gdy odpowiadała,
człowiek wchodził na dach najbliższego wieżowca i pikował na czuprynę.
Jerry zareagował na jego słowa tak, jak
reagował cały czas – nijak. W każdym razie nie reagował w sposób widoczny. Ale
przecież ślepy nie był. Po prostu dawał Kostii czas na otrząśnięcie się. Ja też
uważałem to za najlepszy sposób, drugim był wojskowy kapralski dryl: zero
dyskusji, beznamiętne rozkazy i bezwzględne ich wykonywanie.
Odbyliśmy w kwartecie, z jakimś gościem
od zaopatrzenia godzinną dyskusję nad potrzebnym w Nowym Orleanie sprzętem.
Jerry przypomniał mi, a Kostii uświadomił, że nasza wojna z Cthulhu nie jest
znana ogółowi dowództwa FBI. I dobrze, bo gdyby była znana, to by została po
cichu wymieciona poza słynny budynek, a już na pewno nie udałoby się załatwić
umieszczenia Cthulhu na liście Ten Most Wanted. Narada o sprzęcie i
wyposażeniu byłaby nudna, gdyby w ogóle nie fakt, że musieliśmy ją odbyć.
Wynikało z tego jasno, że siły FBI w NO nie będą nam silnie sprzyjały, i na
pewno możemy liczyć tylko na kilka koców z demobilu albo demolki i manierki. W
każdym razie tak wynikało z listy wyposażenia, którą nam Bill czy Will
przygotował. Nie wtrącałem się, bo nie miałem pomysłu, mój Desert Eagle wylegiwał
się w sejfie we Wrocławiu.
A od Rosjan miałem przecież Gracza,
czyli szpaka i pociski srebrne. Albo z tym sobie poradzę, albo już z niczym.
Odlot rano, skoro świt; zaproponowałem
Sukoninowi spacer po Nowym Jorku, przylecieliśmy tu z Petersburga tydzień temu,
a miasto widziałem jak na filmie z National Geographic – z okien samochodu, o
upiornie zaczernionych szybach, jeszcze parę procent i mogliby już wstawić
blachy, efekt ten sam. Kostia nie podskoczył z radości, zastanawiał się chwilę
i powiedział:
– 7 World Trade Center, Lower Manhattan. Tam – chętnie.
Akurat ten budynek nie imponował mi
wcale, ale był na Manhattanie, więc nie marudziłem. Poprosiłem Jerry’ego o
samochód z normalnymi szybami i sprytnym kierowcą, otrzymaliśmy i jedno, i
drugie. Objechaliśmy niemal cały Manhattan, bo tak zaordynowałem, Central Park,
budynek Dakota, w którego bramie debil zastrzelił geniusza, tylko po to, żeby
stać się sławnym. Ale zmowa mediów spowodowała, że już niewielu pamięta, jak
się gad nazywa. Ja pamiętam. Jak wypuszczą go z pierdla, jeśli wypuszczą, to
przyjadę i wpakuję w niego cztery pociski, dokładnie wymierzone, żeby mógł
jeszcze przez godzinę żałować reszty nieprzeżytego życia.
Postawiony jako pierwszy z grupy
wieżowców ten siódmy nie imponował i nie wzbudzał emocji.
– Ni chuja siebie! – powiedział
Kostia, zadzierając głowę pod wieżowcem.
– To podziw czy kpina? – zapytałem.
– To cytat.
Ni chuja siebie, ni
chuja siebie. Listja padajut s klona, z jasienia. Ja smotriu w akno,
waprasitielno. A listja padajut ochuitielno!
[1]
– Piękne. Rosyjscy poeci potrafią
dźgnąć w serce, co nie? Prosto w kichy, że tak powiem.
– No, no! Od poetów ręce precz, od
rosyjskich. – Okręcił się na pięcie i stanął twarzą do mnie, plecami do
budynku, dla którego tu przyjechaliśmy. – Wracamy?
Znudzony towarzysz podróży to wróg
podróży, nasz wróg. Skinąłem głową i skierowaliśmy się do samochodu. Kierowca,
stojący cały czas w uchylonych drzwiach, chyba po to, żeby ukryć, że trzyma w
łapie jakieś UZI, widząc, że wracamy, wsunął broń w jakąś sprytną skrytkę w
grubaśnych drzwiach. Gdy wsiedliśmy, błyskawicznym wężowym ruchem wsunął się za
kierownicę i już jechał. Jakby miał cztery ręce i dwie nogi.
Wróciliśmy na kwaterę w zwarzonych
humorach. Kostia poszedł do siebie, na zimną wódkę, bez kolacji. Ja zwaliłem
się w ogromną wannę ze stertą pism, na których usiłowałem odzyskać swoją
kaprawą angielszczyznę. Trochę liczyłem na cud, że oto umysł, widząc, jak
bardzo jest mi ten język teraz potrzebny, nagle machnie ręką i otworzy jakąś
sekretną klapę we łbie, a stamtąd popłynie wiedza o prostej, jakoby, gramatyce
i do tego osiem tysięcy słówek. Na początek.
Może to było to wraże działanie
Cthulhu, o którym mówił Jerry, ale nie przyswoiłem wiele, tylko się umęczyłem
dla kilku amerykańskich anegdot.
Spałem dość dobrze, choć marnie mi
poszło w przeliczaniu celsjuszy na fahrenheity, w rezultacie czego obudziłem
się za pierwszym razem zlany potem, za drugim zziębnięty, dopiero trzecie
ustawienie okazało się circa właściwe i pozwoliło mi pospać do szóstej. Jerry’ego
nie było całą noc albo wrócił, kiedy już spałem, i wypadł, kiedy jeszcze
kimałem. Poprzeciągałem się, wykonałem coś, co od biedy można by uznać za
autorski zestaw rozciągająco-wyciągający albo jeszcze głupiej. Po goleniu i
prysznicu dokończyłem pakowania, wyniosłem walizkę przed pokój i poszedłem do
jadalni.
Kostia stał pod wyciągiem i puszczał
weń solidne obłoki dymu, jakoś tak soczyście palił, że człowiek aż się dziwił,
że to papieros, a nie grubaśne cygaro.
– Priwiet! – rzuciłem, idąc w
kierunku bufetu.
– Halo! – odrzucił kpiącym tonem.
– Masz jakiś dobry podręcznik do nauki
angielskiego przez sen? – odpaliłem, zły, że ciągle się wszystkich czepia. – Bo
od wczoraj podciągnąłeś się okrutnie...
– Touché! – parsknął i zgasił papierosa. Chciałem rzucić: „– I
francuski???”, ale zdołałem się powstrzymać, i słusznie, bo Konstanty dodał: –
Przepraszam, jestem niestrawny, wiem, ale ten niestrawny wygrywa ze mną
normalnym.
– Trzymam kciuki za ciebie normalnego –
oświadczyłem, udając, że nie przywiązuję wagi do własnych słów. Nalałem sobie
kawy i skosztowałem. No-no! FBI na kawie nie oszczędzało, niech żyje Hoover,
wielki miłośnik kawy i cygar. – Kawa wspaniała – stwierdziłem. – A daje się
jeść?
– Nie wiem, jeszcze nie jadłem –
lekceważąco wzruszył ramionami. Nagle westchnął. – Nie dlatego, że to
amerykańskie, w Rosji też jest dużo gównianego żarcia. Po prostu nie mam
apetytu, ale zaraz, oczywiście, zjem, nie denerwuj się.
Przechwyciłem jego spojrzenie, chciał
uciec wzrokiem, ale pokiwałem mu palcem przed nosem. – E-e! Kostia? – Pokazałem
palcem na niego i na siebie. – Ja i ty jesteśmy jednej krwi!
Uśmiechnął się blado, opuścił wzrok ku
podłodze i ponownie wzruszył ramionami.
– Nie zawiodę Gromady Seeoneeńskiej.
Wśród całego zestawu sprzętów wpadł mi
w oko specjalny opiekacz do parówek; rozśmieszył mnie. Włożyłem do niego trzy jakoby
niemieckie parówki, włączyłem maszynerię i po dwóch minutach wyjąłem kiełbaski
. Ba-a-ardzo apetycznie się przypiekły. Kostia cmoknął i poprosił: – Dla mnie
to samo!
Jedliśmy więc winerki z bawarską
musztardą, które jakoś pozytywnie wpływały na humory. Zaczynałem śniadanie jako
umiarkowany, ale mocny pesymista, kończyłem – jako radosny optymista.
I Kostia też.
Trwaliśmy w tym pozytywnym nastroju
przez cały dojazd do lotniska Johna F. Kennedy’ego, przez start i kawałek lotu,
który miał nas doprowadzić do lotniska innego sławnego Amerykanina – Luis
Armstrong New Orleans. Ale los nastawił się na płatanie figli, wolałem
myśleć, że to los niż Cthulhu. W drugiej połowie trzygodzinnego lotu zaczął
szwankować lewy silnik naszego odrzutowca. Lodowaliśmy w Atlancie; Hartsfield-Jackson
Atlanta International nie zrobił na mnie wrażenia, bo i jak, skoro
widziałem tylko jakieś hangary, bardziej i mniej podniszczone, oraz kilkadziesiąt
różnych samolotów, będących magazynami części do wyjęcia. A ten widok napawał
jakąś odmianą strachu przed lataniem. Myśl o tym, że mechanik w wyszmelcowanych
portkach z szelkami, beztrosko pogwizdując, przychodzi tu, wyrywa obcęgami
jakiś element, wraca, wkręca go w inny samolot, i ten inny ma przenieść mnie
przez ocean, wywoływała szybki, ale niemiły przemarsz stada lodowych ciarek po
plecach.
Kostia miał to w nosie, palił
papierosy, przepijał puszkowym piwem Obołoń 7, którego kilka sześciopaków
wtaszczył na pokład, i pomrukiwał pod nosem jakieś marszowe melodie. Niby nic
dziwnego, w końcu był reprezentantem tak muzykalnego narodu z ogromnym zasobem
podnoszących na duchu melodii, marszów, pieśni bojowych i pobitewnych, relaksujących,
sentymentalnych, nostalgizujących… Jakieś „Kalinki”, „Słowiki”, Bajkał i Wołga,
synowie i córeczki, starzy rodzice, młoda żona, krzywy płot, nieskoszona łąka, księżyc
i słoneczko, i gwiazdy… I „Katiusza”, koniecznie! Ja sam, nie będąc żadnym
znawcą, od razu mógłbym zanucić, bez słów oczywiście, z pięć czy sześć, Kostia
pewnie znał dwadzieścia razy więcej.
Ale nie sprawdzałem swojej teorii, nie
pytałem Kosti, ile czasu może siedzieć niemal nieruchomo i cicho nucić,
podnosząc siebie na duchu czy też się relaksując. Najbardziej prawdopodobne
wydawało mi się, że zwyczajnie tęskni i tę tęsknotę artykułuje właśnie przez
ciche melodyjki emitowane bez otwierania ust.
Po godzinie z kabiny pilotów wyłonił
się ktoś w garniturze, całkowicie cywilnym, zatem nie wiedzieliśmy, kim jest –
ochroniarzem, pilotem, nawigatorem? Pochylił się nad Jerrym i cicho wymruczał,
że możemy wyjść, bo samochód już czeka.
I tak przenieśliśmy się do śmigłowca i
kolejne trzy godziny lotu nie były już takie promienne jak pierwsza. Kostia,
jeśli coś mruczał, to bez słuchaczy, bo w słuchawkach nie było go słychać, a
bez słuchawek tym bardziej. Udało mi się zapaść w nerwową drzemkę, z której
wypadałem na dwie-trzy sekundy co kilka-kilkanaście minut, dziwiłem się, gdzie
jestem, i zanurzałem się ponownie w dusznym zapadlisku. Potem w senną alienację
wdarł się czyjś głos. Wyrwałem się ze snu i rozejrzałem – Sukonin przykleił
się do okna, Jerry z drugiej strony. W słuchawkach rozbrzmiewał maszynowy głos
cyfrowego tłumacza: – Most nad jeziorem Pontchartrain, Lake Pontchartrain
Causeway, łączący od południa Metairie, przedmieścia stolicy Luizjany, Nowego Orleanu ze zlokalizowanym na północnym brzegu Mandeville, jest szóstym co do długości mostem na świecie I
drugim co do długości nad przestrzenią wodną. Składa się z dwu równoległych
mostów, których długość w najdłuższym miejscu wynosi dwadzieścia trzy mile,
osiemdziesiąt siedem stóp. Most podtrzymywany jest przez ponad dziewięć tysięcy
betonowych filarów, na ósmej mili od północnego wybrzeża znajdują się
podnoszone elementy mostu.
Ziewnąłem, nie otwierając ust. Sukonin wsłuchiwał się pilnie w tekst z
informatora, Jerry miał słuchawki założone „na bakier” – jedna na uchu, druga
nad uchem, żeby kontrolować i nagranie, i dźwięki w kabinie.
– Pomysł budowy takiego mostu w dziewiętnastym
wieku propagował założyciel miasta Mandeville, Bernard de Mandeville, który
zorganizował połączenie promowe między północnym i południowym wybrzeżem
jeziora, działające aż do połowy roku tysiąc dziewięćset trzydziestego. W
latach dwudziestych dwudziestego wieku padła propozycja usypanie kilku
sztucznych wysepek na jeziorze, które połączono by następnie łańcuszkiem
mostów, pomysł jednak upadł, a w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku powstała
specjalna komisja, mająca za cel budowę mostu w obecnym kształcie.
Budowa pierwszego mostu zakończona
została w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku, kosztował prawie
trzydzieści jeden miliardów dolarów, drugi most otwarto w tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym dziewiątym roku, a kosztował dwadzieścia sześć miliardów
dolarów. Jest dłuższy od pierwszego o sto jardów. Przejazd przez most zawsze
był płatny, do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku
kosztował po półtora dolara w obie strony. Od tego roku pobiera się trzy dolary
za wjazd od strony południowej.
Owszem, widok był fajny, dwie taśmy
przez granatową gładź jeziora. Małe samochodziki przemierzające obie tasiemki w
przeciwnych kierunkach. Nafaszerowany wiedzą o moście już nie miałem szans na
sen, zresztą Nowy Orlean zbliżał się nieuchronnie.
– Otwarcie mostu pozwoliło skrócić
czas przejazdu z północnego brzegu do Nowego Orleanu do pięćdziesięciu minut. –
Lektor jakby zastanawiał się chwilę. – W ciągu całej swojej historii
most nie był nigdy mocno uszkodzony przez żywioły, owszem, dwudziestego
dziewiątego sierpnia dwa tysiące piątego roku pokiereszował go huragan Katrina,
uszkodzenia były tak niewielkie, że most przez cały czas służył jako podstawowa
magistrala dla służb ratowniczych, dla cywilnego i społecznego transportu
został otwarty dziewiętnastego września, a opłatę zaczęto pobierać ponownie od
połowy października. Co do historii uszkodzeń innych, należy odnotować, że w
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym w gęstej mgle uderzyła w most barka,
uszkadzając jedno przęsło, z filarem zderzył się również holownik z dwiema
barkami, do wody wpadł autobus kompanii Continental Trailway, utonęło osiem osób. Pięć lat później zderzyło się z mostem grupa barek,
tym razem z mostu spadło kilka samochodów, zginęło troje ludzi.
Obecnie dozwoloną na moście prędkością
jest sześćdziesiąt pięć mil w czasie mgły, deszczu lub silnego wiatru. Do dwa
tysią…
Przeciągnąłem się, przy okazji
strącając słuchawki z uszu, uznałem to za wskazówkę: dość słuchania! I tak
przecież był to most, o którym wiedziałem już tyle, co o żadnym innym na
świecie. Przez głowę przemknęła myśl o moście jako wygodnym celu dla psiaków
Cthulhu, ale zaraz inne myśli cisnęły nią o podłogę: wysadzić przęsło mostu to
utopić pięć–dziesięć samochodów, wysadzić filar dworca kolejowego to pogrzebać
pod gruzami od stu do czterystu osób. Wysłannicy Piekielnego Pomiotu są tępi,
są durni, są debilni, ale z takimi szacunkami sobie poradzą. O, gdyby ten most
był jedynym szlakiem tam czy tam, to – proszę bardzo, niechby wymarła populacja
wyspy bez leków i żywności, w to im graj! Skasowałem więc most, odwróciłem się
do Jerry’ego , ale ten pokręcił głową i pokazał na słuchawki. A ja nie lubię
tych bąbli na głowie, wydaje mi się zawsze, że ktoś przepuści przez nie
wysokowatowy czy niskoamperowy prąd i usmaży mi mózg na twardo. Widziałem takie
coś w kreskówkach, nie raz!
Jerry wzruszył ramionami, zerknął za
okno, potem na zegarek. Śmigłowiec wyraźnie obniżył lot i konsekwentnie się trzymał
opadania. Znad wody opadli nad ląd, już nie dało się nie widzieć miasta, chyba
że się zamknęło oczy. Jeszcze kilka minut, chyba umyślnego lotu nad Nowym
Orleanem, niepotrzebne, bo Kostia patrzył przed siebie, ja – wszędzie, czyli
nigdzie, Jerry pisał coś na swoim fablecie. Trzymał go w ręku przez ostatnie
minuty podróży pewnie, po to, żeby nie zapomnieć o ważnym. Gdy silniki przeszły
w kompletnie inny diapazon szumu, podniósł fableta i powiedział:
– Swoje telefony oddacie mi, będziemy
mieli inne, proste, niezawodne, niezatapialne, namierzalne i tyle. Jeśli wpadną
w czyjeś ręce, to nie zdradzą adresów przyjaciół, haseł na Facebooku i kont w
banku. Dodatkowo ten, kto będzie manipulował przy nich, dostanie porcję capsaicyny
w papę. Widziałem już to kiedyś, i powiem wam, że to miły widok.
Parsknąłem śmiechem. A Kostia nie.
Wysiedliśmy z kabiny, odruchowo, choć
śmigła mełły powietrze dobre półtora metra nad nami, wszyscy się pochylili się
i ruszyli do czarnego buicka, przy którym jeden, ale duży, facet, Afroamerykanin,
czekał na nas, wietrząc wnętrze kabiny. Szybko wpakowaliśmy się z podręcznym
bagażem, podstawowe walizki miały dotrzeć, oczywiście, jakimś serwisowym
sposobem.
Jerry nie przedstawiał kierowcy, on też
się nie pchał z miętoleniem nam dłoni swoją łapą.
– Mamy na St. George Avenue, to jest w
Elmwood, mały hotel, hotelik właściwie, ale tylko dla siebie. Ma swoje wygody,
z sekretnym wyjściem na inną ulicę włącznie. Dogodne dojazdy zewsząd, ruchliwa
okolica, ale nie przesadnie. Powinno być dobrze. Jedziemy tam teraz… – Buick
przechylił się lekko na zakręcie, ale zawieszenie raczej było sportowe niż
komfortowe, tylko zawartość samochodu się przemieszczała, ale milczała. –
Dołączą do nas dwie osoby, za godzinę i dziesięć minut mamy naradę. Te dwie osoby
to dwaj miejscowi agenci, bez takich ani rusz, to specyficzne miasto. Moira
Glendale jest wytrawnym agentem i chodzącą encyklopedią wiedzy o Cthulhu.
Daniel Nazario Prieto też się obkuł z tematu Samotnik z Providence i Jego
Wesoła Gromadka. Im nie musimy nic tłumaczyć ani do niczego przekonywać, są
przekonani i palą się do roboty.
Kostia mruknął coś pod nosem, pewnie
coś złośliwego, ale postarał się, byśmy nie dosłyszeli. Niepokoiło mnie, że
coraz częściej łapię go na dialogu z duchami. Jakimś cudem wyczuł moje
zaniepokojenie, odwrócił się i wskazał kciukiem ulicę:
– Fajne balkony, nie?
Rzeczywiście, takich wcześniej nie
widziałem: nad całym chodnikiem, niemal wisiały nad jezdniami, pewnie wygodnie było
z nich ciskać legendarnymi naszyjnikami i czym tylko się dało w czasie
kultowych parad. Całe długie odcinki, dziesięcio-, dwudziesto-, a nawet chyba
stumetrowe, zajęte były przez bary, grille, restauracje, kawiarnie, kompletnie
bez troski o zdrowie i życie przechodniów, którzy musieli albo zasiąść przy stoliku,
albo wychodzić na jezdnię i co i rusz robić biodrami uniki jak torreador, a i
tak uda mieli zabrudzone przez ocierające się o nich zakurzone samochody.
Kostia też to odnotował. Wskazał mi
kciukiem kolejną długą kawiarnię i równie długi szereg omijających ją ludzi.
– Wszyscy obijają im biodra i plecy
klamkami samochodów! – rzucił z uśmiechem. – A nasz buick jedzie ostrożnie, z
dala od krawężników. Chyba dlatego, że ma lusterka na wysokości głów i gdyby nie
jechał środkiem, to rozwalałby czerepy seryjnie. A to mogłoby być źle
interpretowane przez orleańczyków. Nie?
Puścił do mnie oko. Zrobiłem minę
człowieka nieprzekonanego do żartu. Odpowiedział miną „nie to nie!” i odwrócił
się do okna. Kątem oka zobaczyłem, że Jerry wpatruje się we mnie z pewnym napięciem.
Zapewne się zorientował, tak jak ja, że Sukonina rozpiera złość, brzydka, wredna
złość. Nie odwróciłem się do niego, bo musiałbym robić jakieś miny do
Jerry’ego, a przecież Kostia widział nas znakomicie w zaczernionym
oknie-lustrze…
[1]
Ja pierdolę, ja pierdolę. Liście spadają z klona, z jesiona. Patrzę w okno
pytająco. A liście spadają ochujająco! – stylizowany przekład autora