Eugeniusz Dębski - www.eugeniuszdebski.pl
Aktualizacja: 06.09.2024
Z okazji 25 lat istnienia "strony www" EuGeniusza Dębskiego z czysto kronikarskiego obowiązku słów kilka (Andrzej "Andre" Szołtysik):
  • 1997 - Skromne początki jako "fanowska" witryna ulubionego pisarza
  • 1999 - Zmiana wyglądu i informacja o kolejnych zmianach na stronie co nowego się pojawia.
  • 2001 - www.debski.art.pl - tam kiedyś funkcjonowaliśmy
  • 2007 - '10 lat razem' i ruszyła domena: eugeniuszdebski.pl
  • 2022 - To już 25 lat :)

Beata i EuGeniusz Dębscy na na Facebook.
Info o książce Info o książce

EuGeniusz Dębski

cykl MOHERFUCKER:

IV - LORD OF THE G’HREENGS
„Czas jest tak naprawdę jedyną rzeczą, jaką bez  wyjątku wszyscy dostajemy zupełnie za darmo! I – wydaje mi się – że nikogo ten dar nie cieszy!”
Owen Yeates
0 » Inicjacja

Les nie lubił mordować bez potrzeby.
Inaczej: nigdy nie zamordował bez potrzeby!
A dokładnie: zamordował dotąd tylko raz. Ale zabił wtedy dwoje ludzi.
Teraz zamierzał zabić kolejną parę.
Siedział przy stole z nietkniętym niesmacznym obiadem i patrzył w zielone gadzie oczy La Marcka. Rufus La Marck miał oczy gada i specyficznie nimi poruszał: przed każdym poruszeniem gałki oka przymykał na pół sekundy powieki, jakby się zastanawiał, czy warto poruszyć nimi w prawo lub w lewo. Teraz też przymknął je na pół sekundy, jak jadowity jaszczur z Comodo, a kiedy je otworzył, okazało się, że wcale nie patrzył na Lesa, tylko gdzieś w lewo. Siedzący obok Vagemaster miał podobne mętne niedobre spojrzenie, ale oczy zupełnie inne: szare z niebieskimi, lodowatymi cętkami. Harry Vagemaster patrzył tępo przed siebie, dźgał w tacę z obiadem na oślep, nabierał, co popadło, i pakował do ust. Co kilka razy zaczerpnięta papka spadała z widelca, albo wcale jej nie nabierał, ale i tak pakował pusty koniec widelca do ust i nawet przeżuwał tę pustkę, a potem ją przełykał.
Les uważał, że było to obrzydliwe. Choć, z drugiej strony, taca dzieliła się na trzy segmenty: teoretycznie –  purée ziemniaczane, gulasz, zielenina, praktycznie – w każdym segmencie było to samo, ale w innym kolorze. Jak udawało się przygotować gulasz o smaku ziemniaków i groszek o tym samym smaku, pozostawało pięciogwiazdkową tajemnicą więziennej kuchni.
Już za chwilę to przeżuwanie powietrza miało się skończyć, obaj mieli zamknąć na zawsze paskudne gały, przestać poruszać ohydnymi cienkimi wargami, bo w tym byli podobni: niemal pozbawieni warg, jakby ktoś im je odkroił. Może dlatego nigdy się nie uśmiechali, a gdy mówili, z tych nienormatywnych ust ulatywały suche, szeleszczące, sykliwe, skłaniające do torsji słowa.
Les wstał i wyprowadził błyskawiczny prosty w nasadę nosa La Marcki. Nie był to uzgodniony sygnał, miał być nim banalny tekst: „Coś się, kurwa, zacznie!”.
I zaczęło się. La Marck zachwiał się na krześle, ale nie spadł ani nie stracił przytomności. Zaczął się podnosić, z wężowym spojrzeniem wlepionym w Lesa. Wtedy siedzący po jego lewej ręce Boy Gorilla wyszarpnął z rękawa kolec do lodu i wbił w plecy La Marcka.
Inaczej: chciał wbić. Kolec jakby natrafił na pancerz, ostry czubek ześliznął się, prując więzienną bluzę La Marcka, ale najwyraźniej nie przysparzając mu bólu, a tym bardziej nie pozbawiając go, jak było planowane, podłego kurewskiego życia.
La Marck wykonał dziwny ruch głową, jakby osadzoną nagle na dłuższej szyi, najpierw poruszył głową w kierunku Lesa, ale zaraz odwrócił ją w kierunku Boya. Ten poderwał rękę i dźgnął jeszcze raz, znowu bez skutku, ale sam impet uderzenia powalił La Marcka na stół, a jego gęba wylądowała w tacy. W segmencie groszku, o smaku gulaszu. A może ziemniaków?
Z rzędu za La Marckiem poderwali się czterej więźniowie i rzucili na Vagemastera, ciągle jeszcze siedzącego w jakimś downowym bezruchu. Ktoś, głupio, bo przecież tace były niemal nieważkie, walnął Vagemastera w tył głowy pustą tacą. Ktoś inny dołożył po prostu straszliwe uderzenie złączonymi dłońmi w kark. Kręgi szyjne powinny trzasnąć , a głowa majtnąć się w bok. Ale nie majtnęła. Vagemaster, przydupas La Marcka, wystrzelił w górę z krzesła, wykonał nieprawdopodobną, nieludzką, niemożliwą do wykonania ewolucję i stanął twarzą w twarz z oniemiałymi napastnikami.
Les zrozumiał, że zaraz zaatakowani przejmą inicjatywę, że pokażą zaskoczonym, lekceważącym ich trochę współwięźniom, gdzie raki zimują. Wyszarpnął zza pasa łańcuch wykonany w warsztacie ze złomowanych pałąków kłódek z jedną kulistą na końcu, zawinął nim mocno i z całej siły strzelił metalową bańką w skroń La Marcka. Rozległ się pusty huk, jakby czerep pozbawiony był jakiegokolwiek wypełnienia, ale sam La Marck zachwiał się tylko i machnął rękami, by odzyskać równowagę. Dwaj ludzie skoczyli do jego łap, chwycili go za łokcie, energicznie załamali te ręce, a trzeci, niski Azjata, wybił się w górę i z całej siły strzelił piętami w dolne żebra ofiary. Powinny się połamać w cztery fiuty, odłamki miały pokiereszować płuca, wbić się w serce, naszpikować drzazgami wszystkie wewnętrzne organy. Les zostawił La Marcka, by konał w mękach. Obiegł wychylonego, niemal leżącego na stole Faję, który usiłował chwycić za szyję Vagemastera, zawinął mocno łańcuchem i trzepnął pokurcza w głowę. Łańcuch zawinął się na czaszce i końcem huknął Vagemastera w nos, gęba mu się zmieniła w ułamku sekundy, a ze środka twarzy wystrzeliła zielona breja.
Gnój miał ryj wypełniony tym pierdolonym groszkiem?! – pomyślał Les.
A potem już się nie zajmował apetytem kurdupla, tylko bił, bił, uderzał, wyjąc w szale, zgrzytając zębami, i uderzając, uderzając…
Strażnicy zareagowali, jak to oni, z minutowym opóźnieniem, na co liczyli napastnicy. Rozległa się syrena i któryś ze strażników ryknął do mikrofonu, a system wzmacniający, mający siłą głosu powalić krnąbrnych więźniów, posłusznie przeniósł jego wrzask z taką mocą, że kilka pustych tac drgnęło i przesunęło się po stole.
Mordującym parę kolegów po wyroku więźniom nie przeszkodziło to, a wciąż nie zamordowanej parze nie pomogło. Już po kilkanaście żądnych mordu rąk uderzało w każdego ze skazanych na śmierć więźniów. Les cisnął łańcuch na stół, wyciągnęło się po niego kilka uwalanych czymś obrzydliwym, pewnie obiadem, rąk. Przejął go Ponurak Abel, wyszarpnął z łakomych palców Fisneya i zaczął metodycznie tłuc w korpus La Marcka. Oberwało się też któremuś z zabójców, ale Les nie zobaczył komu, odskoczył od grupy tłukących na śmierć i rzucił się do akrylowych drzwi do jadalni. Strażnicy właśnie startowali do przekroczenia progu i przerwania planowanego od dawna i zrealizowanego w ostatecznym stadium rozpaczliwego lęku mordu.
–  Zatrzymać klawiszy! – ryknął Les i rozpostarłszy ramiona, skoczył na strażników.
Natychmiast oberwał dwiema pałami w ręce, omdlały mu z bólu, ale zacisnął zęby i wykorzystując impet i ciężar ciała, runął na strażników. Co do przewagi wagi, było to dyskusyjne, wielu klawiszy wyhodowało sobie godne pozazdroszczenia i trudne do przesunięcia tusze, ale Les był wysoki, wyższy od większości z nich, trudno im było trafić go w głowę, choć ją pochylił, chroniąc twarz. Napierał na usiłujących przebić się przez drzwi strażników. Któryś z kumpli, widocznie nie mogących dorwać się do tłumu mordujących, rzucił się z boku i zaczął wypychać klawiszy z jadalni. Pojawił się ktoś z prawej, to Montiac, który radośnie ryknął: „Napierdalamy ich!”. Za nim pchał się Dedede, nazywany tak, bo nie udawało mu się przebrnąć przez słowa z „d” na początku. Ten wymachiwał krzesłem.
–  Zostaw! – wrzasnął Les. – Nie bić, tylko powstrzymać!
Ale Dedede za bardzo się nakręcił na napierdalankę ze strażnikami. Wymachiwał lekkim i – w gruncie rzeczy – nieszkodliwym mebelkiem, Les przestał do niego wrzeszczeć, zwłaszcza że któremuś z klawiszy udało się szczególnie boleśnie trafić go w szyję. Pochylił głowę jeszcze niżej i pod ramieniem rzucił spojrzenie na ośrodek buntu, miejsce, gdzie trzy minuty temu siedzieli Vagemaster i La Marcka. Kłębiło się tam od wymachujących rękami ludzi, ktoś wskoczył na stół i skakał po nim, a raczej po czymś, co na nim leżało. Potem skaczący pośliznął się, upadł na bok w jakąś rozmaziowaną galaretę, wrzasnął skrzywiony, podparł się ręką, by szybko wstać, ale ręka podjechała i zwalił się ponownie na bok. Z ust buchnął mu przeraźliwy, zagłuszający nawet krzyki innych wrzask, przerwany przez fontannę wymiocin.
W głośnikach eksplodował ryk zmianowego dyspozytora, wzmacniacz rozkręcono na taką moc, że słów nie dało się zrozumieć, po prostu uderzały w bębenki uszu jak pociski wystrzelone z procy. Bolało jak cholera, kosmiczny ryk, rozwalający mózg jazgot wprawił głowę w drżenie, Les miał wrażenie, że za chwilę dźwięk wypuchnie w mózgu i rozsadzi czere…
Nagle w głowie Lesa detonowała cisza.
Ale mnie trafił, skurwysssss…
 
 
1 » 20 sierpnia. New Orlean
 
 
Na „odprawie” w Seattle Jerry powiedział, że musimy spodziewać się na pewno, po pierwsze - odwetowych, po drugie – prewencyjnych, działań ze strony Cthulhu i jego pomiotu. Dlatego nie polecimy do Nowego Orleanu rejsowym samolotem, żeby nie narażać niewinnych ludzi.
– Bo przecież gówno ich obchodzi, że działamy w ich imieniu i dla nich – rzucił w przestrzeń przed sobą Kostia Sukonin. – Również dla nich.
Zauważyłem, że Sukonin ma cholernie dużo do powiedzenia przestrzeni przed sobą. Od dwu miesięcy, od naszej walki z archibiskupem Cthulhu w Petersburgu, od samobójczych, wymuszonych przez przeklętą rudą lisicę śmierci jego teściów i przybranych rodziców Kostia często wpatrywał się przed siebie tak nieostrym spojrzeniem, że można by mu podstawić tyranozaura, a on tylko by machnął ręką, że niby zasłania widok. Poza tym częściej się odzywał do owej przestrzeni niż do nas. Na szczęście, przynajmniej na razie, ta przestrzeń jeszcze mu nie odpowiadała. Bo gdy odpowiadała, człowiek wchodził na dach najbliższego wieżowca i pikował na czuprynę.
Jerry zareagował na jego słowa tak, jak reagował cały czas –  nijak. W każdym razie nie reagował w sposób widoczny. Ale przecież ślepy nie był. Po prostu dawał Kostii czas na otrząśnięcie się. Ja też uważałem to za najlepszy sposób, drugim był wojskowy kapralski dryl: zero dyskusji, beznamiętne rozkazy i bezwzględne ich wykonywanie.
Odbyliśmy w kwartecie, z jakimś gościem od zaopatrzenia godzinną dyskusję nad potrzebnym w Nowym Orleanie sprzętem. Jerry przypomniał mi, a Kostii uświadomił, że nasza wojna z Cthulhu nie jest znana ogółowi dowództwa FBI. I dobrze, bo gdyby była znana, to by została po cichu wymieciona poza słynny budynek, a już na pewno nie udałoby się załatwić umieszczenia Cthulhu na liście Ten Most Wanted. Narada o sprzęcie i wyposażeniu byłaby nudna, gdyby w ogóle nie fakt, że musieliśmy ją odbyć. Wynikało z tego jasno, że siły FBI w NO nie będą nam silnie sprzyjały, i na pewno możemy liczyć tylko na kilka koców z demobilu albo demolki i manierki. W każdym razie tak wynikało z listy wyposażenia, którą nam Bill czy Will przygotował. Nie wtrącałem się, bo nie miałem pomysłu, mój Desert Eagle wylegiwał się w sejfie we Wrocławiu.
A od Rosjan miałem przecież Gracza, czyli szpaka i pociski srebrne. Albo z tym sobie poradzę, albo już z niczym.
Odlot rano, skoro świt; zaproponowałem Sukoninowi spacer po Nowym Jorku, przylecieliśmy tu z Petersburga tydzień temu, a miasto widziałem jak na filmie z National Geographic –  z okien samochodu, o upiornie zaczernionych szybach, jeszcze parę procent i mogliby już wstawić blachy, efekt ten sam. Kostia nie podskoczył z radości, zastanawiał się chwilę i powiedział:
– 7 World Trade Center, Lower Manhattan. Tam – chętnie.
Akurat ten budynek nie imponował mi wcale, ale był na Manhattanie, więc nie marudziłem. Poprosiłem Jerry’ego o samochód z normalnymi szybami i sprytnym kierowcą, otrzymaliśmy i jedno, i drugie. Objechaliśmy niemal cały Manhattan, bo tak zaordynowałem, Central Park, budynek Dakota, w którego bramie debil zastrzelił geniusza, tylko po to, żeby stać się sławnym. Ale zmowa mediów spowodowała, że już niewielu pamięta, jak się gad nazywa. Ja pamiętam. Jak wypuszczą go z pierdla, jeśli wypuszczą, to przyjadę i wpakuję w niego cztery pociski, dokładnie wymierzone, żeby mógł jeszcze przez godzinę żałować reszty nieprzeżytego życia.
Postawiony jako pierwszy z grupy wieżowców ten siódmy nie imponował i nie wzbudzał emocji.
–  Ni chuja siebie! –  powiedział Kostia, zadzierając głowę pod wieżowcem.
–  To podziw czy kpina? – zapytałem.
– To cytat. Ni chuja siebie, ni chuja siebie. Listja padajut s klona, z jasienia. Ja smotriu w akno, waprasitielno. A listja padajut ochuitielno! [1]
– Piękne. Rosyjscy poeci potrafią dźgnąć w serce, co nie? Prosto w kichy, że tak powiem.
– No, no! Od poetów ręce precz, od rosyjskich. – Okręcił się na pięcie i stanął twarzą do mnie, plecami do budynku, dla którego tu przyjechaliśmy. – Wracamy?
Znudzony towarzysz podróży to wróg podróży, nasz wróg. Skinąłem głową i skierowaliśmy się do samochodu. Kierowca, stojący cały czas w uchylonych drzwiach, chyba po to, żeby ukryć, że trzyma w łapie jakieś UZI, widząc, że wracamy, wsunął broń w jakąś sprytną skrytkę w grubaśnych drzwiach. Gdy wsiedliśmy, błyskawicznym wężowym ruchem wsunął się za kierownicę i już jechał. Jakby miał cztery ręce i dwie nogi.
Wróciliśmy na kwaterę w zwarzonych humorach. Kostia poszedł do siebie, na zimną wódkę, bez kolacji. Ja zwaliłem się w ogromną wannę ze stertą pism, na których usiłowałem odzyskać swoją kaprawą angielszczyznę. Trochę liczyłem na cud, że oto umysł, widząc, jak bardzo jest mi ten język teraz potrzebny, nagle machnie ręką i otworzy jakąś sekretną klapę we łbie, a stamtąd popłynie wiedza o prostej, jakoby, gramatyce i do tego osiem tysięcy słówek. Na początek.
Może to było to wraże działanie Cthulhu, o którym mówił Jerry, ale nie przyswoiłem wiele, tylko się umęczyłem dla kilku amerykańskich anegdot.
Spałem dość dobrze, choć marnie mi poszło w przeliczaniu celsjuszy na fahrenheity, w rezultacie czego obudziłem się za pierwszym razem zlany potem, za drugim zziębnięty, dopiero trzecie ustawienie okazało się circa właściwe i pozwoliło mi pospać do szóstej. Jerry’ego nie było całą noc albo wrócił, kiedy już spałem, i wypadł, kiedy jeszcze kimałem. Poprzeciągałem się, wykonałem coś, co od biedy można by uznać za autorski zestaw rozciągająco-wyciągający albo jeszcze głupiej. Po goleniu i prysznicu dokończyłem pakowania, wyniosłem walizkę przed pokój i poszedłem do jadalni.
Kostia stał pod wyciągiem i puszczał weń solidne obłoki dymu, jakoś tak soczyście palił, że człowiek aż się dziwił, że to papieros, a nie grubaśne cygaro.
–  Priwiet! – rzuciłem, idąc w kierunku bufetu.
–  Halo! – odrzucił kpiącym tonem.
– Masz jakiś dobry podręcznik do nauki angielskiego przez sen? – odpaliłem, zły, że ciągle się wszystkich czepia. – Bo od wczoraj podciągnąłeś się okrutnie...
Touché! – parsknął i zgasił papierosa. Chciałem rzucić: „– I francuski???”, ale zdołałem się powstrzymać, i słusznie, bo Konstanty dodał: – Przepraszam, jestem niestrawny, wiem, ale ten niestrawny wygrywa ze mną normalnym.
– Trzymam kciuki za ciebie normalnego – oświadczyłem, udając, że nie przywiązuję wagi do własnych słów. Nalałem sobie kawy i skosztowałem. No-no! FBI na kawie nie oszczędzało, niech żyje Hoover, wielki miłośnik kawy i cygar. – Kawa wspaniała – stwierdziłem. – A daje się jeść?
– Nie wiem, jeszcze nie jadłem – lekceważąco wzruszył ramionami. Nagle westchnął. – Nie dlatego, że to amerykańskie, w Rosji też jest dużo gównianego żarcia. Po prostu nie mam apetytu, ale zaraz, oczywiście, zjem, nie denerwuj się.
Przechwyciłem jego spojrzenie, chciał uciec wzrokiem, ale pokiwałem mu palcem przed nosem. – E-e! Kostia? – Pokazałem palcem na niego i na siebie. – Ja i ty jesteśmy jednej krwi!
Uśmiechnął się blado, opuścił wzrok ku podłodze i ponownie wzruszył ramionami.
– Nie zawiodę Gromady Seeoneeńskiej.
Wśród całego zestawu sprzętów wpadł mi w oko specjalny opiekacz do parówek; rozśmieszył mnie. Włożyłem do niego trzy jakoby niemieckie parówki, włączyłem maszynerię i po dwóch minutach wyjąłem kiełbaski . Ba-a-ardzo apetycznie się przypiekły. Kostia cmoknął i poprosił: – Dla mnie to samo!
Jedliśmy więc winerki z bawarską musztardą, które jakoś pozytywnie wpływały na humory. Zaczynałem śniadanie jako umiarkowany, ale mocny pesymista, kończyłem – jako radosny optymista.
I Kostia też.
Trwaliśmy w tym pozytywnym nastroju przez cały dojazd do lotniska Johna F. Kennedy’ego, przez start i kawałek lotu, który miał nas doprowadzić do lotniska innego sławnego Amerykanina – Luis Armstrong New Orleans. Ale los nastawił się na płatanie figli, wolałem myśleć, że to los niż Cthulhu. W drugiej połowie trzygodzinnego lotu zaczął szwankować lewy silnik naszego odrzutowca. Lodowaliśmy w Atlancie; Hartsfield-Jackson Atlanta International nie zrobił na mnie wrażenia, bo i jak, skoro widziałem tylko jakieś hangary, bardziej i mniej podniszczone, oraz kilkadziesiąt różnych samolotów, będących magazynami części do wyjęcia. A ten widok napawał jakąś odmianą strachu przed lataniem. Myśl o tym, że mechanik w wyszmelcowanych portkach z szelkami, beztrosko pogwizdując, przychodzi tu, wyrywa obcęgami jakiś element, wraca, wkręca go w inny samolot, i ten inny ma przenieść mnie przez ocean, wywoływała szybki, ale niemiły przemarsz stada lodowych ciarek po plecach.
Kostia miał to w nosie, palił papierosy, przepijał puszkowym piwem Obołoń 7, którego kilka sześciopaków wtaszczył na pokład, i pomrukiwał pod nosem jakieś marszowe melodie. Niby nic dziwnego, w końcu był reprezentantem tak muzykalnego narodu z ogromnym zasobem podnoszących na duchu melodii, marszów, pieśni bojowych i pobitewnych, relaksujących, sentymentalnych, nostalgizujących… Jakieś „Kalinki”, „Słowiki”, Bajkał i Wołga, synowie i córeczki, starzy rodzice, młoda żona, krzywy płot, nieskoszona łąka, księżyc i słoneczko, i gwiazdy… I „Katiusza”, koniecznie! Ja sam, nie będąc żadnym znawcą, od razu mógłbym zanucić, bez słów oczywiście, z pięć czy sześć, Kostia pewnie znał dwadzieścia razy więcej.
Ale nie sprawdzałem swojej teorii, nie pytałem Kosti, ile czasu może siedzieć niemal nieruchomo i cicho nucić, podnosząc siebie na duchu czy też się relaksując. Najbardziej prawdopodobne wydawało mi się, że zwyczajnie tęskni i tę tęsknotę artykułuje właśnie przez ciche melodyjki emitowane bez otwierania ust.
Po godzinie z kabiny pilotów wyłonił się ktoś w garniturze, całkowicie cywilnym, zatem nie wiedzieliśmy, kim jest – ochroniarzem, pilotem, nawigatorem? Pochylił się nad Jerrym i cicho wymruczał, że możemy wyjść, bo samochód już czeka.
I tak przenieśliśmy się do śmigłowca i kolejne trzy godziny lotu nie były już takie promienne jak pierwsza. Kostia, jeśli coś mruczał, to bez słuchaczy, bo w słuchawkach nie było go słychać, a bez słuchawek tym bardziej. Udało mi się zapaść w nerwową drzemkę, z której wypadałem na dwie-trzy sekundy co kilka-kilkanaście minut, dziwiłem się, gdzie jestem, i zanurzałem się ponownie w dusznym zapadlisku. Potem w senną alienację wdarł się czyjś głos. Wyrwałem się ze snu i rozejrzałem –  Sukonin przykleił się do okna, Jerry z drugiej strony. W słuchawkach rozbrzmiewał maszynowy głos cyfrowego tłumacza: –  Most nad jeziorem Pontchartrain, Lake Pontchartrain Causeway, łączący od południa Metairie, przedmieścia stolicy Luizjany, Nowego Orleanu ze zlokalizowanym na północnym brzegu Mandeville, jest szóstym co do długości mostem na świecie I drugim co do długości nad przestrzenią wodną. Składa się z dwu równoległych mostów, których długość  w najdłuższym miejscu wynosi dwadzieścia trzy mile, osiemdziesiąt siedem stóp. Most podtrzymywany jest przez ponad dziewięć tysięcy betonowych filarów, na ósmej mili od północnego wybrzeża znajdują się podnoszone elementy mostu.
Ziewnąłem, nie otwierając ust. Sukonin wsłuchiwał się pilnie w tekst z informatora, Jerry miał słuchawki założone „na bakier” – jedna na uchu, druga nad uchem, żeby kontrolować i nagranie, i dźwięki w kabinie.
–  Pomysł budowy takiego mostu w dziewiętnastym  wieku propagował założyciel miasta Mandeville, Bernard de Mandeville, który zorganizował połączenie promowe między północnym i południowym wybrzeżem jeziora, działające aż do połowy roku tysiąc dziewięćset trzydziestego. W latach dwudziestych dwudziestego wieku padła propozycja usypanie kilku sztucznych wysepek na jeziorze, które połączono by następnie łańcuszkiem mostów, pomysł jednak upadł, a w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku powstała specjalna komisja, mająca za cel budowę mostu w obecnym kształcie.
Budowa pierwszego mostu zakończona została w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku, kosztował prawie trzydzieści jeden miliardów dolarów, drugi most otwarto w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym roku, a kosztował dwadzieścia sześć miliardów dolarów. Jest dłuższy od pierwszego o sto jardów. Przejazd przez most zawsze był płatny, do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku kosztował po półtora dolara w obie strony. Od tego roku pobiera się trzy dolary za wjazd od strony południowej.
Owszem, widok był fajny, dwie taśmy przez granatową gładź jeziora. Małe samochodziki przemierzające obie tasiemki w przeciwnych kierunkach. Nafaszerowany wiedzą o moście już nie miałem szans na sen, zresztą Nowy Orlean zbliżał się nieuchronnie.
 Otwarcie mostu pozwoliło skrócić czas przejazdu z północnego brzegu do Nowego Orleanu do pięćdziesięciu minut. –  Lektor jakby zastanawiał się chwilę. – W ciągu całej swojej historii most nie był nigdy mocno uszkodzony przez żywioły, owszem, dwudziestego dziewiątego sierpnia dwa tysiące piątego roku pokiereszował go huragan Katrina, uszkodzenia były tak niewielkie, że most przez cały czas służył jako podstawowa magistrala dla służb ratowniczych, dla cywilnego i społecznego transportu został otwarty dziewiętnastego września, a opłatę zaczęto pobierać ponownie od połowy października. Co do historii uszkodzeń innych, należy odnotować, że w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym w gęstej mgle uderzyła w most barka, uszkadzając jedno przęsło, z filarem zderzył się również holownik z dwiema barkami, do wody wpadł autobus kompanii Continental Trailway, utonęło osiem osób. Pięć lat później zderzyło się z mostem grupa barek, tym razem z mostu spadło kilka samochodów, zginęło troje ludzi.
Obecnie dozwoloną na moście  prędkością jest sześćdziesiąt pięć mil w czasie mgły, deszczu lub silnego wiatru. Do dwa tysią…
Przeciągnąłem się, przy okazji strącając słuchawki z uszu, uznałem to za wskazówkę: dość słuchania! I tak przecież był to most, o którym wiedziałem już tyle, co o żadnym innym na świecie. Przez głowę przemknęła myśl o moście jako wygodnym celu dla psiaków Cthulhu, ale zaraz inne myśli cisnęły nią o podłogę: wysadzić przęsło mostu to utopić pięć–dziesięć samochodów, wysadzić filar dworca kolejowego to pogrzebać pod gruzami od stu do czterystu osób. Wysłannicy Piekielnego Pomiotu są tępi, są durni, są debilni, ale z takimi szacunkami sobie poradzą. O, gdyby ten most był jedynym szlakiem tam czy tam, to – proszę bardzo, niechby wymarła populacja wyspy bez leków i żywności, w to im graj! Skasowałem więc most, odwróciłem się do Jerry’ego , ale ten pokręcił głową i pokazał na słuchawki. A ja nie lubię tych bąbli na głowie, wydaje mi się zawsze, że ktoś przepuści przez nie wysokowatowy czy niskoamperowy prąd i usmaży mi mózg na twardo. Widziałem takie coś w kreskówkach, nie raz!
Jerry wzruszył ramionami, zerknął za okno, potem na zegarek. Śmigłowiec wyraźnie obniżył lot i konsekwentnie się trzymał opadania. Znad wody opadli nad ląd, już nie dało się nie widzieć miasta, chyba że się zamknęło oczy. Jeszcze kilka minut, chyba umyślnego lotu nad Nowym Orleanem, niepotrzebne, bo Kostia patrzył przed siebie, ja – wszędzie, czyli nigdzie, Jerry pisał coś na swoim fablecie. Trzymał go w ręku przez ostatnie minuty podróży pewnie, po to, żeby nie zapomnieć o ważnym. Gdy silniki przeszły w kompletnie inny diapazon szumu, podniósł fableta i powiedział:
– Swoje telefony oddacie mi, będziemy mieli inne, proste, niezawodne, niezatapialne, namierzalne i tyle. Jeśli wpadną w czyjeś ręce, to nie zdradzą adresów przyjaciół, haseł na Facebooku i kont w banku. Dodatkowo ten, kto będzie manipulował przy nich, dostanie porcję capsaicyny w papę. Widziałem już to kiedyś, i powiem wam, że to miły widok.
Parsknąłem śmiechem. A Kostia nie.
Wysiedliśmy z kabiny, odruchowo, choć śmigła mełły powietrze dobre półtora metra nad nami, wszyscy się pochylili się i ruszyli do czarnego buicka, przy którym jeden, ale duży, facet, Afroamerykanin, czekał na nas, wietrząc wnętrze kabiny. Szybko wpakowaliśmy się z podręcznym bagażem, podstawowe walizki miały dotrzeć, oczywiście, jakimś serwisowym sposobem.
Jerry nie przedstawiał kierowcy, on też się nie pchał z miętoleniem nam dłoni swoją łapą.
– Mamy na St. George Avenue, to jest w Elmwood, mały hotel, hotelik właściwie, ale tylko dla siebie. Ma swoje wygody, z sekretnym wyjściem na inną ulicę włącznie. Dogodne dojazdy zewsząd, ruchliwa okolica, ale nie przesadnie. Powinno być dobrze. Jedziemy tam teraz… –  Buick przechylił się lekko na zakręcie, ale zawieszenie raczej było sportowe niż komfortowe, tylko zawartość samochodu się przemieszczała, ale milczała. – Dołączą do nas dwie osoby, za godzinę i dziesięć minut mamy naradę. Te dwie osoby to dwaj miejscowi agenci, bez takich ani rusz, to specyficzne miasto. Moira Glendale jest wytrawnym agentem i chodzącą encyklopedią wiedzy o Cthulhu. Daniel Nazario Prieto też się obkuł z tematu Samotnik z Providence i Jego Wesoła Gromadka. Im nie musimy nic tłumaczyć ani do niczego przekonywać, są przekonani i palą się do roboty.
Kostia mruknął coś pod nosem, pewnie coś złośliwego, ale postarał się, byśmy nie dosłyszeli. Niepokoiło mnie, że coraz częściej łapię go na dialogu z duchami. Jakimś cudem wyczuł moje zaniepokojenie, odwrócił się i wskazał kciukiem ulicę:
– Fajne balkony, nie?
Rzeczywiście, takich wcześniej nie widziałem: nad całym chodnikiem, niemal wisiały nad jezdniami, pewnie wygodnie było z nich ciskać legendarnymi naszyjnikami i czym tylko się dało w czasie kultowych parad. Całe długie odcinki, dziesięcio-, dwudziesto-, a nawet chyba stumetrowe, zajęte były przez bary, grille, restauracje, kawiarnie, kompletnie bez troski o zdrowie i życie przechodniów, którzy musieli albo zasiąść przy stoliku, albo wychodzić na jezdnię i co i rusz robić biodrami uniki jak torreador, a i tak uda mieli zabrudzone przez ocierające się o nich zakurzone samochody.
Kostia też to odnotował. Wskazał mi kciukiem kolejną długą kawiarnię i równie długi szereg omijających ją ludzi.
– Wszyscy obijają im biodra i plecy klamkami samochodów! – rzucił z uśmiechem. – A nasz buick jedzie ostrożnie, z dala od krawężników. Chyba dlatego, że ma lusterka na wysokości głów i gdyby nie jechał  środkiem, to rozwalałby czerepy seryjnie. A to mogłoby być źle interpretowane przez orleańczyków. Nie?
Puścił do mnie oko. Zrobiłem minę człowieka nieprzekonanego do żartu. Odpowiedział miną „nie to nie!” i odwrócił się do okna. Kątem oka zobaczyłem, że Jerry wpatruje się we mnie z pewnym napięciem. Zapewne się zorientował, tak jak ja, że Sukonina rozpiera złość, brzydka, wredna złość. Nie odwróciłem się do niego, bo musiałbym robić jakieś miny do Jerry’ego, a przecież Kostia widział nas znakomicie w zaczernionym oknie-lustrze…
 

[1] Ja pierdolę, ja pierdolę. Liście spadają z klona, z jesiona. Patrzę w okno pytająco. A liście spadają ochujająco! – stylizowany przekład autora



Hosting: NETinstal - Internet i telekomunikacja