Zacząłem tę powieść, której roboczy tytuł zmieniał się co najmniej osiem razy, w 1992 roku. Do 1997 "pisałem" ją... pisałem i pisałem... Rozpracowywałem postacie, a jest ich około 30-tu, wycinałem fotki z pism, żeby się nie pogubić, i tak jedna z pań, to amerykańska "żona Hollywoodu", druga to jakaś młoda polska tenisistka, jedna z męskich postaci, to jakiś radziecki reżyser... Potem splatałem fabuły, bo są - właściwie - dwie, dopieszczałem konwencje, bo też dwie.
I wymiękłem w 1997.
Wszystko się rozłaziło w rękach, poza tym - musiałem coś pisać i tłumaczyć, żeby mieć bieżące "honorary", a ta powieść ciągnęła się i wlokła... Pewnie stąd po pięciu latach chudych - wymiękłem.
Potem było siedem lat jeszcze dla "Krucjaty" chudszych - leżała odłogiem.
Od 2004, za poduszczeniem wydawców, wróciłem do powieści, zacząłem od tego, że nadałem jej nowy, szósty tytuł, poszło lepiej. Potem był tytuł siódmy, jeszcze się polepszyło. Teraz nosi ósmy, chyba ostateczny.
Mam szczery zamiar, zapał i - chyba - moc, by skończyć ją w tym roku.
Czy okaże się "magnum opus", jak sobie kiedyś zamarzyłem - nie wiem.
Czy będzie hitem kasowym - nie wiem.
Czy na pewno skończę, i to w tym roku - nie wiem.
Czy przekroczę 1000 stron - wiem. Tak.
Między innymi dlatego piszę tu o tej super(dla mnie)powieści, dlatego zdecydowałem się na publikację jej ułamka, żeby nie pozwolić już sobie na zwlekanie, odkładanie i przekładanie.
Ten ciąg dalszy - w pewnym sensie - "Śmierci Magów z Yara" (nawiasem mówiąc - niedługo wyjdzie poprawione, upiększone i wzbogacone wydanie tej powieści) chyba jednak powstanie.
Teraz albo... już.
EuGeniusz Dębski
"...Wschód bladego słońca zastał ich przy stole. Starali się najeść do syta i na zapas, ale apetyty nie dopisywały. Tylko Onro pochłaniał porcję po porcji, wzbudzając podziw reszty.
Wczorajsza scena pod wieżą zepsuła humory wszystkim, nawet tym, którzy nie poszli tam i nie widzieli egzekucji, poza tym Waltan-Mikelas zdecydowanie zarządził wyjazd następnego dnia:
- Niedobry czas na wędrówki po nieznanych okolicach. Czerń łatwo oskarża kogo się da o grzechy i morduje dla łupu. A jeszcze gorszy czas dla Magów, pozbawionych mocy, a oskarżanych o niedopełnione zbrodnie. Musimy stąd uciekać. Może się rozpętać prawdziwe polowanie wszystkich na każdego. Wszelki dureń, który się upije winem i nie trafi na czas do domu może oskarżyć dowolną kobietę o mroki i czary i wykpić się od wałka żony podkładając stos pod nielubianą sąsiadkę.
Wypił do końca swoje piwo, włożył do ust kawałek wędzonej czarnej i twardej ryby.
- Onro? Jak z zapasami?
Chłopak szybko przełknął.
- Wszystko jest, panie Mikelasie - zameldował raźnie. - Już na wozie, zapłacone. Możemy w każdej chwili ruszać.
- No to jak tylko skończymy śniadać - ruszamy - zarządził Mag i popatrzył na siedzących przy stole. - Wiem, też bym się powylegiwał...
- Myśmy nie przybyli tu wylegiwać się - powiedział Brou nadziewając śliwkę na koniec noża. Uśmiechnął się, chcąc chyba złagodzić swoje słowa. - Ja osobiście miałem dość wygodne łoże u siebie w Lassiknelu, niezgorsze też było we Wtorzeniu, u ciebie, panie.
Nikt nie podjął tematu. Pierwsza wstała Nanteli, zawahała się, jakby chcąc coś powiedzieć, ale nie otworzyła ust, tylko wyszła z jadalni. Po niej ruszyli inni, Zenke wsypała do woreczka resztę orzechów i suszonych owoców, i wyszła ostatnia. Quodm później zaspany parobek, z dobrą garścią słomy we włosach, otworzył im bramę i szybko zamknął, gospodarz z synem stali w oknie, syn opierał brodę na potężnym drągu trzymanym w ręku.
Nie czuli się bezpiecznie, i cieszyli się, że odjeżdżają goście - nieznajomych zawsze łatwiej oskarżyć o knowania i gusła, a przy okazji splądrować bogatą traktirię w poszukiwaniu dowodów. Pierwszy wyjechał z bramy Darys z Wyminą, w pełnym uzbrojeniu, na łuki nałożone cięciwy, kołczany pełne strzał w pogotowiu. Za nimi jechał Waltan, co jakiś czas półgłosem kierując w tę czy inną ulicę. Po kilku chwilach skończył się bruk, obręcze kół cicho mełły piasek, okiennice zakrywały śpiące jeszcze okna, miasto spało, może zmęczone wczorajszym festynem, bo słychać przecież było przez zamknięte nawet okna, że piwo i wino polało się mocno, a żałobny najpierw nastrój w miarę upływu czasu zmieniał się w radosną pijatykę.
Nie minęła celia, jak miasto mieli za sobą, przyspieszyli, jeszcze quodm i niskie wzgórza zasłoniły je przed oczami wędrowców. Wjechali w rzadki niski las, gałęzie samych szpilkowych drzew wygięte i wyciągnięte były na północ, widocznie pod naporem dominującego tu północnego wiatru.
Wiał i teraz, słaby, co prawda, i przemykający nad szczytami niskich drzew, czasem zaplątywał się w czubkach, poświstywał wtedy i posykiwał, czasem jakaś szyszka spadała z głuchym stukotem uderzając w pokryty jędrnym mchem grunt.
Wymina popatrzyła na Darysa, jakby chciała coś powiedzieć. Wojownik skinął głową.
- Jak mi ktoś w plecy wbijał spojrzenie - powiedział cicho. - Pojadę na tył.
Skinęła głową, Darys zjechał na bok, zatrzymał konia i udając, że poprawia mocowanie kołczanu spodełba spenetrował najbliższe otoczenie. Do przejeżdżającego obok Brou syknął: "Uwaga!". Wycofał się na tył, gdzie podjechał do wózka, napił się z bukłaka i ostrzegł kobiety, żeby w razie czego szybko pochyliły się i ukryły za burtami wózka. Potem spokoj...
Po obu stronach drogi nagle poderwały się w powietrze pokrywy na czterech rowach i z głośnym wrzaskiem wypadło z nich szesnastu, może dwudziestu chłopa. Nie byli to zabiedzeni oracze, zdesperowani i wygłodzeni, wszyscy mieli kolczugi, miecze, niektórzy tarcze. Nie mieli tylko dobrej taktyki, rzucili się po prostu przed siebie, chcąc wystraszyć i - najchętniej - bez walki zagarnąć bagaże podróżnych, wszystko lub cokolwiek. Od razu czterech zwaliło się na mech, przeszyci strzałami z dwóch łuków i dwóch kusz. Zenke spudłowała, co skwitowała mocnym męskim słowem. Wymina skoczyła w prawo, zagrodziła drogę koniem, zatańczyła nim, powaliła jednego, dźgnęła celnie, choć nie śmiertelnie drugiego, wdała się w walkę z trzecim.
Brou od razu pogalopował w lewo, kontratakując zbójców, przemknął przez ich szeregi, zwaliwszy jednego, zeskoczył z konia i od razu związał trzech napastników. Zwinny, skoczny i silny z łatwością unikał ich dużych powolnych mieczy, odskakiwał za drzewa, turlał się, skakał, uciekał. I uderzał. Dwaj już mieli pochlastane ramiona, z wysiłkiem przekładali miecze do lewych rąk, jeden stał z pewnym takim niedowierzaniem patrząc na krwawą pianę rytmicznie pojawiającą się na swojej piersi.
Waltan uniósł się w strzemionach i oburącz uderzał w zaskoczonego siłą ciosów napastnika, któremu starczało tylko sił, by utrzymać nad głową tarczę.
Jednak nie wszystko szło dobrze, Onro musiał z całej siły trzymać lejce bardzo zaniepokojonych wrzaskami gwizdami i tumultem bitewnym multonów, Darys, zaskoczony i uderzony palicą w plecy, zwalił się na piaszczystą drogę i teraz desperacko wyrywał się dwóm zbójom, z których każdy usiłował wbić mu nóż w ciało, na szczęście dla wojownika przeszkadzali sobie wzajemnie, przeszkadzał też im sam Darys. Niestety - w ich kierunku biegł już trzeci oprych. Nie dobiegł, krótki bełt z kuszy Zenke niemal cały zniknął mu w wydatnym bandziochu, ale nóż jednego z bandziorów sięgnął żeber Darysa. Nanteli, nie mogąc strzelać w szamoczącą się grupę, wyskoczyła z wózka, śmignęła jak kotka i palnąwszy jednego bandytę płazem w łeb, drugiemu cienki lekki miecz wsadziła w okolice nerek.
- O bladz-iaż!.. - ryknął dźgnięty, wytrzeszczając gały zaczerpnął mocno powietrza, a wtedy Darys z całej siły uderzył go w podbródek.
Zęby zbója kłapnęły silnie, odgryziony koniuszek języka wyprysnął dużym łukiem i upadł na piach. Darys szarpnął się mocno, zrzucił ogłuszonego i drugiego, już martwego napastnika z siebie. Poderwawszy się szybko uderzył piętą w grdykę poruszającego się bandziora, chrzęst i chrapliwy bulgot upewniły go, że z tym też już nie będzie kłopotu.
Jednak sytuacja stale się pogarszała, zbójcy, jeśli tylko nie byli zabici i mogli się jakkolwiek ruszać, nie uciekali lecz parli do przodu. Brou ciągle tańczył z dwoma lekko rannymi, i jednym ciężko, Waltan opędzał się od trzech napastników, Onro puścił lejce, batem okładał jednego zbója, ale już drugi zachodził go z boku, Zenke gorączkowo kręciła korbą, ale chyba nie miała szans zdążyć coś zrobić. Darys wrzasnął i pognał w stronę wózka, gdzie chyba działo się najgorzej. Zbóje, mimo że tracili swoich ludzi, ciągle mieli przewagę liczebną, i ciągle na jednego obrońcę przypadało dwóch, albo i trzech napastników. Darys krzyknął do Nanteli: "Broń wózka!", a sam przebiegając za plecami okładanego batem bandytę pociągnął mieczem pod kolanami zbója, ten ryknął i zwalił się na plecy. Darys pośpieszył z pomocą Waltanowi, zwłaszcza, że Mag został zdarty z konia, leżał na plecach, a dwaj zbóje starali się przydusić go. Trzeci po chwili wahania czy wybierania celu, uniósł miecz zamierzając dźgnąć Maga w gardło. Darys zamachnął się i z całej siły rzucił miecz w zaskoczonego bandziora. Nie trafił ostrzem, ale głownia płazem strzeliła chłopa w czerwony rozgorączkowany pysk, prysnęła krew z rozwalonych ust. Darys kopniakiem zrzucił jednego napastnika z Maga, drugim kopniakiem powalił tego z mieczem, podniósł swoją broń, i nagle usłyszał głuchy trzask na plecami, a potem poczuł tępy ból. Dotarło doń, że dostał pałą w głowę, na uginających się nogach odsunął w bok, drugie uderzenie trafiło go bark i sparaliżowało lewą rękę. Nagle zobaczył, że nie widzi Wyminy, przez zasnuwający spojrzeniem karminowy mrok usiłował ją znaleźć, ale nie udawało się. Trzecie uderzenie, w bok, wybiło mu powietrze z płuc.
Szczerbaty pysk zbója z pałą pojawił się tuż przed twarzą, Darys pochylił głową, chcąc czołem wybić mu zęby, ale ugięły się pod nim kolana.
- No i co teraz, kurwisynu?! - syknął bandzior i zamachnął się jeszcze raz, chcąc zadać ostatnie, decydujące, śmiertelne uderzenie w głowę.
Ale niemiła śmierć, przemknęło przez umysł Darysa. Taki bezzębny gad...
Nagle za plecami szczerbatego rozległ się wysoki przenikliwy świdrujący wrzask, było w nim coś kociego, i groźnego, zaskakującego. Bandzior nie wytrzymał i z uniesioną pałą odwrócił głowę. Darys wyszarpnął z pochwy u pasa cienki długi sztylet i nie bardzo widząc cel dźgnął przed siebie, szczęśliwie, bez trudu wsunął go bandycie w trzewia. Potem zwalił się na bok, twarzą do drogi. Przez mgłę widział na niej coś dziwnego - jakiś wysoki czarnoskóry mężczyzna, uzbrojony w dwa długie, zakrzywione na końcu miecze, zalkenbandy, długimi krokami sadził po drodze niosąc najpierw śmierć, a zaraz potem panikę wśród jeszcze żywych. Miecze fruwały nad jego głową, a gdy opadały opadały też odcięte jednym, pełnym gracji i siły ruchem, głowy czy ręce. Dwaj zbóje siedzieli na drodze wpatrując się w przecięte brzuchy, z których wypływały pasma żółtawego tłuszczu i sine trzewia w krwawej breji. Waltan kopał bezgłowy zwłok, jeszcze trzymający go za gardło, a jucha tryskała na piasek obok wykrzywionej w obrzydzeniu głowy Maga. Z lasu wybiegał Brou, który poradził sobie z drugim przeciwnikiem, trzeci, cisnął w niego nóż, i nawet nie patrząc, czy trafił, zyskawszy tylko kilka chwil, kiedy kowal uchylał się przed bezładnie wirującym ostrzem, rzucił się do ucieczki w głąb lasu. Nikt go nie ścigał, czterech ocalałych, widząc zbliżającego się czarnoskórego potwora, rzuciło miecze i zwaliło na kolana. Za jednym, tym rannym przez Boru w rękę, Zenke posłała bełt, wbił mu się w udo, ale oprych niemal nie zwolnił.
Parskały multony, poza tym właściwie panowała cisza. Wiatr ku północy znowu podjął swoją świstankę. Waltan przeturlał się obok dygocącego i prężącego w agonii ciała, poderwał na równe nogi, splunął, otarł twarz z kropel ciepłej obcej krwi.
- Niech to licho! - wrzasnął i kopnął najbliższe ciało. - Taka nikczemna wesz omal mnie nie zabiła tępym nożem! Ktoś mi za to odpowie!!! - ryknął grożąc pięścią niebu. - Mam się tłuc z jakimś chamstwem, bo pozbawiono mnie... - z trudem przełknął ostatnie słowa.
Tupnął jeszcze akcentując swój gniew, potem, nie podnosząc nawet swojego miecza, podszedł do czarnoskórego wojownika, starannie ocierającego swoje miecze o znaleziony obok drogi czysty kaftan.
- Ale... - zająknął się Brou wskazując kaftan palcem - ... to mój?..
Wojownik popatrzył na kaftan, na Brou, na miecze... Zakłopotany nie otwierał ust tylko patrzył przepraszająco na kowala. Waltan nagle roześmiał się i klepnął kowala w ramię.
- Coś się dla ciebie znajdzie. A ten człowiek, jak widziałem, uratował kilka naszych głów, moją prawie na pewno, nie będziemy mu żałowali kaftana...
- Przepraszam - wojownik przyłożył dłoń do piersi. - Powinienem był pomyśleć, że jest za czysty jak na to bydło...
Rozejrzał się po zebranych. Ciężko dyszące barwne towarzystwo, dobre konie, piękna kobieta, karlica, z lasu wyłaniała się wojowniczka z krwią na czole. Uznał, słusznie, że Waltan jest tu najważniejszy. Skłonił się z dłonią na sercu.
- Jestem Hok Loffer - powiedział.- To znaczy, tak mniemam, że nim jestem... Ja... - Wyciągnął przed siebie ręce z krzywymi mieczami, obrócił bliźniacze klingi, przyjrzał się im z obu stron, błysnęły zajączki na drodze i najbliższych drzewach. - Niewiele pamiętam, niewiele wiem... Wiem, że miałem wam pomóc, po to zostałem obudzony?.. Chyba po to. Mam mętlik w głowie. Muszę mieć jakiś czas na uporządkowanie wszystkiego, jeśli w ogóle mogę to... - umilkł pogrążając się w rozmyślaniach.
- Kto cię obudził? - zapytał Waltan po chwili.
Odpowiedziało potrząśnięcie głową. Hok jakby z trudem wyrywał się z wewnętrznego świata wspomnień.
- Odzyskałem przytomność... czy obudziłem się, nie wiem, ale - stałem oto przytomny, i w głowie kotłowało mi się, że muszę przeciąć ten lasek i pomóc znajdującym się w opresji ludziom... A właśnie, koń! - Bez wahania i przymierzania się włożył oba miecze do pochew na plechach i ruszył kręcąc głową do lasu.
- Czy przyłączysz się do nas? - zapytała Zenke.
Zatrzymał się i stał chwilę nieruchomo, jakby szukał w głowie odpowiedzi.
- No tak! - powiedział po chwili. - Skoro miałem... - Znowu potrząsnął głową. - Żebym ja wiedział?..
Zanim czarnoskóry Hok wrócił z wierzchowcem, Darys z rozkoszą zagonił kopniakami bardziej niż słowami jeńców do sprzątania drogi. Ciała zabitych wrzucili do jednego dołu przykrytego faszyną i zasypali piaszczystą ziemią i igliwiem, do drugiego dołu wrzucili miecze, które Brou starannie połamał uderzając płazem o wystający głaz, zbóje dorzucili tam noże, dwa łuki, potem, na żądanie Waltana swoje koszule i gacie. Teraz każdemu z przyjemnością Mag oćwiczył zad batem i przegonił. Onro krzesał ognia i podpalił dół z ubraniami i połamaną bronią.
Kobiety cmokały nad rozcięciem czoła Wyminy, która po krótkiej walce z jednym zbójem po uniku nadziała się na gałąź, i nieprzytomna, na szczęście nie dobita przez oprycha, przeleżała całą potyczkę. Zenke zmywała jej krew i zdawała szybką relację.
Czarnoskóry wojownik pojawił się quodmy później, w rzadkim lesie, gdy nawet już multony, przeprowadzone kilkadziesiąt kroków przestały drżeć i chrypieć. Wierzchowiec czarnoskórego Hoka pasował do swojego pana - ogromny czarny ogier z białą plamą w kształcie długiego wąskiego sztyletu na czole. Mężczyzna idąc wpatrywał się w swoją dłoń, jakby wyczytywał z niej jakieś informacje, ale gdy zbliżył się do czekającej nań grupy, opuścił rękę.
- A dokąd zmierzacie? I kim jesteście? - zapytał.
- Ot, i tu zaczynają się problemy. Zmierzamy na razie na północ, dokąd - powiedzieć nie mogę. A kim jesteśmy... Może zaczekajmy do popasu, do wieczora? To długa dość opowieść, i mało... zwyczajna...
- Aha - powiedział Hok. - No dobrze, ja też przecież niewiele zwyczajnego mam do opowiedzenia.
Wskoczył w siodło z gracją, jakiej od razu Darys mu pozazdrościł. Nie pytając o zgodę wysunął się na czoło grupy i dopóki jechali przez las przewodził im. Potem, gdy wyjechali na step, a dość ponuro wyglądające drzewa z wyciągniętymi w jednym kierunku gałęziami zastąpiły łąki i uprawne pola - po prawej od drogi pojawiły się nawet dymy wsi - wycofał się do tyłu i nie zwracając na nikogo uwagi, pogrążył w zadumie. Zenke, która co jakiś czas przyglądała mu się uważnie przez ramię, zauważyła, że kilka razy patrzył na swoje dłonie, jakby ich nie poznawał, prostował palce, zaciskał w pięść, obracał. Raz potarł skórę, chyba ścierając kroplę krwi.
W porze obiadu Waltan zdecydował, że nie będą się zatrzymywali. To było zrozumiałe: jeśli zbóje mieszkali gdzieś w okolicy, a przegotowane rowy na zasadzkę, uzbrojenie i sprawność wskazywały, że nie trudnią się swoim zajęciem od niedawna, że najpewniej od zawsze mieli taki sposób na łatwiejsze życie, to lepiej by było nie zasiąść do stołu w takim miejscu, gdzie ich krewniacy mogliby dołożyć do gulaszu trucizny, czy rozstrzelać wyprawę z kusz. Zatrzymali się tylko przy strudze, gdzie kto chciał opłukał ręce, zmył krew z butów, rąk, starł juchę z ubrania; pracowity Onro szybko podał Magowi czystą koszulę, a tę zachlapaną krwią staranie wypłukał, polał plamy krwi jakąś śliską mazią z bukłaka, zwinął i schował do wózka. Napojono konie. Wszyscy wzięli po kawałku pieroga z rybami i posilali się podczas jazdy. Hok Loffer najpierw przyjął poczęstunek, potem długi czas jechał skubiąc ciasto bardzo-bardzo ostrożnie, jakby miał zatkane czymś gardło, ale w końcu skończył swój kawałek.
- Wydaje mi się... - powiedziała jadąca obok wózka blada na twarzy Wymina; na linii włosów wyrósł jej spory guz, bolała ją głowa, ale nie chciała dołączyć do kobiet w powózce - ... że powinniśmy na przyszłość opracować jakiś plan działania w takich sytuacjach i podobnych. To było dość lekkomyślne, takie myślenie, że dokoła mamy samych poczciwych i uczciwych ludzi. I najlepszy dowód, że tym parchom niemal udało się wyrządzić nam nieodwracalną krzywdę. - Wskazała brodą Waltana i od razu skrzywiła się po tym ruchu głowy. - Gdyby on zginął to moglibyśmy... Ba, nawet nie wiem, czy mielibyśmy po co wracać, bo dokąd? Mnie by zarżnęli za chwilę... Nie wiem, jak reszta sobie radziła?..
- No-o... najgorzej, rzeczywiście wyglądała sprawa z Waltanem - przyznał Darys. - Reszta radziła sobie, ale nie na tyle, żeby skoczyć i mu pomóc, a już niewiele brakowało...
- No ze mnie to niezła... kwoka - rzuciła samokrytycznie Wymina. - Tak się wyrżnąć w głowę...
- A jesteś pewna, że to nie był ciśnięty przez któregoś ze zbójów kamień albo pała? - zapytała spokojnie Nanteli patrząc przed siebie.
Wymina chwilę myślała.
- Nie pamiętam, ale to możliwe. - Uśmiechnęła się. - Trochę mi poprawiłaś humor. Dziękuję.
Zenke odnotowała, że to była chyba pierwsza bezpośrednia wymiana zdań dwu kobiet, wcześniej żadna z nich nie odezwała się do drugiej. No, miały o co być zazdrosne, jedna - skończona piękność, druga też piękna, a przy tym jaka wojowniczka!
Z tyłu rozległ się kaszel i odgłosy wymiotów. Nowopozyskany towarzysz wyprawy zwracał zjedzony niedawno z trudem niewielki kawałeczek pieroga. Zenke odnotowała to, przypomniała sobie z jakim trudem przełykał małe kęsy. Jak człowiek, pomyślała, który przez dłuższy czas nie jadł - nieprzytomny albo otruty! Powinien raczej pić. Sięgnęła po bukłak z winem, zmieszała pół na pół ze świeżą wodą, wychyliła się i zawołała:
- Hoku?! - pokazała mu kubek. - Wydaje mi się, że potrzebujesz raczej tego.
Olbrzym skinął głową, niewidocznym ruchem łydki wysłał wierzchowca do przodu, wychylił się i chwycił kubek. Błysnęły białe zęby w ciemnej twarzy. Łyknął, przełknął z wysiłkiem, zakasłał, ale łyknął znowu, jeszcze. Wypił wszystko. Zwrócił kubek.
- Boli mnie cały przełyk - powiedział - jakbym od miesięcy nic w nim nie miał?..
- To samo sobie pomyślałam! - zawołała z triumfem Zenke i klasnęła w dłonie. - Oparzony przełyk, albo po otruciu, albo długotrwałym omdleniu!
- No i tak się właśnie czuję - jakbym spał długo... I został obudzony w określonym celu... Tylko... Ale nic to, może coś sobie przypomnę. Dzięki za wino... - Skinął głową karlicy i znowu wrócił na miejsce w ariergardzie.
- Wino? - mruknęła pod nosem do siebie. - Musiało mu iść do żołądka jak sproszkowane szkło, skoro nazywa ten cienkusz, jaki mu zafundowałam, winem.
Jak na komendę wszyscy oddali się rozmyślaniom: karlica zagłębiła w rozważaniach nad tajemnicą niezwykłego Hoka, Wymina rozważała różne warianty postępowania w razie ataku kolejnych band czy oddziałów straży, bo tego też, w tym świecie, który za Ognisty Bicz oskarżał magów, nie można było wykluczyć. Onro zastanawiał się, jak przekonać Hoka, by nauczył go kilku swoich śmiertelnych knifów. Darys i Brou dzielili myśli Wyminy.
Mag zastanawiał się, co oznacza pojawienie niespodziewanego sojusznika, kto, dlaczego i po co przysłał im tego niezwykłego, nieśmiałego, wspaniale wyćwiczonego woja?
Nanteli, ku zdziwieniu wszystkich, poprosiła Onro o lejce i powoziła ze skupioną miną, ale nikt nie odważył się powiedzieć, czy to chęć opanowania nowej pożytecznej umiejętności, czy tylko kaprys znudzonej boginki.
Gdy późnym popołudniem drogę przeciął kolejny strumień, Mag zatrzymał konia.
- Jeśli można, Darysie - pojedź kawałek w prawo, a Brou w lewo, poszukajcie jakiegoś dogodnego miejsca do popasu nad wodą. A jednocześnie, takiego niezbyt widocznego z drogi. Na dziś mam dość kopania, gryzienia i dźgania - uśmiechnął się z przymusem. - Nie zdziwiłbym się przecież, gdyby to bydło wypuściło się za nami.
- E? - pokręciła głową Zenke. - Mają chyba dość. Nie widziałeś ich min?
- Miny? Co znaczą miny? Otrząsną się, napiją gorzały, przypomną sobie krzywdę, zabitego wuja czy syna...
- Waltan ma rację - poparła go Wymina. - Zbiorą dwudziestu takich samych krewniaków, podchmielą się i pogonią ze śmiercią albo po śmierć.
Pół celii później wrócił Brou, nie było po tej stronie nic ciekawego, płaska równina, zresztą widzieli go przez cały czas, zatem musieliby odjechać znaczny kawał od drogi, żeby usunąć się z widoku podróżujących nią czy ścigających. Lepiej było po prawej, patrząc za Darysem zobaczyli, że ujechawszy midlę odbił od strumienia i nagle stopniał w trawie, po dłuższej chwili wynurzył się, i zaczął energicznie machać rękami. Ruszyli w jego stronę.
Zapobiegliwy Onro oddał lejce Nanteli, a sam zeskoczył na drogę i wiechciem traw zatarł ślady zjazdu wózka z drogi, a potem przebiegł się kawałek do przodu mocno wbijając pięty w koleiny, ślady nie wprowadziłyby w błąd wytrawnego tropiciela, ale niedługo miał przecież zapaść zmierzch.
Darys, jak się okazało znalazł płaską kotlinkę, do której wypłukała sobie kaskadę struga, a potem płynęła wyżłobieniem, nawet nie parowem. Kotlina też była płaska, raczej niecka, siedzący na koniu mężczyzna musiałby pochylić się, by nie być widocznym z drogi, ale wystarczająco obszerna, by wszyscy się tam zmieścili, z wierzchowcami i multonami, i wystarczająco łagodne miała brzegi, by można było po nich spuścić wózek. Na namioty jednak już miejsca nie było. Zostały więc tylko rozłożone na trawie, by tworzyć podściółkę.
W obozowej krzątaninie Hok nie brał udziału, oporządził, owszem, swojego ogiera, przywiązał go solidnie do wózka, usiadł z boku ze skrzyżowanymi nogami i zapatrzył się na swoje stopy. Zenke wdrapała się na skarpę i usiadła na jej skraju, powiedziawszy, że potrzyma pierwszą wartę, bo najmniej wystaje z zielska. Ognisko było malutkie, dwa kawałki smolipała i kilka szczap wyjętych ze skrzyni w dnie wózka. Waltan zjadł kilka małych twardych suszonych na słońcu rybek, popił piwem.
- Hm... Hoku, niewątpliwie w bardzo dogodnym dla nas momencie wyłoniłeś się z lasu. Mnie, w każdym razie, już śmierć patrzyła w oczy. Dziękuję zatem w imieniu własnym przede wszystkim, bo to podła by była śmierć, z ręki jakiegoś śmierdzącego zbója... Nie wiem, skąd się tam wziąłeś, czy ktoś cię posłał, czy sam tę drogę żeś wybrał... Mam nadzieję, że coś nam powiesz. Na razie powiem tyle: jesteśmy grupą ludzi, zjednoczonych pewnym wspólnym celem, mogę powiedzieć ci tyle, że chodzi nam o dotarcie do pewnego miejsca na północy krainy, w górach Muddlegorn, co się tłumaczy Sine, ale też spotkałem się z tłumaczeniem: Zimne oraz Posępne. Jak zwał, tak zwał, wszystkie określenia pasują, tak jak Straszne, Śmiertelne, Przytłaczające. No i my chcemy do nich dotrzeć, żeby... Hm... zaspokoić pewien wspólny cel, rozbity na kilka małych, dla każdego z nas. Dziś, szczęśliwie i niespodziewanie, dołączyłeś do nas ty, i zastanawiam się, czy też masz tam coś do zyskania, czy bogowie cię zesłali w innym celu, czy jeszcze coś innego?..
Ciemnoskóry wojownik przez całą perorę Maga nie zmieniał pozycji - siedział w kucki, patrzył w ziemię, tylko lekkie kiwnięcie głową, gdy padło "bogowie", uświadomiło słuchaczom, że słyszy i rozumie słowa Waltana.
- Ja niewiele wiem... o celu - nic... To znaczy... Może po kolei, co pamiętam. Jak mówiłem - nazywam się Hok Loffer, jestem mianowanym władcą plemienia Enda. Wyruszyłem na samotną wyprawę do ponurej, opanowanej przez złe moce w postaci trzech ciemnych magów krainy. Na samym początku Yara, tej krainy, zostałem schwytany przez Tiurugów, sługusów magów, i powieszony do góry nogami w Alei Szeptu - podniósł głowę i powiódł spojrzeniem po obecnych. - Wiatr szepce tam w żebrach i czerepach innych ofiar Tiurugów. Ale ja miałem szczęście - trafił na mnie młody król Malkon Dorn, który przybył do Yara, chcąc przywrócić zaklętej i przeklętej krainie normalne życie. I tylko tyle jeszcze pamiętam, że mieliśmy jakieś ułomki starej dobrej mocy, które mogły... mogły nam pomóc... I potem - nic. - Uniósł głowę ku niebu i długo wciągał w nozdrza wieczorne powietrze. - Nic więcej nie pamiętam... To znaczy - kołyszą mi się w głowie jakieś obrazy... konie, psy? Czy może wilki? Las... Ale to może być coś zupełnie innego, nie wiem...
- A co potem? - zapytała z góry ciekawska Zenke.
Nawet na nią nie spojrzał. Przetarł twarz, błysnęły białka oczu.
- Potem nagle ocknąłem się na polance w lesie, i wiedziałem tyle: pół midli stąd jacyś ludzie walczą o życie, mam im pomóc i przyłączyć się do nich. Jeśli tego zechcą. Wiedziałem w jakim kierunku mam się udać... Ale... - położył rękę na zalkenbandzie - ... na przykład, nie pamiętam, żebym walczył kiedyś takim mieczem, i na dodatek dwoma.
- Co? - Poderwał głowę Darys. - Wywijasz nimi z taką swobodą jak... jak ważka skrzydłami! Urodziłeś się z tymi krzywulcami w rękach!
Hok pokręcił głową.
- Nie. Tego jestem prawie pewien. Ja walczyłem w Yara zwykłym prostym mieczem. Może nie bardzo mi pasował, ale tylko taki zdobyłem, lecz na pewno nie było to taki. - Choć z jego słów wynikało, że nie lubi swojej broni, to teraz przejechał wierzchami palców po pochwie miecza. - Nawet nie pamiętam, jak się one nazywają?! - Zrobił zdziwioną minę i rozejrzał się po twarzach słuchaczy.
- Zalkenbandy - powiedziała Wymina.
- Aha. No to już wiem. I jeszcze jedno - wyprostował ręce i przyjrzał się wierzchom dłoni. - Nie wydaje mi się też, żebym miał taki kolor skóry... - powiedział z wahaniem.
- Może w twojej głowie siedzą teraz dwie postacie? - powiedział Brou. - U nas w osadzie żyła kobieta, która potrafiła rozmawiać ze sobą dwoma głosami, raz biła mężczyzn pięściami i rzucała nożami z celnością piekielną, a drugim razem nie potrafiła obronić się przed psiakiem sąsiadki!
- Może - Hok wzruszył ramionami. - Jedna to ciemnoskóry wojownik z zalkenbandami, drugi - ja.
- Ale też może być, że ciemnoskóry to ty - powiedziała z góry Zenke - a Hok Loffer, to ten drugi, nie?
- Może - powtórzył Hok.
Zapadła cisza. Wszyscy zastanawiali się nad opowieścią Hoka.
- Co by nie wynikło nam z myślenia - odezwał się w końcu Mag - nie ulega dla mnie wątpliwości, że jakieś stojące nad nami moce postanowiły wtrącić się do naszej wyprawy, dodając nam Hoka. Czy ma on za zadanie wesprzeć nas i pomóc, czy - przeciwnie - przeszkodzić i odwieść, nie dopuścić do osiągnięcia celu - nie wiemy. - Hok uniósł głowę, ale nie protestował. - I pewnie on sam nie wie. Ale nie pozostaje nam nic innego, jak przyjąć cię do kompanii, i jeszcze raz podziękować za to, czego dokonałeś.
- Ja... nic nie wiem o tym, żebym miał... - bąknął Hok.
- Dobrze, Hoku. Na razie i tak nic więcej nie wiemy. Przyjmijmy, że nasza wyprawa ma aprobatę bogów, i dlatego, widząc, że coś sobie nie radzimy, posłali nam wsparcie. To się zdarzało i zdarza - pokiwał głową. - Lepiej ci przedstawię grono zacne. Oto masz przed sobą Nanteli, ta wojowniczka z guzem na czole to Wymina, wartę trzyma Zenke. Z męskiej zaś części wyprawy masz mnie, mam na imię Waltan, to jest Brou, to Onro, a to Darys. I proponuję na razie zakończyć na tym przestawianie się. Jak powiedziałem - każdy ma coś do wygrania w górach Muddlegorn, kto zechce - powie ci sam. - Tu podniósł głowę i dokończył nieco głośniej: - Ale prosiłbym, żeby się nie pchać ze zwierzeniami, a już na pewno nie mówić niczego, co nie dotyczy samego siebie. - Odwrócił wzrok do Hoka. - Nie dlatego, że ci nie ufam, nie. I nie wierzę w jakąś złą robotę, którą masz do spełnienia. Bogowie nie prowadzą takich wyrafinowanych gierek. Po prostu - każdy tu ma jakiś swój większy czy mniejszy sekret, i niech zostanie to sekretem, póki sam nie zechce się z niego zwierzyć.
Poza Hokiem wszystkim przyszło do głowy to samo: mamy nie zdradzać przed nowym towarzyszem, że mamy wśród nas Maga, pozbawionego mocy Maga. I wszyscy, mimo sympatii, jaką wzbudzał czarnoskóry zagubiony targany wątpliwościami wojownik, zgodzili się, że zdradzanie wszystkich własnych tajemnic nie jest rozsądne.
- Dobrze. W takim razie - Mag rozejrzał się dokoła. - Co powinien Hok wiedzieć?
- Jesteśmy w tej krainie dopiero cztery dni - powiedziała Wymina. - To nie jest nasza ojczyzna, dlatego też nie wszystko wiemy...
- Raczej nic nie wiemy! - burknął Darys. - Wiemy tylko, że przetoczył się przez stolicę marchii ognisty wał, Ognisty Bicz Nammayela... Spłonęło piękne miasto i tysiące ludzi. My też ledwie uszliśmy z życiem, ale zaraz potem zaatakowali nas doraźnie zebrani w grupę łupieżcy. Ma... - zająknął się, przypomniawszy sobie, że zdolności Maga Waltana miały być sekretem do czasu. - Mało brakowało, a zabiliby Waltana...
- Właśnie, za każdym razem przede wszystkim w niego uderzają! - wtrąciła się Wymina.
Waltan uniósł brew, ale nie odezwał się.
- No to dokończę - byliśmy w osadzie nad jeziorem, gdzie zaczęły się polowania na magów i czarownice, jako przyjezdni i obcy mieliśmy szanse trafić na stos albo szubienicę, albo...
- Musisz przed nocą takie rzeczy wygadywać?! - zganiła go z góry Zenke.
- W każdym razie raczej pośpiesznie i starając się nie wzbudzać zainteresowania odeszliśmy stamtąd. No to zaatakowała nas ta szajka...
- A czy możliwe jest - powiedziała Nanteli, i to były jej pierwsze słowa tego wieczoru - żeby jakieś dwie siły ścierały się ze sobą, a my się znaleźliśmy między nimi, albo raczej jako cel jednej i drugiej?
Nie kierowała tych słów do Waltana, nie patrzyła w jego stronę, ale poza Hokiem każdy zrozumiał, kto może znać odpowiedź.
- I rozgrywają swoje partie nami? - uzupełniła Wymina. - Jedni nam sprzyjają, inni - chcą nas zniszczyć?
Jedyną, ale wyraźną odpowiedzią Waltana było uniesienie jednej brwi. Ale nie była to przecząca odpowiedź na pytania.
Blade słońce nagle, jakby jednym skokiem zanurzyło się za płaski horyzont, niemal w jednej chwili zapadł mrok. Jeszcze chwilę temu kto chciał widział uniesienie brwi Maga, teraz, przy małej kupce żaru i kilku pełgających przedśmiertnie płomykach, nie widać było twarzy. Błyskały tylko oczy, wypolerowane ozdoby i kamienie w pierścieniach.
Hok wstał.
- Ja i tak nie zasnę tej nocy, coś mi się zdaje, że jestem mocno wyspany. Więc posiedzę chętnie na warcie.
Darys chciał się sprzeciwić, ale uznał, że nawet jeśli kieruje się dobrymi intencjami, nie tak mogą być one odczytane. Postanowił tylko, że zaproponuje Wyminie "tajne", ukryte trzymanie warty. Wojowniczka słysząc wyszeptaną do ucha propozycję skinęła głową, takim samym niemal bezgłośnym szeptem zaproponowała, by spali obok siebie, udając poruszenie we śnie mogą wtedy się budzić na zmianę.
I tak też spali. Co jakiś czas Wymina wysuwała rękę i trącała Darysa, potem on odliczał celię i trącał ją.
Noc minęła spokojnie.
Ginący w mroku czarnoskóry wojownik siedział na skraju skarpy, czasem wstawał i przeciągał się. Raz zszedł do swojego wierzchowca i cicho doń przez chwilę przemawiał. Potem wrócił na posterunek, i najczęściej widoczny tylko jako mroczny cień na tle mleczno-granatowego nieba, strzegł snu wyprawy.
Przed świtem Hok obudził wszystkich. Darys, który pełnił samorzutnie narzuconą sobie tajną wartę, poderwał się pierwszy, gdy ciemnoskóry wojownik cicho zawołał: - Hej, wstańcie! Coś się dzieje!
Mrok nocy nieco tylko mniej gęsty mieli nad swoimi głowami, sylwetka Hoka widniała na skarpie, przykucnął z głową wychyloną poza zbocze, i tyle.
Wygrzebali się z derek i opończy, przecierali oczy i wspinali się na zbocze. Rosa powodowała, że co i rusz ręce i stopy ślizgały się, w ciszy słychać było sapanie i ciche, łagodne ze względu na kobiety, przekleństwa.
Wydostali się na poziom Hoka i zrozumieli, że też nie chcą wychylać się mocniej.
Od zachodu nad horyzontem, do jednej trzeciej wysokości kopuły niebios widniała na niej ogromna gęba. Wymalowały ją jakby obłoki, ale wszystko w niej było wyraziste, ukazane tak dokładnie, z barwami i cieniami, że musiał istnieć jakiś inny nieludzki, oczywiście, sposób pokazania na niebie wizerunku.
W pierwszej chwili wydawało się, że to twarz starej złej kobiety, złudzenie narzucały wijące się, falujące jak pod wodą włosy, ale zaraz potem twarz nabrała wyrazistości i stała się zdecydowanie twarzą mężczyzny. Miał ostry haczykowaty długi jak dziób orła nos z wąskimi, jak po dźgnięciu ostrzem noża, szparami nozdrzy; pod nosem niemal nie było warg, pojawiły się dopiero gdy potworna zjawa poruszyła ustami. Nad ogromnymi okrągłymi oczami wzlatywały końcami ku górze gęste krechy brwi, falujące niczym ogromny kłąb węży włosy co i rusz przesłaniały czoło z trzema niebieskimi sierpami - bocznymi skierowanymi ku górze, środkowym, skierowanym w dół - wymalowanymi czy wyciętymi w skórze. Lodowato-sine źrenice patrzyły mgliście, ale tylko przez chwilę: gdy cała grupa wchłonęła widok, usta poruszyły się i otworzyły, w mrocznym tunelu poruszył się karminowy język, wargi ułożyły się w jakieś słowo.
- Kiedy tylko się to pojawiło - powiedział cicho Hok - wydawało mi się, że słyszę "Palan" czy "Dakan" albo...
- Waltan! - mruknął przez zęby Mag. - To musiało być Waltan...
- Też tak pomyślałem po chwili - przyznał Hok. - Ale nic więcej nie było. Tyle tylko, że na początku to były bardzo mgliste zarysy, nawet pomyślałem, że śnię, albo po prostu cudowny, przedziwny układ obłoków, zresztą bardziej przypominało to pysk wilka, potem jakoś się te rysy cofnęły, pysk się wciągnął... Tylko ozór co jakiś czas się wysuwał, a potem zaczęło dmuchać jakby tym imieniem.
- Coś rozumiesz, Waltanie?
Mag pokręcił głową, ale bez przekonania, co widać było nawet w półmroku. Od pytań uratowało go rysowane na niebie oblicze - usta otworzyły się szeroko, czerwony jęzor poruszył się żmijowo i cofnął, krecha ust rozciągnęła się w szerokim krzywym złośliwym uśmiechu, a nozdrza rozszerzyły się - wymknęły się z nich dwa wąskie białe obłoczki i skierowały ku ziemi.
Chwilę wszyscy obserwowali niebo, potem twarz zafalowała, drgnęła i zniknęła. Waltan popatrzył w lewo, na Hoka i w prawo, na resztę.
- Nie podoba mi się to. Schodzimy na dół, szybko!
W niecce, gdzie wszyscy stanęli patrząc na niego, wskazał wierzchowce i rzucił:
- Dobrze przywiązać konie! Namiotów nie rozłożymy, ale postarajcie się przyszpilić je od strony skarpy do ziemi. Wszystkie trzy niech staną po tej stronie skarpy - wskazał zachodnie zbocze. Obawiam się, że coś dmuchnie od tej strony - wyjaśnił i sam pobiegł do wózka.
Obaj wojownicy zgodnie rzucili się do koni, kowal z Onro zaczęli przenosić namiot Maga na drugi brzeg, przesuwać namiot kobiet, żeby zrobić miejsce na trzy namioty. Zenke z Nanteli, na polecenie Waltana wyjęły z komory pod wózkiem po kilka smolipałów i, gdy namioty zostały przyszpilone, powkładały do każdego po trzy drągi. Mag szamotał się przy wózku z dużą płachtą, którą owijał wystające z tyłu powozu skrzynie. Kilka chwil po rozpoczęciu krzątaniny obóz był gotów... tyle że nikt poza Magiem nie wiedział na co.
- Na co czekamy, Waltanie? - zapytała Nanteli. - Znowu coś wiesz, czym nie chcesz się dzielić z nami?
- Dlaczego znowu? - warknął ugodzony jej słowami Mag. - Nieważne - spodziewam się, że zaraz zawieje tu, albo i coś gorszego się wydarzy. Mieliśmy ogromne szczęście z tą kotlinką... Chyba... - Myślał chwilę, potrząsnął głową. - No, teraz nie ma co się zastanawiać... - skwitował na głos jakąś swoją myśl. - Kryjemy się jak powieje w namiotach. Najlepiej jak przysiądziemy na połach, żeby je jeszcze przybić do ziemi. Jakby było zimno nie do wytrzymania - zapalcie smolipały. Jakby trwało to długo i było zimno śmiertelnie schodzimy się wszyscy w jednym namiocie, u kobiet, chyba jest największy. Onro - ze mną, Darys, Brou i Hok w drugim.
Nad głowami, nad kotliną rozległ się przenikliwy niski świst, jakby ktoś uchylił szczelnie dotąd zamknięte drzwi, i przeciąg wreszcie mógł przeciekać przez długą jaskinią komorę. Mag machnął ręką w stronę namiotów i pierwszy zniknął w otworze usłużnie przytrzymywanym przez Onro.
Mężczyźni odczekali aż kobiety weszły do swojego, również przytrzymując poły przy wejściu, potem szybko wcisnęli się do swojego. Zgodnie ze słowami Maga przesunęli się pod skarpę, wymacali leżącą na zboczu ściankę namiotu i usiedli na niej. Cały namiot trzymał się teraz na ich plecach i głowach. Nie było to wygodne, ale nikt nie narzekał, zresztą, po chwili na zewnątrz zadudniło coś, sypnęło grubym żwirem po namiotach, zasyczało.
- Zamieć? - stwierdził pytająco Darys.
- Chyba tak - odpowiedział mu kowal. - Co prawda, widziałem coś takiego już dwa razy w życiu, ale wczesnym latem i późną wiosną...
- Tu pora roku nie ma nic do rzeczy - oświadczył z przekonaniem Darys. - Niby nie ma tu magii, w tej krainie, a co i rusz coś się dzieje niezwykłego... Ognista nawała, przybycie Hoka, teraz to...
- Nie ma magii? - zapytał Hok. - Skąd wiecie? Dlaczego nie ma?
- Wiemy... hm... no bo... Właśnie! Wiemy to z ust maga. Zresztą - skąd miałbym wiedzieć? Przecież ja nie posługuję się nią, ja chciałem z jej usług skorzystać.
W ciasnym mroku zapadła cisza, na zewnątrz zaś hałas się wzmógł. W wystające, okryte płachtą sylwetki, zwłaszcza w głowy, uderzył mocny jędrny podmuch i znowu zabębnił żwir? śnieg? grad?
- Waltan jest magiem? - stwierdził spokojnym głosem w ciemnościach Hok.
- Sam niech ci powie - szybko odpowiedział Darys, i zrozumiał, że pośpiech był aż nadto wyraźną odpowiedzią. - My, jak już wiesz, każde z nas coś chce zyskać, odzyskać, nabyć u celu wyprawy. Czy to się uda - nie wiem, i wątpię, ale nie spróbować byłoby głupotą. Więc spróbowaliśmy.
Głowy nagle przycisnęła im jakaś niewidoczna olbrzymia miękka ale silna dłoń. Hok zaczął szperać w ciemnościach.
- Gdzieś tu były drągi, prawda? - rozległ się jego głos. - Potrzymajcie namiot, poszukam.
- Tu mam - odezwał się po raz pierwszy Brou. - Masz.
Rozległo się postukiwanie drągów o siebie.
- Ustawię dwa pod kątem do skarpy - oświadczył Hok. - Już mnie kark boli od trzymania całego domu na głowie.
Dwaj pozostali mężczyźni napięli mięśnie, potem, nie umawiając się, podnieśli ręce i naprężyli połę namiotu. Po chwili poczuli, że nacisk na szyje słabnie, choć z odgłosów sądząc wichura na zewnątrz jeszcze nie doszła do kresu sił. Hok usiadł.
Nagle jakby zalała ich fala lodowatej wody, w plecy, ciągle napinające płachtę, uderzył ciekły lód. Zrobiło się zimno, i to zimno przeraźliwie. Od razu wydychane powietrze zaczęło niemal skrzypieć w ciemnościach, osypywać się na ziemię w postaci lodowatego proszku.
- Uej, nie ma na co czekać, co? - zapytał w ciemnościach Brou.
Coś skrzypnęło, trzasnęło, nagle zajarzyła się iskra, rozpaliła, pojawiła druga - z obu końców złamanego drąga trysnął dym, a potem jasny wesoły ogień. Kowal ostrożnie położył drągi ogniem ku ludziom, którzy natychmiast wysunęli ku niemu dłonie. Z ust waliły im kłęby suchych białych obłoków. Brou i Darys naciągnęli kaptury, bo mieli je. Wojownik nagle uprzytomnił sobie, że Hok przyłączył do nich bez żadnych bagaży - pojawił się on w skórzanym odzieniu, jego miecze i sztylet, i koń. Szybko ściągnął z siebie opończę i podsunął Hokowi.
- Bierz, mam grubą derę na sobie - powiedział, potrząsnąwszy opończą.
Hok wahał się tylko mgnienie oka. Szybko pochylił się i wsunął pelerynę między siebie i namiot.
- Uch! Dzięki! - mruknął przez zaciśnięte wargi. Potem chwilę machał palcami nad płonącymi wesoło dwoma patykami. - Powiedziałeś, że nie tu magii, a to?
- To są takie ogniste krzaki, tutejsze. Ale nie ma w nich magii, tylko jakiś sok, który jak się wydostanie na powietrze, to się zapala. Nazbieraliśmy ich trochę na początku wyprawy, mamy tam jakiś zapasik. Smolipały. Mają też inną nazwę, palce jakieś tam, ale nie pamiętam. A ty, Brou?
Kowal potrząsnął głową.
- Nie pomnę. Tu się tyle dzieje, ciągle coś mnie zaskakuje...
Chciał chyba coś jeszcze powiedzieć, ale na zewnątrz tak zawyła wichura, że musiałby wrzeszczeć niemal z całej siły. Po chwili natężenie wiatru, napór na namiot wyraźnie spadł. Zrobiło się ciszej, i od razu jakby cieplej.
- Zapalcie smolipały! - usłyszeli gdzieś spoza namiotu głos Onro. - Jakby brakowało, to niech ktoś wyskoczy i weźmie jeszcze, i poda kobietom!
- Dobrze! - wrzasnął Dar4ys. - Do licha, konie?..
- Bez przesady, to jeszcze wytrzymają - powiedział Hok. - Przecież nie masz na zimę innego wierzchowca?
- No nie...
Patrzyli jak dochodzi do połowy długości drągów żar.
- Może wyskoczę teraz, jak jest względny spokój po zapas tego? - zapytał Brou.
- A może się kończy? - odpowiedział pytaniem Darys. - Ja bym chwilę poczekał, jak się zacznie wzmagać, to ja wyskoczę - uśmiechnął się. - Bo to mój plan.
- Dobrze - nadspodziewanie ochoczo zgodził się Brou.
- Stoi.
Siedzieli chwilę w ciszy, wyglądało, że rację ma Darys, natężenie wiatru słabło ciągle, obłoki mglistego suchego lodu wydychane prze usta zmieniły się w wilgotne chmurki, potem stały się mnie widoczne - stawało się wyraźnie cieplej.
Darys klepnął się w kolano.
- Ja jednak wyskoczę zobaczyć, co z wierzchowcami. Jakby robiło się gorzej - wrócę ze smolipałem. Czekajcie spokojnie.
Rzucił się na czworaki i atakując pochyloną głową dach namiotu wysunął się na zewnątrz, przez chwilę w namiocie było jaśniej. I zimniej.
Wrócił szybko.
Zziębnięty, ale bez drągów.
- Chyba się kończy. Ale wszystko pokrywa szadź, chciałem zaprowadzić konie gdzieś w parów, ale tam jest gorzej, wiecie? Jar skręca zaraz i idzie wzdłuż osi wiatru - jeden wielki lodowy kocioł. Nam się udało niesamowicie, że ta kotlinka jest w poprzek kierunku wiania.
Zatarł zgrabiałe dłonie.
- Aha - dodał. - Nie ma już strumienia. Musiał zamarznąć tam, na górze.
- A to jak rozmarznie - nie zaleje nas?
- E tam! Przecież nie rozmarznie w jednej chwili!
- Jesteś pewien? - zapytał kowal.
Wojownik myślał chwilę. Już kilka rzeczy w tej krainie zaskoczyło go niemile, musiał przyznać, że ludzka logika, jaką się posługiwał w swoim świecie, tu niekoniecznie musiała służyć równie dobrze.
- Prawda, tu się wiele dziwnych rzeczy zdarzało...
Przesiedzieli pogrążeni każdy w swoich myślach dobre pół celii, potem usłyszeli głos Waltana:
- Chyba już nie ma na co czekać, skończyło się!
Wyszli na odmieniony świat. Dokoła wszystko lśniło i jarzyło się. Blade słońce rozkwitało w miriadach kryształów osiadłych na każdym wystającym i odstającym kawałku otoczenia, nie było śniegu, więc rośliny zachowały pod cienką warstewką lodu barwy, ale lśniły wszystkie zielone źdźbła traw, jarzyły się kolorowe czubki ziół, lśniły i mieniły się barwami kwiaty.
- Przynajmniej piękny widok - stwierdziła Wymina. Ton, jakim to powiedziała - jakby mówiła: "ta derka się nada, choć jest dziurawa" - stał w wyraźnej sprzeczności z treścią słów.
- Piękne... - sapnął Onro.
- Jak wyrzeźbione w szlachetnych kamieniach - wolno powiedział Waltan.
- Piękne, owszem - odezwała się Nanteli strzepując z buta jakieś przymarzłe źdźbło. - Ale opamiętajcie się z tymi zachwytami - zgasiła towarzyszy. - Nie chodziło o upiększenie nam świata, tylko o zamrożenie nas. Gdyby nie ten jar, kto wie czy nie tworzylibyśmy teraz pięknej grupy lodowych rzeźb!
Ta długa jak na nią wypowiedź uświadomiła wszystkim, że oto kolejny raz wywinęli się z niebezpieczeństwa.
- Ktoś na nas dybie - stwierdził Onro.
Wszystkie głowy odwróciły się w jego kierunku. Myśl była może niezbyt odkrywcza, ale nikt jej dotychczas nie wypowiedział na głos. Rozległy się pochrząkiwania i kasłanie. Darys rozpędził się i wbiegł po stromym tu zboczu na górę, odszedł od krawędzi skarpy. Wrócił po chwili.
- Na górze jest równie pięknie - powiedział z naciskiem na "równie pięknie" - ale nie możemy wyruszyć przez jakiś czas, bo każda trawka tnie jak odłamek szkła, konie nam się pokaleczą.
- No to możemy zjeść śniadanie - klasnął w dłonie sztucznie wesoły Waltan.
Okazało się, że zamarznięte rośliny cięły również tu, w jarze. Trzeba było stąpać ostrożnie, z góry stawiając stopy, by złamać ostre źdźbła.
- Chodzimy jak trupa kuglarzy! - zawołała Zenke.
- Raczej komediantów! - ponuro odpowiedział Waltan, ssąc krwawiący palec - zbyt gwałtownie strzepnął przyczepioną do spodni łodygę jakiegoś ziela.
Słońce, blade, ale jednak grzało, szadź, szron i lód topiły się i to coraz szybciej. Zanim zapłonęło uczciwe ognisko, ogrzewające kociołek z wodą na rozgrzewającą szarletkę, blask wyraźnie osłabł, a jeszcze chwilę potem rośliny, pozbawione usztywniających je powłok z lodu, zaczęły zginać się, sparzone mrozem, tracić soczyste barwy.
Śniadanie kończyli w otoczeniu burych oparzonych traw, zamarznięte dno strumyka powlokła warstwa spływającej wody, kryształki lodu lśniły tylko na pogrążonym jeszcze w cieniu wschodnim zboczu parowu. Zapobiegliwy kowal naczerpał do wykonanych z foczej skóry skórzanych wiader, zwijanych na czas podróży, wody i postawił na słońcu, by się ogrzała nieco przed napojeniem koni. W milczeniu zwinęli obóz i wyjechali z parowu. Jak okiem sięgnąć otaczała ich dziś bura niemiła na oko równina, wczoraj zielona, choć i tak nie dała się porównać do soczystych łąk i pokrytych bujną trawą równin ojczystego świata, to przecież była zielona, konie nie głodowały... Dziś była to ruina. Co prawda nie tak ponura i beznadziejna jak po przejściu Ognistego Bicza, ale i tak dopiero za kilka tygodni rozkwitnie tu życie.
- Najpierw ogień, teraz lód - powiedziała Wymina do nikogo w szczególności. Jechali szeroką ławą, z ukształtowanym już przez tych kilka dni podróży szyku - powózka w środku, konni po bokach, albo wyprzedzali i osłaniali z tyłu. - Ciekawam... - umilkła nie kończąc.
- ...co jeszcze może być na nas zesłane, prawda? - dokończyła za nią Zenke.
- Woda - rzucił ponuro Darys. Wstrząsnął nim dreszcz. - Nie lubię deszczy, wody, wilgoci... Całą jedną wojnę, całoroczny kontrakt spędziłem w nieustającej niemal bez przerwy ulewie - uśmiechnął się ponuro. - Najlepiej szło nam zdobywanie miast, bo tam były suche komnaty. Nawet piwa i wina już się nam nie chciało, wiecie, o czym marzyłem?
- O sucharze - rzuciła spokojnie Nanteli patrząc przed siebie. Potem wolno odwróciła głowę i gdy zaskoczony Darys uniósł jedną brew i przechylił głowę na znak uznania, lodowata piękność nagle nieznacznie puściła do niego oko.
Wojownik otworzył usta i długą chwilę jechał z niezbyt mądrą miną.
- Jakieś zwierzęta? - powiedział Brou, kontynuując wyliczanie możliwych nieszczęść.
- Były... przecież stuffyjje? - pokręcił głową Darys.
Przez chwilę wszyscy myśleli. Potem Waltan roześmiał się.
- Skoro nie potrafimy nic wymyślić, to może już nic nie jest przewidziane? - zawołał wesoło.
Zbliżali się do drogi. Pokryta przede wszystkim mchem, albo czymś, co mech przypominało, wyróżniała się soczystym zielonym kolorem, zielona kreska w burym otoczeniu.
- Magia więc jest w Aqemal - powiedziała nagle głośno, nadmiernie głośno Nanteli.
- Co masz na myśli? - zapytał Mag, bo to do niego kierowane były te słowa.
- Stuffyjje, to przecież nie są zwyczajne zwierzęta? - odwróciła wolno głowę w stronę Maga, ale do niego nie puściła oka.
Waltan patrzył na nią z zaciekawieniem, które przeszło w zdumienie, a potem w oszołomienie.
- Widziałem kiedyś kamniomewy - ciskające całkiem sporymi kamieniami ptaki - powiedział Darys.
- A ja ptaki jaja znoszące pod wodą - dodała Wymina.
- A fruwające żmije albo...
Waltan uniósł rękę. Darys umilkł.
- Ale stuffyjje... No-o... Nie są zwyczajne, jak kamniomewy - przyznał Mag.
- A Bicz Ognisty, to zwyczajne zjawisko, jak piorun czy magia? - zapytała piękność.
- Nie mam pewności - odpowiedział Mag marszcząc w namyśle czoło - ale postawiłbym na magię.
- A ta lodowa wichura w lecie? - zadała trzecie pytanie Nanteli.
- I ten pysk na niebie? - dodał nagle Hok dotąd z zainteresowaniem słuchający tylko wymiany zdań.
Wózek kierowany przez Onro dojechał do drogi, chłopak nie skręcał jednak, jak wszyscy czekał na odpowiedź Waltana.
- Masz rację... Coś tu jednak zostało... - powiedział do siebie Mag i znieruchomiał z przygryzioną górną wargą i wysuniętą żuchwą. - Przesącza się czyżby?..
Jego koń parsknął, Waltan wrócił do rzeczywistości.
- Tak czy tak - jechać musimy, więc jedźmy - rzucił.
Ale tym razem nie wypuścił się na przód, jak zwykle czynił, tylko został na samym końcu, jakby chciał nie myśleć o drodze, tylko człapać utartym szlakiem i móc pogrążyć się w rozmyślaniach.
- Co to były te stuffyjje? - zapytał Hok Zenke, gdy wózek skręcił na drogę, a on znalazł się po tym manewrze przy nim.
- Ach, takie jakieś widmowate fleje - powiedziała niedbale machnąwszy malutką dłonią karlica. - Wyglądają jak zgęstki mgły i koniecznie chciały się do nas przytulać. Ani tego przeciąć, ani nabić mu guza, okazało się, że ogień je dość skutecznie odstrasza, więc po prostu użyliśmy smolipałów i ustąpiliśmy pola.
- Bicz Ognisty - jak rozumiem - to coś, jak to dzisiaj, tylko palące, a nie mrożące?
- Tak. Wał czy chmura żaru przetoczyła się przed nami, albo inaczej - zdołaliśmy się wycofać, bo byliśmy na skraju, jeszcze trochę i byłoby po nas... Spłonęła okolica, miasto, wsie... Pasmo żaru chyba na dzień dobrego kłusa...
- Ciekawe, na ile się ciągnie pasmo tej zgorzeli? - rzucił jadący po drugiej stronie wózka Darys.
Określenie było trafne, wszystkie, poza mchem na drodze rośliny zostały sparzone, zwiędły, pochyliły kwiatostany i gałązki, przede wszystkim zaś zbrązowiały, jak maźnięte żarem.
- Musielibyśmy - odezwał się z mądrą miną Onro - pojechać w obie strony, prawda? Nie wiemy gdzie się zaczyna, to nie wiemy jak jest szerokie.
- Słusznie mówi - pochwaliła go karlica. - Ale nie wiem, czy nas to bardzo interesuje...
- Chyba że przez kilka dni konie nie będą miały co jeść - powiedziała Nanteli.
- Moja droga - Zenke odwróciła się całym ciałem i wbiła w piękność przesadnie zdumione spojrzenie. - Czy nikt ci nie mówił, że nosisz w pięknym ciele niezmierzone pokłady goryczy i... i... krzywego widzenia świata.
- Krzywego? - uniosła brew Nanteli.
Jadącemu od jej strony Darysowi zabrakło tchu. Nanteli była tak piękna, tak...
O bogowie, po co komu tyle... - pomyślał Darys.
Zenke nie dała się zauroczyć.
- Krzywego, tak. Bo jeśli widzisz tylko jedną stronę monety to nie masz pewności, czy nie jest fałszywa.
Energia Nanteli chyba się jednak wyczerpała, nie wdała się w spór, rzuciła spojrzenie na niebo, a ten ruch powtórzyli za nią i Hok i Darys, potem opadła plecami na oparcie i jakby zapadła się w siebie. Karlica poczekała chwilę, ale widząc, że nie udało jej się wciągnąć Nanteli w dłuższą wymianę zdań, zrobiła minę mówiącą bezgłośnie: "Zrobiłam co mogłam, już nie mam pomysłu".
Jechali w milczeniu niemal półtorej celii, potem Waltan przyspieszył nieco, dogonił wózek, przy którym - tak się jakoś już utarło - odbywały się narady w marszu. Wyglądało, że jeszcze się nie rozgrzał, miał siny nos i duże cienie pod oczami. Dwudniowa szczecina ogolonych policzkach powodowała, że jakby ściemniał, spochmurniał, spoważniał. Albo zachorował.
Odkaszlnął.
- Przemyślałem wszystko... Wszystko, co podlega myśleniu - dodał z wątłym uśmiechem. - Możemy zdążać do Pieczar dwoma drogami, jedną, przez jakiś jeszcze czas wygodniejszą, potem stopniowo coraz gorszą, przez góry, z wszystkimi niedogodnościami - mało wody, ziąb, wiatry w wąwozach. Druga droga od razu jest gorsza. Trochę krótsza. Trochę, nieznacznie. Choć i godzina takiej drogi nikomu nie sprawi przyjemności. Dziś jeszcze nie musimy podejmować decyzji, jutro, po południu trzeba by się zdecydować. Albo skręcamy na gorszy szlak, albo jedziemy lepszym, na dodatek trafimy do kasztelu mojego dobrego przyjaciela Melepona Grakohewa. Tam możemy odsapnąć dzień, może dwa?
Zenke wymieniła spojrzenie z Wyminą, która słysząc, że odbywa się coś jak narada ustąpiła na drodze miejsca wózkowi, sama ulokowała się na skrzydle. Wojowniczka uniosła brew. Mag dotychczas nie radził się ich, a oni nie mieli mu za złe, że nie pyta o zdanie w kwestiach, o których i tak nie mieli pojęcia. Pytanie o popas zdradzało jednak wątpliwości, jakie zrodziły się w duszy Maga.
- Wydaje się, że druga możliwość jest wyraźnie lepsza, z popasem, dlaczego więc pytasz? - zapytała Zenke, która jakby wzięła na siebie od początku trud zadawania trudnych pytań, albo w ogóle pytań Waltanowi.
- No właśnie, dlaczego? - zapytał Mag. - Sam nie wiem, wiele się tu zmieniło...
- Obawiasz się zdrady? - zapytała Wymina.
- Tego też... - przyznał ochrypłym głosem Waltan. Odchrząknął. - Łatwo jest być szlachetnym i przyjaznym, kiedy okoliczności temu sprzyjają. Już mi się tu tak nie podoba, jak kiedyś - poskarżył się jak dziecko.
Wywołało to kilka uśmiechów na twarzach jego towarzyszy, przelotnych i nieśmiałych. Wymina pomyślała, że cała ta wyprawa, trochę wymuszona, trochę chyba z góry skazana na niepowodzenie nie sprzyjała wesołości. Najprościej byłoby powiedzieć, że tworzymy grono skazańców, którzy wiedzą, że ucieczka spod szafotu i tak się nie uda, ale co mamy do wyboru - wracać? A ja? I tak mam lepiej od innych, oni nie wiedzą, że ja też miałam cel odwiedzając Maga, że biorę udział w wyprawie nie dla przyjaźni, a przynajmniej nie tylko z przyjaźni. Zacisnęła dłonie w pięści, zorientowała się, że wierzchowiec wyczuł delikatne naprężenie wodzy, zastrzygł uszami. Wyprostowała palce, odetchnęła głęboko. Spokojnie. Żadnych gwałtownych działań. Spokojnie.
Obejrzała się, napotkała czujne spojrzenie nowego towarzysza. Spokojnie prześliznęła się po nim, popatrzyła na innych, ciągle kątem oka wyczuwając uważny wzrok czarnoskórego giganta.
Zaniepokoiła się niespodziewanie, myślał Hok. Dziwna kobieta. Jak dziwne całe to towarzystwo, do którego ktoś dziwny pewnie dziwnym sposobem mnie przysłał. Dlaczego nic nie pamiętam? Nie nic, ale blisko? Pamiętam, że był człowiek Malcom Dorn, że miał być królem... królem... ale czego? Yara! Nie, nie królem Yara, Yara to posępna kraina, przez którą wędrowaliśmy. I potem - czerń, mrok, cisza... Jakbym umarł, jakby zasnął i obudził się dopiero tu?..
Jeszcze nie było południa, a wszyscy poczuli się nagle zmęczeni, senni, znużeni. Jakby ktoś narzucił na świat chustę, przez którą światło wprawdzie przenikało, ale nie radowało serc, nie pobudzało do życia. Przegłodzone multony trzeba było co i rusz ponaglać do raźniejszego kroku. Gdyby nie bat i potrząsanie lejcami zasnęłyby w marszu, albo i stanęły w ogóle.
Ich ospałość jakby udzieliła się ludziom, a może po prostu chwycili trochę ciepła, odgrzali się i ciepło ich zmorzyło?..
Polujący nad głowami korsun, głodny i zły, zwrócił na chwilę spojrzenie żółto nakrapianych niemal czarnych oczu na grupę. To były jedyne poruszające się punkty w okolicy. Z dużej wysokości widział dziwnie ubarwioną, kompletnie inną niż zawsze, od wyklucia ze skorupki, ziemię: na południe stąd ogromny szary pas, jednolity i śmierdzący tak, że nawet pod obłokami i kiepskie nozdrza polującego ptaka wyczuwały kwaśny swąd; nad tym pasem nie było nic do jedzenia. A korsun był ptakiem już dorosłym, i nie pamiętał, żeby nic żywego, kompletnie nic nie było do upolowania, albo - w najgorszym razie - żeby nie było żadnego ścierwa do zjedzenia. Ten pas jałowej ziemi pojawił się dwa dni temu, ptak widział tylko błysk w tej okolicy i czuł gorąco, ale nie interesował się tym, po prostu przesunął swój rewir nieco na północ. Dziś natomiast rano wydarzyło się coś i nad jego gniazdem. Na szczęście pustym. I on, i jego towarzyszka wzlecieli rano, nie upolowawszy nic przeczekali zaskakującą suchą burzę, a teraz usiłowali znaleźć na ziemi bodaj nieżywą mysz, wróbla, padłego węża...
Nie było nic.
Korsun otworzył dziób i zaskwirlił przeciągle. Jego samica odpowiedziała znajomym skwirleniem.
Jeśli tak będzie i dalej, jutro oba ptaki przeniosą się jeszcze dalej na północ.
Ale to niedobre wyjście. Tam są cudze rewiry, może trzeba będzie się dzielić, może nawet o nie bić.
Uskrzydlony drapieżnik jeszcze raz rzucił okiem na grupę ludzi i koni. Może zaczną się mordować, jak już nie raz bywało? Zostanie ścierwo konia albo człowieka, będzie uczta.
Lepiej konia. Mniej dziwnych osłon, uprzęży, rzemieni, blach...
Więcej mięsa, ścierwa, juchy.
Korsun zaskwirlił, i widząc, że nic nie wskazuje, by grupa zaczęła ze sobą walczyć, nie widząc innej grupy, z którą mogłaby powalczyć, wzbił się wyżej i pociągnął na północ.
Nie tracąc z bystrych oczu grupy, także na północ podążającej...