"Dwudziesta trzecia"
Rozdział 1
Odzyskała przytomność i od razu krzyknęła przerażona.
Czy może…
Chciała krzyknąć?
Nie usłyszała nic.
Mrok jakby całkowicie pochłonął dźwięk. Panika cęgami chwyciła ją
za gardło. Drugi okrzyk zrodził się w głowie i w niej pozostał. Nie
miała siły krzyczeć. Nie miała siły oddychać.
Usiłowała poruszyć ręką, palcem choćby. Nie udało się. Podniosła
głowę, ale nie była w stanie długo utrzymać jej uniesionej. Opadła,
stuknęła głośno i boleśnie w coś twardego, na czym ona leżała. Myśli,
gęste, kleiste, wolno, z wysiłkiem snuły się pod czaszką.
Dla… czego…? Co tu jest… Gdzie…
czemu ja…
Zacisnęła zęby i zaczęła oddychać głęboko i szybko, z jakiegoś
powodu uznała, że przyspieszając oddech, przyspieszy obieg krwi, a to
przyspieszy… A to…?
Druga fala paniki zalała ją niespodziewanie i gwałtownie. Znowu
usiłowała krzyknąć, ale zdławione gardło nie wypuszczało dźwięków.
Nie słyszała nawet swojego oddechu. Zacisnęła powieki. Kilka razy
mrużyła mocno oczy i otwierała, wytrzeszczając z całej siły.
Zobaczyła coś.
W ciemnościach czaiły się jaśniejsze plamy. Usiłowała
skoncentrować się na nich, zrozumieć, czym są. Ale nie dało się. Po
prostu gdzieniegdzie mrok ustępował miejsca nieregularnym plackom
czegoś nieco jaśniejszego. Nieruchomego.
Uniosła głowę i pozwoliła jej opaść, a potem kilka razy to
powtórzyła. Bólu nie czuła, słyszała tylko, jak głowa uderza w coś
twardego, a wewnątrz jakby coś się przesuwało pod wpływem uderzeń.
Potem nagle dotarło do niej, że w statycznym otoczeniu, w mroku,
coś się poruszyło. Usiłowała zrozumieć, co się zmieniło. Przez długą
chwilę mózg nie nadążał za zachodzącymi w ciemnościach zmianami,
potem podpowiedział: „Plamy znikają!”.
Rzeczywiście – plamy zaczęły się pojawiać i znikać. Jakby…
Ktoś-coś się poruszało, przesłaniało je na krótką chwilę i
odsłaniało po sekundzie.
Kto…
Rozbłysło światło.
Dokoła panowała biel. Białe ściany, biały
sufit. Dwie blaszane, błyszczące chromowanym wnętrzem rynny z
podwójnymi rurami jarzeniówek nad głową. Przemknęła wzrokiem po
suficie, chciała obejrzeć całe pomieszczenie, ale coś się poruszyło
od strony stóp, więc szybko spojrzała w tamtą stronę.
Mężczyzna miał pomalowaną na biało twarz. Arlekin cyrkowy. Pionowe
czarne romby, w środku których znajdowały się źrenice. Czerwone
wargi. Kąciki ust wygięte w dół w klasycznym grymasie, oznace smutku.
Staromodny, absurdalny melonik na głowie, smoking… Czarna
muszka. Laseczka z gałką w ręku. Uderzał tą laską w otwartą dłoń.
Opierał się o ścianę obok drzwi, stał właściwie na jednej nodze,
druga, ugięta w kolanie, opierała się czubkiem buta o podłogę. Kiedy
zobaczył, że patrzy na niego, uniósł rękę i pstryknął w rondo
melonika. Zamrugał, długie na półtora centymetra sztuczne rzęsy
zatrzepotały, niemal słychać było, jak zderzają się ze sobą.
Bożeee… Boże, co ja… Co on chce mi zrobić?
Mamoooo! Nieee…!
Zrobił krok w jej kierunku. Nie odrywając spojrzenia od jej oczu,
błyskawicznie uniósł laskę i uderzył ją gałką w kolano. Spazmatycznie
wciągnęła przeponę w oczekiwaniu bólu, ale go nie było. Usłyszała
tylko dziwny trzask. Trzask kruszonej kości?
– Uwielbiam Mechaniczną pomarańczę –
powiedział mężczyzna. – Widziałaś? Nie? Powinnaś była. Należy
do dziesiątki filmów, które obejrzeć powinien każdy.
Zaczął powoli okrążać stół od strony jej stóp.
– Niezrównany Malcolm McDowell. – Westchnął. –
Wybitny, wybitny aktor. Cholera, potem się wdał w jakieś durne
horrory i thrillery drugiego sortu, ale w tym filmie –
kapitalny!
Szedł wolno, jakoś dziwnie unosząc się na palcach, zrozumiała, że
trochę tańczy, może nuci w głowie jakąś melodię. Mężczyzna doszedł do
jednej trzeciej długości stołu, od niechcenia się zamachnął i uderzył
ją w drugie kolano. Jęknęła, zatrzepotała powiekami. Usiłowała o coś
błagać, ale bałagan w głowie i bezwład ciała nie zanikały, ciągle
była jak sparaliżowana od brody w dół.
– Nie boli, prawda? Teraz nie boli, wiem. Ale już za chwilę
będzie – poinformował beznamiętnie.
Zbliżył się do stołu, ciągle świdrując ją wzrokiem, położył laskę
w poprzek jej ciała, ułożył w zagłębieniu łona. Teatralnie wyciągnął
ręce, splótł palce, przekręcił nadgarstki, wyprostował, pokazując
wnętrza dłoni. Miał lekarskie rękawiczki. Wykonał splecionymi dłońmi
kołyszący ruch w prawo i w lewo, kilka razy.
– I’m singin’ in the rain… –
zanucił. – Pamiętasz, jak stepował w deszczu Gene Kelly?
Kobieta wytrzeszczyła oczy. Arlekin wykonał kilka stepujących
kroków. Niespecjalnie dobrych, niewytrenowanych. A może tylko
absurdalnych w tym pokoju, z bezwładną ofiarą z potrzaskanymi
kolanami. Wykonał jakąś figurę taneczną: jedna ręka w górę, z laską,
druga w dół, ciało okręca się na czubku stopy.
– A wiesz, że Deszczowa piosenka w tym musicalu to
było któreś z kolei wykonanie? Powstała w tysiąc dziewięćset
dwudziestym dziewiątym roku, niektórzy twierdzą nawet, że w tysiąc
dziewięćset dwudziestym siódmym.
Podskoczył, znowu się okręcił, wykonał rękami szerokie wymachy.
Trzasnął jakiś staw.
– Ups! Pardon!
Uśmiechnął się, dorównując McDowellowi, samymi ustami, z lodowatym
spojrzeniem. I od razu spoważniał. Sięgnął do kieszeni z tyłu spodni,
wyjął błyszczące chromowane nożyczki, wygięte niczym kij hokejowy,
obowiązkowe w samochodowej apteczce, do specyficznego użytku –
cięcia ubrania. Szczęknął ostrzami kilka razy, jakby chciał zwrócić
na siebie uwagę. A przecież mimo bólu w karku, panicznego
przerażenia, koszmarnego parcia na pęcherz, wpatrywała się w niego
wyjątkowo usilnie. Jak niby miała go zlekceważyć?
– W genialnej scenie napaści na dom pisarza, pana Alexandra,
Alex DeLarge, grany, jak mówiłem, wspaniale przez McDowella, robi…
Wiesz co?
Sięgnął do jej lewej piersi, chwycił tkaninę na sutku, uniósł,
odciął naciągniętą bawełnę.
Kobieta jęknęła pod pokrywającym szczelnie jej usta plastrem.
To nie była jej bluzka. Przebrał ją, gdy była nieprzytomna. Zdjął
jej biustonosz. Wytrzeszczyła oczy, zalana kolejną falą paniki.
Uniosła głowę. Sutek sterczał w okrągłym otworze wyciętym jednym
ruchem nożyczek. Niżej zobaczyła obcisłe getry, nigdy takich nie
nosiła. Laska leżała nieruchomo, rozzłościło ją to, usiłowała
poruszyć mięśniami brzucha, strącić ją na podłogę, ale od szyi w dół
jakby nie miała ciała, jakby dokleił jej głowę do nieruchomego
sztywnego twardego korpusu manekina. Nie była przywiązana, choć przy
przegubach i kostkach zobaczyła szerokie skórzane opaski, jakimi
mógłby przymocować do stołu… kogoś żywszego.
Mężczyzna zrobił jeszcze krok, położył dłoń na jej czole i mocno
nacisnął. Biała napudrowana guma śmierdziała nieprzyjemnie. Głowa
kolejny raz uderzyła w stół i znowu nie zabolało.
Przesunął dłoń nad jej lewą pierś, chwilę trzymał ją o centymetr
od ciała, jakby chwytał ciepło bijące od odsłoniętej piersi, potem
uśmiechnął się i mocno pstryknął trzecim palcem w czubek sutka.
– Gdyby to była pestka czereśni, to by ładnie poleciała –
stwierdził. – Ale nawet Malcolma można poprawić. –
Pokiwał głową. – Nawet jego. I ja to zrobię.
Chwycił brzeg melonika i uniósł na chwilę kapelusz. Potem opuścił
go i lekkim klepnięciem poprawił na głowie. Ruszył w obchód stołu,
usiłowała śledzić jego ruchy, ale przy pierwszym poruszeniu głową
zacmokał, więc szybko wróciła do poprzedniej pozycji.
– Tak go poprawię – usłyszała z prawej strony.
Nieznacznie poruszyła głową. Znowu miał w ręku nożyczki, umyślnie
uniósł je, by zobaczyła. Usłyszała, że z jej własnych ust wydobywa
się cichy przeciągły skowyt. Małe przerażone skrzywdzone szczenię.
Skowyt ciągnął się i ciągnął. Jakby był bytem niezależnym…
Zaczęła w śmiertelnej panice miotać głową w prawo i w lewo, nie czuła
bólu, gdy unosząc ją nieznacznie, uderzała przy każdym skręcie o
twardy drewniany podgłówek. Przerażenie działało lepiej od
znieczulenia. Dręczyciel szczęknął kilka razy nożyczkami, chwycił
tkaninę na prawej piersi, pociągnął do góry.
Nie!
Nie tkaninę!!!
Pociągnął w górę sutek, szybkim ruchem wziął go między ostrza
nożyczek i energicznie złączył tkwiące w uchwytach palce.
Nie poczuła bólu, zobaczyła tylko cienki strumyczek krwi,
tryskający w stronę brzucha. Oprawca szybko chwycił swoją laskę,
jakby nie chciał, by splamiła ją krew. Odcięty sutek cisnął jej w
twarz. Gdy uderzył ją w policzek, poczuła jego ciepło i wilgoć.
Stoczył się i opadł przy prawym uchu. Poderwała głowę, ale mężczyzna
wykonał błyskawiczny ruch prawą ręką, gałka laski uderzyła kobietę w
skroń i pozbawiła ją przytomności.
Mężczyzna przesunął laskę od grdyki kobiety do jej pępka, a potem
niżej, i uderzył kilka razy lekko między nogami. Znieruchomiał,
widząc rozlewającą się po udach ciemną wilgotną plamę. Cmoknął z
udawanym niezadowoleniem. Oburzeniem… Obrzydzeniem?
– Umieranie – ożywianie, umieranie – ożywianie…
– zanucił, radykalnie zmieniając słowa Kory „falowanie i
spadanie”. – Aż jednego z tych członów zabraknie!
Cofnął się o krok od stołu.
– Nie jesteś Adrienne Corri – powiedział z wyrzutem. –
Ona zresztą też nie zagrała na maksa. Jednak z tym sutkiem to jesteś
od niej lepsza. – Prychnął przez nos, zadowolony z siebie.
Potem szybko spoważniał. A jeszcze później nagle zasapał
rozzłoszczony, poruszył skrzydełkami nosa. – Ty…! –
wycedził przez zęby. Następnie dodał coś jeszcze, ale to był tylko
syk, myśl obleczona w nieartykułowany dźwięk.
Zamachnął się i z całej siły uderzył laską w brzuch kobiety na
wysokości pępka.
Nie poruszyła się, nie drgnęła. Tylko ciało w miejscu uderzenia
zapadło się na ułamek sekundy.
Uderzył jeszcze dwa razy, mierząc dokładnie w to samo miejsce.
Trafiał w cel.”
Dwudziesta trzecia.