Eugeniusz Dębski - www.eugeniuszdebski.pl
Aktualizacja: 06.09.2024
"Dwudziesta trzecia"
Rozdział 1
Kliknij aby powiększyć
Odzyskała przytomność i od razu krzyknęła przerażona.
Czy może…
Chciała krzyknąć?
Nie usłyszała nic.
Mrok jakby całkowicie pochłonął dźwięk. Panika cęgami chwyciła ją za gardło. Drugi okrzyk zrodził się w głowie i w niej pozostał. Nie miała siły krzyczeć. Nie miała siły oddychać.
Usiłowała poruszyć ręką, palcem choćby. Nie udało się. Podniosła głowę, ale nie była w stanie długo utrzymać jej uniesionej. Opadła, stuknęła głośno i boleśnie w coś twardego, na czym ona leżała. Myśli, gęste, kleiste, wolno, z wysiłkiem snuły się pod czaszką.
Dla… czego…? Co tu jest… Gdzie… czemu ja…
Zacisnęła zęby i zaczęła oddychać głęboko i szybko, z jakiegoś powodu uznała, że przyspieszając oddech, przyspieszy obieg krwi, a to przyspieszy… A to…?
Druga fala paniki zalała ją niespodziewanie i gwałtownie. Znowu usiłowała krzyknąć, ale zdławione gardło nie wypuszczało dźwięków. Nie słyszała nawet swojego oddechu. Zacisnęła powieki. Kilka razy mrużyła mocno oczy i otwierała, wytrzeszczając z całej siły.
Zobaczyła coś.
W ciemnościach czaiły się jaśniejsze plamy. Usiłowała skoncentrować się na nich, zrozumieć, czym są. Ale nie dało się. Po prostu gdzieniegdzie mrok ustępował miejsca nieregularnym plackom czegoś nieco jaśniejszego. Nieruchomego.
Uniosła głowę i pozwoliła jej opaść, a potem kilka razy to powtórzyła. Bólu nie czuła, słyszała tylko, jak głowa uderza w coś twardego, a wewnątrz jakby coś się przesuwało pod wpływem uderzeń.
Potem nagle dotarło do niej, że w statycznym otoczeniu, w mroku, coś się poruszyło. Usiłowała zrozumieć, co się zmieniło. Przez długą chwilę mózg nie nadążał za zachodzącymi w ciemnościach zmianami, potem podpowiedział: „Plamy znikają!”.
Rzeczywiście – plamy zaczęły się pojawiać i znikać. Jakby…
Ktoś-coś się poruszało, przesłaniało je na krótką chwilę i odsłaniało po sekundzie.
Kto…
Rozbłysło światło.
Dokoła panowała biel. Białe ściany, biały sufit. Dwie blaszane, błyszczące chromowanym wnętrzem rynny z podwójnymi rurami jarzeniówek nad głową. Przemknęła wzrokiem po suficie, chciała obejrzeć całe pomieszczenie, ale coś się poruszyło od strony stóp, więc szybko spojrzała w tamtą stronę.
Mężczyzna miał pomalowaną na biało twarz. Arlekin cyrkowy. Pionowe czarne romby, w środku których znajdowały się źrenice. Czerwone wargi. Kąciki ust wygięte w dół w klasycznym grymasie, oznace smutku. Staromodny, absurdalny melonik na głowie, smoking… Czarna muszka. Laseczka z gałką w ręku. Uderzał tą laską w otwartą dłoń. Opierał się o ścianę obok drzwi, stał właściwie na jednej nodze, druga, ugięta w kolanie, opierała się czubkiem buta o podłogę. Kiedy zobaczył, że patrzy na niego, uniósł rękę i pstryknął w rondo melonika. Zamrugał, długie na półtora centymetra sztuczne rzęsy zatrzepotały, niemal słychać było, jak zderzają się ze sobą.
Bożeee… Boże, co ja… Co on chce mi zrobić? Mamoooo! Nieee…!
Zrobił krok w jej kierunku. Nie odrywając spojrzenia od jej oczu, błyskawicznie uniósł laskę i uderzył ją gałką w kolano. Spazmatycznie wciągnęła przeponę w oczekiwaniu bólu, ale go nie było. Usłyszała tylko dziwny trzask. Trzask kruszonej kości?
– Uwielbiam Mechaniczną pomarańczę – powiedział mężczyzna. – Widziałaś? Nie? Powinnaś była. Należy do dziesiątki filmów, które obejrzeć powinien każdy.
Zaczął powoli okrążać stół od strony jej stóp.
– Niezrównany Malcolm McDowell. – Westchnął. – Wybitny, wybitny aktor. Cholera, potem się wdał w jakieś durne horrory i thrillery drugiego sortu, ale w tym filmie – kapitalny!
Szedł wolno, jakoś dziwnie unosząc się na palcach, zrozumiała, że trochę tańczy, może nuci w głowie jakąś melodię. Mężczyzna doszedł do jednej trzeciej długości stołu, od niechcenia się zamachnął i uderzył ją w drugie kolano. Jęknęła, zatrzepotała powiekami. Usiłowała o coś błagać, ale bałagan w głowie i bezwład ciała nie zanikały, ciągle była jak sparaliżowana od brody w dół.
– Nie boli, prawda? Teraz nie boli, wiem. Ale już za chwilę będzie – poinformował beznamiętnie.
Zbliżył się do stołu, ciągle świdrując ją wzrokiem, położył laskę w poprzek jej ciała, ułożył w zagłębieniu łona. Teatralnie wyciągnął ręce, splótł palce, przekręcił nadgarstki, wyprostował, pokazując wnętrza dłoni. Miał lekarskie rękawiczki. Wykonał splecionymi dłońmi kołyszący ruch w prawo i w lewo, kilka razy.
I’m singin’ in the rain… – zanucił. – Pamiętasz, jak stepował w deszczu Gene Kelly?
Kobieta wytrzeszczyła oczy. Arlekin wykonał kilka stepujących kroków. Niespecjalnie dobrych, niewytrenowanych. A może tylko absurdalnych w tym pokoju, z bezwładną ofiarą z potrzaskanymi kolanami. Wykonał jakąś figurę taneczną: jedna ręka w górę, z laską, druga w dół, ciało okręca się na czubku stopy.
– A wiesz, że Deszczowa piosenka w tym musicalu to było któreś z kolei wykonanie? Powstała w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku, niektórzy twierdzą nawet, że w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym.
Podskoczył, znowu się okręcił, wykonał rękami szerokie wymachy.
Trzasnął jakiś staw.
– Ups! Pardon!
Uśmiechnął się, dorównując McDowellowi, samymi ustami, z lodowatym spojrzeniem. I od razu spoważniał. Sięgnął do kieszeni z tyłu spodni, wyjął błyszczące chromowane nożyczki, wygięte niczym kij hokejowy, obowiązkowe w samochodowej apteczce, do specyficznego użytku – cięcia ubrania. Szczęknął ostrzami kilka razy, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę. A przecież mimo bólu w karku, panicznego przerażenia, koszmarnego parcia na pęcherz, wpatrywała się w niego wyjątkowo usilnie. Jak niby miała go zlekceważyć?
– W genialnej scenie napaści na dom pisarza, pana Alexandra, Alex DeLarge, grany, jak mówiłem, wspaniale przez McDowella, robi… Wiesz co?
Sięgnął do jej lewej piersi, chwycił tkaninę na sutku, uniósł, odciął naciągniętą bawełnę.
Kobieta jęknęła pod pokrywającym szczelnie jej usta plastrem.
To nie była jej bluzka. Przebrał ją, gdy była nieprzytomna. Zdjął jej biustonosz. Wytrzeszczyła oczy, zalana kolejną falą paniki. Uniosła głowę. Sutek sterczał w okrągłym otworze wyciętym jednym ruchem nożyczek. Niżej zobaczyła obcisłe getry, nigdy takich nie nosiła. Laska leżała nieruchomo, rozzłościło ją to, usiłowała poruszyć mięśniami brzucha, strącić ją na podłogę, ale od szyi w dół jakby nie miała ciała, jakby dokleił jej głowę do nieruchomego sztywnego twardego korpusu manekina. Nie była przywiązana, choć przy przegubach i kostkach zobaczyła szerokie skórzane opaski, jakimi mógłby przymocować do stołu… kogoś żywszego.
Mężczyzna zrobił jeszcze krok, położył dłoń na jej czole i mocno nacisnął. Biała napudrowana guma śmierdziała nieprzyjemnie. Głowa kolejny raz uderzyła w stół i znowu nie zabolało.
Przesunął dłoń nad jej lewą pierś, chwilę trzymał ją o centymetr od ciała, jakby chwytał ciepło bijące od odsłoniętej piersi, potem uśmiechnął się i mocno pstryknął trzecim palcem w czubek sutka.
– Gdyby to była pestka czereśni, to by ładnie poleciała – stwierdził. – Ale nawet Malcolma można poprawić. – Pokiwał głową. – Nawet jego. I ja to zrobię.
Chwycił brzeg melonika i uniósł na chwilę kapelusz. Potem opuścił go i lekkim klepnięciem poprawił na głowie. Ruszył w obchód stołu, usiłowała śledzić jego ruchy, ale przy pierwszym poruszeniu głową zacmokał, więc szybko wróciła do poprzedniej pozycji.
– Tak go poprawię – usłyszała z prawej strony.
Nieznacznie poruszyła głową. Znowu miał w ręku nożyczki, umyślnie uniósł je, by zobaczyła. Usłyszała, że z jej własnych ust wydobywa się cichy przeciągły skowyt. Małe przerażone skrzywdzone szczenię. Skowyt ciągnął się i ciągnął. Jakby był bytem niezależnym… Zaczęła w śmiertelnej panice miotać głową w prawo i w lewo, nie czuła bólu, gdy unosząc ją nieznacznie, uderzała przy każdym skręcie o twardy drewniany podgłówek. Przerażenie działało lepiej od znieczulenia. Dręczyciel szczęknął kilka razy nożyczkami, chwycił tkaninę na prawej piersi, pociągnął do góry.
Nie!
Nie tkaninę!!!
Pociągnął w górę sutek, szybkim ruchem wziął go między ostrza nożyczek i energicznie złączył tkwiące w uchwytach palce.
Nie poczuła bólu, zobaczyła tylko cienki strumyczek krwi, tryskający w stronę brzucha. Oprawca szybko chwycił swoją laskę, jakby nie chciał, by splamiła ją krew. Odcięty sutek cisnął jej w twarz. Gdy uderzył ją w policzek, poczuła jego ciepło i wilgoć. Stoczył się i opadł przy prawym uchu. Poderwała głowę, ale mężczyzna wykonał błyskawiczny ruch prawą ręką, gałka laski uderzyła kobietę w skroń i pozbawiła ją przytomności.
Mężczyzna przesunął laskę od grdyki kobiety do jej pępka, a potem niżej, i uderzył kilka razy lekko między nogami. Znieruchomiał, widząc rozlewającą się po udach ciemną wilgotną plamę. Cmoknął z udawanym niezadowoleniem. Oburzeniem… Obrzydzeniem?
– Umieranie – ożywianie, umieranie – ożywianie… – zanucił, radykalnie zmieniając słowa Kory „falowanie i spadanie”. – Aż jednego z tych członów zabraknie!
Cofnął się o krok od stołu.
– Nie jesteś Adrienne Corri – powiedział z wyrzutem. – Ona zresztą też nie zagrała na maksa. Jednak z tym sutkiem to jesteś od niej lepsza. – Prychnął przez nos, zadowolony z siebie. Potem szybko spoważniał. A jeszcze później nagle zasapał rozzłoszczony, poruszył skrzydełkami nosa. – Ty…! – wycedził przez zęby. Następnie dodał coś jeszcze, ale to był tylko syk, myśl obleczona w nieartykułowany dźwięk.
Zamachnął się i z całej siły uderzył laską w brzuch kobiety na wysokości pępka.
Nie poruszyła się, nie drgnęła. Tylko ciało w miejscu uderzenia zapadło się na ułamek sekundy.
Uderzył jeszcze dwa razy, mierząc dokładnie w to samo miejsce.
Trafiał w cel.”
Dwudziesta trzecia.



Hosting: NETinstal - Internet i telekomunikacja