Aktualizacja: 12.05.2019
"Będę do Ciebie wracał, Kołodziejczaku"
Recenzja "Wrócę do Ciebie Kacie" Tomasza Kołodziejczaka
Fenix 02 (49) 1996

Kliknij aby powiększyć

Życie umysłowe, na szczęście, nie zamiera, dyskutuje się nie tylko o polityce, ale i o wielu sensownych sprawach, w tym i o fantastyce, A to: czy warto tyle tłumaczyć; czy rynek nie zadławi się ilością; co tłumaczyć; kogo przede wszystkim i dla kogo; skąd ten ktoś ma wziąć pieniądze na zakupy, et cetera, et cetera... Co się naszego rynku polskiego tyczy - to: czy fantastyka madę in Poland umiera, czy nie (J. Inglot: zdycha, M.Oramus: w sztosie, czyli w uderzeniu), czy trzyma się jak wesz na kożuchu, czy też ma jednak swoich zwolenników, którzy dokonają aborcji na własnej portmonetce i kupią. l Jeszcze dywaguje się: SF czy fantastyka, czy fantasy, czy magia, miecz, cykle, sequele, prequele, RPG czy książka itd.

Częściowo są to dyskusje autentyczne, podyktowane trwogą, niepokojem, bólem serca nawet, częściowo prowadzone przez ludzi, którzy muszą czymś wypełnić papier, wykonać wierszówkę albo po prostu pamiętają, że każda wypowiedź, na piśmie zwłaszcza, musi mieć swój zaczyn, rozwinięcie i zakończenie. Ja też, pisząc te słowa, mam świadomość, że to tylko zaczepka, takie zahaczenie właściwego tematu, rodzaj rozbiegówki i dla mnie. i dla czytelnika, który dla tego tekstu porzucił inny tekst lub całkiem inną robotę.

Tematem zaś naszej dzisiejszej lekcji jest: Tomasz Kołodziejczak i jego tom opowiadań "Wrócę do ciebie, kacie". Tomasz inny - żeby jakoś jeszcze do wstępu nawiązać -jest takim facetem, który chyba niespecjalnie dyskutuje, ale rzeźbi w faktach dokonanych. Dla mnie przeszedł do historii polskiej fantastyki już chociażby dlatego, że usiłował kolportażem plecakowym załatwić kilka pochyłych spraw w naszej dystrybucji, docieralność książki, płatności za towar i takich tam innych. Miał (ma?) jakiś taki upór, że nie zważa specjalnie na trudności i prze do przodu, co jakiś czas, akurat w trakcie kolejnego zwrotu w dyskusji o niemożności, wydając numer "Voyagera" albo własną książkę- Tak się stało z powieścią "Krew i kamień", która to powieść niczym - przynajmniej w prowincjonalnym Wrocławiu - nie awizowana nagle pojawiła się w księgarniach, bez uprzedniego "tru-tu-tu-tu-tuuu!"- Podobnie postąpił ze zbiorem opowiadań, co prawda, o wiele łatwiej jest wybrać z tekstów już napisanych te, które chce się pokazać albo przypomnieć Już znane, niż napisać powieść, ale widać taką ma metodykę - cichaczem pisze, znienacka wydaje.

Idę więc ci ja przez Rynek, a tu mnie jakiś znajomy dopada i pyta: "A Kołodziejczaka czytałeś?"
Przeczytałem.
Co my tu mamy - zgodnie z forszpanem na ostatniej stronie okładki (forszpan to stangret powożący z konia, czyli wyprzedzający pojazd, tak we Wrocławiu zastępujemy dla potrzeb stylistycznych słowo "zajawka") hard SF, social fiction i cyberpunk. Opowiadań jest dokładnie 10 i taka zacna liczba jest podejrzana; czy mam rację, czy to tylko moja chora wyobraźnia - dowiem się przy okazji- Od razu mówię - są tu teksty różne rodzajowo i różne w mojej ocenie. Oto przegląd tematyki - po pierwsze, socjologiczna rozpraweczka na temat kiwania przez władzę dołów ("Jesteśmy potrzebni", trochę czuć, że sprzed dziewięciu lat); po drugie, "Spróbuj przekonać Kolumba", kosmiczna zagwozdka ze zdumiała sondą, która zamierza w majestacie trzech praw Asimova narobić nielichego bigosu, z obowiązkową, ale nie zaskakującą puentą, bardzo pirxowate (to nie zarzut, sam kocham Pirxa); po trzecie, agresywny apel o rozsądek w transplantacjach, widać autorowi temat burzy wątrobę ("Wstań i idź"); po czwarte, scenka rodzajowa w konwencji opowiadań z "Młodego Technika" - my i obcy, do których klucz może nam dać uczucie i sztuka, czyli wartości duchowe, a nie laserowy kałasznikow ("Nocny koncert"). Dwa razy wyraźnie zamierza Autor rozśmieszyć Czytelnika, oprócz partii ze "Spróbuj przekonać Kolumba": "Po co żyją fomole" i "Kogut, który tylko gdacze", jeszcze raz dwa hardesefowe teksty na obcoplanetarne tematy ("Kukiełki", "Lotniarz") i wreszcie polemika z przesadnie popieprzonymi na punkcie ekologii osobnikami ("Głowobójcy"). A otwiera tom tytułowy tekst, trochę cyberowe, trochę punkowe, romantyczne love story, z którego wynika, że miłość Jest zdolna do największych poświęceń, a uczucia zabić się nie da, nawet katowskim mieczem.

Mało jest rzeczy gorszych dla Autora niż streszczenie Jednym zdaniem jego utworu (np. chłopiec i dziewczyna kochają się, a starzy idą wbrew; student morduje lichwiarkę, ale wymięka w śledztwie i wpada; kurduplowaty szermierz popełnia samobójstwo, bo nie udaje mu się wypędzić Szwedów z kraju), dlatego -zauważcie - staram się nie streszczać, tylko charakteryzować, i jeśli coś w tym jest złośliwego, to niezamierzenie, widocznie taki francowaty mój charakter. Naprawdę nie streszczam, chociażby dlatego, że wolę. byście wszyscy kupili tę książkę, niż zaniechali czytania z mojego powodu.

Cóż więc mamy? Tomek postanowił zafundować sobie i nam pierwszy tom z cyklu "Własne dzieła wybrane". Jest to propozycja cokolwiek ryzykowna. Po pierwsze, to, co się podoba Autorowi, nie musi Czytelnikowi, po drugie, dzieła zebrane z kilku lat mogą zalatywać stęchlizną. Pewnie znalazłoby się jakieś "po trzecie" i może nawet "po czwarte". Wielu, w tym niżej podpisany, wystraszyłoby się ryzyka i odmówiło realizacji takiej koncepcji, Kołodziejczak - nie. Nie wiem, czy wiedział, co czyni, czy jest ślepy na niebezpieczeństwo, czy uważa, że nie jest aż tak tragicznie, w każdym razie - wydał te opowiadania i nie potknął się. Od razu powiem, czego nie strawiłem - literówek (korekta -zespół; żebyś ty, zespole, miał nóżki,..) i opowiadania "Kogut, który tylko gdacze". Mimo dedykacji, jak obszył dla mnie, nie rozbawiło mnie, a ponieważ temu miało służyć - pudło, znaczy się. Zapomnijmy o nim.

Może paradoksalne, ale najbardziej spodobało mi się opowiadanie najstarsze, o którym sam Tomek napisał, że pochodzi z czasów, kiedy jako siedemnastolatek mozolnie wojował ze słowami, by chciały się układać w zgrabne zdania. Otóż, będąc opowiadaniem klasycznym w formie i treści, czyli rozrywkowym, spełnia nadal wszystkie warunki stawiane SF w konwencji "złotego wieku" - obca planeta, nierozważne zachowanie Ziemian i innych eksplorerów, Moorów, oraz obrona swej planety przez wytrwałe elemity. Uznałem arbitralnie to opowiadanie za najklasyczniejsze w tomie; po przeczytaniu go z wyraźną przyjemnością odłożyłem książkę na chwilę. Jeszcze kilka tekstów ma aspiracje do umiejscowienia ich w przegródce "klasyczna SF" - m.in. "Po co żyją fomole". Pożeracze fantastyki w moim wieku i starsi (a są?) pamiętają liczne takie ciepłe teksty opowiadające o trudnym Kontakcie, niezrozumieniu Obcych, o ich przyjaźni z dziećmi, o zaskakujących potencjałach różnych, zazwyczaj futrzastych miśków, Ewoków, Kiwaków itd. Fomole nie odbiegają od tego zestawu, i choć nie zaskoczyły mnie niczym, to ani nie znudziły, ani nie zdenerwowały. Podobnie nie zaskoczyła mnie puenta "Jesteśmy potrzebni", widać osiemnastolatek odkrył wtedy pewne nieprzyjemne cechy cywilizacji i wielu ustrojów, poczuł potrzebę podzielenia się swoją złością, a ponieważ zmiany - jeśli zachodzą - zachodzą wolno, to i dzisiejsi osiemnastolatkowie powinni po przeczytaniu pokiwać głowami: "Słusznie prawi". Z kolei tzw. humanistyczną ciepłą fantastyką powiało z "Nocnego koncertu": na obcej planecie trwa wzajemne obwąchiwanie się dwu gatunków i zanosi się na to, że nic z tego nie wyjdzie, ale nagle, po nocnym koncercie okazuje się, że muzyka może powiązać różne ciała i dusze, przerzucić pomost ponad gatunkami, mentalnościami, psychiką. To też znamy, lecz powtarzania takich prawd nigdy mało.

"Lotniarz" jest zręcznym połączeniem znanego motywu popisu, konkursu, egzaminu ("Test pilota Pirxa"?) z względnie nowym środkiem komunikacji - lotnią. Trochę to zapachniało słynną swego czasu "Mewą" (Boże, czyje to?), l w "Lotniarzu", i w "Mewie" lot, szybkość, szybowanie są sposobami na inne życie, wyrwanie się z pęt stabilizacji, odnajdywanie innych warstw przeżyć i innych pokładów samego siebie. Wszystko to okraszone uporządkowaną naukowo i metodologicznie, a przynajmniej takie sprawiającą wrażenie, scenografią. Podobnie zbudowano tekst "Głowobójcy", znacznie lepiej, niż to sugeruje kanciasty tytuł. Znowu rozbudowana w celu uwiarogodnienia fabuły warstwa (para)naukowa, pistoletowa anegdota. Jędrne męskie dialogi i obowiązkowa puenta.

Najwięcej pretensji mam do opowiadania "Wstań i idź", które - moim zdaniem - jest rozbudowanym konspektem powieści lub jej skondensowanym streszczeniem, co kto woli- W każdym razie jest to sześćdziesiąt stron tekstu. Autor chciał dużo powiedzieć, z wieloma rzeczami powojować, poradzić coś, wskazać na coś... Przy tym dba o to, by się czytało, a więc jest ostra fabuła, kilka bijatyk, reminiscencje i przewidywania. Zgodzicie się, że to dużo, jak na kilkadziesiąt tylko stron, dlatego musiał się posłużyć standardową techniką wplatania w tekst komunikatów prasowych, notek encyklopedycznych, fragmentów protokołów itp. To nie jest chwyt nowy ani dobry, to tak, jakby autor w pewnej chwili machnął ręką: "A, czniam na czytelnika, nie chce mi się rozwijać, niech sam pomyśli'.", w każdym razie nie powinno to służyć łataniu dziur w narracji. To stara prawda: jeśli autor się leni, to męczy się czytelnik, w sumie wydaje mi się, że tekst został umieszczony w tomie w takiej postaci, ponieważ nie chciało się Tomkowi go rozwijać, jasne - trzeba by wtedy wyrzucić wszystkie opowiadania i zostać przy powieści, jednocześnie cięcie wymagałoby zbyt dużo roboty. Tak czy owak, na pewne z większą przyjemnością przeczytałbym ową powieść niż takie opowiadanie-nowelettę, pogniecione, upakowane, żeby nie powiedzieć - podeptane przez samego autora.

l tytułowy romans z mieczem, śmigami, interfejsami, klipami, monitorami, siecią i innymi bambetlami. A po prostu - on kocha ją, a ona z wzajemnością. Jeden z tematów nieśmiertelnych evergreenów, może być podawany do stołu o każdej porze i w każdym towarzystwie, zawsze smakuje. W wypadku "Wrócę do ciebie, kacie" - również. Może... Może tylko tyle, że gdybym to ja miał ściąć swoją ukochaną, to nawet wiedząc, że wróci do mnie za trzy lata, trochę bym się jednak wewnętrznie i zewnętrznie pochlastał, tytułowy bohater - nie. Inna sprawa, że to jednak fachowiec, kat, niejeden łeb ściął, przez co nabrał dystansu i takiego więcej filozoficznego stosunku do śmierci.

Czy warto podsumowywać książkę... Cóż, jeśli tak: nie mam do niej i Autora pretensji. Oczywiście, nie spodoba się wszystkim, bo też jest to niemożliwe, już niemożliwe - to nie czasy, gdy "Człowiek w labiryncie" zachwycał wszystkich, m.in- dlatego, że był jedną z dziesięciu wydanych w roku książek. Opowiadania Kołodziejczaka powinny przypaść do gustu każdemu, kto nie uważa, że tylko Conan, że tylko RPG, że tylko space opera. To książka dla tych, którzy chcą odpocząć od skomplikowanych inner space, od barokowych sag, od gotyckich horrorów.

Dawno już nie mieliście, Czytelnicy mili, takiej porcji SF. Choćby dlatego trzeba jej skosztować, żeby sprawdzić, czy prawda to, że gatunek się skończył? Chyba nie. Jeśli nawet Tomasz nie popycha jej do przodu (a czy w ogóle się da? Czy SF nie jest jak to koło, które można pochromować, ale nie można udoskonalić), to na pewno nie cofa, na pewno nie rzuca kłód pod koła poduszkowców i nie pozwala, by zmiąć ją całą i cisnąć w... czarną dziurę.