Aktualizacja: 12.05.2019
"Lament"
Fenix 1 (48) 1996

Kliknij aby powiększyć

Gdyby ktoś po pięcioletniej przerwie wszedł do przeciętnej polskiej księgarni, doznałby zapewne szoku. Gdyby był to na dodatek miłośnik literatury lekkiej, musiałby sięgnąć po walerianę, jak ja sam w szwedzkiej księgarni czternaście lat temu. Nie ma dyskusji - półki gną się i trzeszczą. Wspomniany wyżej Wygłodniały Czytelnik na pewno przez dłuższy czas hasałby po lokalu, kupując na prawo i lewo, zanim - i to po jakimś czasie -zauważyłby pewną prawidłowość: nie ma polskich czytadeł. Można natomiast bez trudu wskazać punkty i kioski, gdzie jedynym świadectwem geograficznego położenia lokalu są polskie nazwiska na identyfikatorach przypiętych do piersi sprzedawców.

Czy to jest powód do lamentu?

Żeby nie było nieporozumień - mam świadomość, że jest to problem w pewnym sensie marginalny. Z jednej strony dotyczy Czytelników i Miłośników Również Polskiej Literatury Lekkiej, nie wiem, ilu ich jest. Z drugiej - kilkudziesięciu, może kilkuset Autorów Literatury Spoza Głównego Nurtu, a więc autorów utworów kryminalnych, sensacyjnych, fantastycznych, młodzieżowych i innych, bytujących w legendarnym getcie poza mainstreamem. Ten więc marginalny problem to upadek polskiej literatury lekkiego sortu, a jeśli nie upadek, to schyłek, coś na kształt upiornego metafizycznego spisku pod nie wiadomo czyimi auspicjami, który to spisek realizuje nadzwyczaj sprawne wycinanie rodaków z księgarskich półek. Można powiedzieć:

A cóż to za problem?' Po pierwsze, nawet literatura "głównego nurtu" ma się fatalnie, po co więc rozdmuchiwać problemy autorów lekkokalibrowych czytadeł? Po drugie, jak wolny rynek, to wolny rynek: Polak się nie sprzedaje - niech pracuje nad sobą, a jak to nie pomaga, to do uczciwej roboty!

Pozornie tak to wygląda i, być może, tak to wyglądać powinno. Nie ma sensu i możliwości uruchamiania specjalnego rządowego programu, który zapewniałby autorom "lekkich kawałków" łatwe, komfortowe życie. Rzeczywiście - jak kapitalizm, to kapitalizm, na pólkach tylko Ludlum. Higgins, Dexter, Carter. Żelazny, King, Masterton, Williams. Silverberg itd. itp. Niespecjalnie zainteresowany brakiem polskiej książki rozrywkowej przeciętny miłośnik kryminału ma wrażenie, że wszystko jest w porządku, że rodzimi autorzy, jak piłkarze, po prostu są słabsi, więc przegrywają w konkurencji z gigantami Zachodu.

Niezupełnie tak akurat jest. Być może, starcie autora Piprztyckiego z amerykańskim kolosem w rodzaju Ludluma wyglądałoby humorystycznie, bo "kudy naszemu do tamtego!" Być może- Nie jest jednakże prawdą, że amerykański gigant każdym słowem, a nawet znakiem przestankowym rzuca na deski naszego cherlaka; problem polega na tym, że jeśli nawet nasza chudzina szarpie się do bitki i wątłymi kończynami macha na spokojnie czekającego na ringu protesjonała, to zawsze znajdą się po drodze do owego ringu ludzie, którzy po prostu nie dopuszczą do walki. Jakkolwiek śmiesznie i żałośnie miałaby ona wyglądać - nie będzie pojedynku, l to nie z obawy, że kolos dozna uszczerbku, uraczony przez naszego zawodnika jakimś chytrym kopniakiem. Nie wietrzę spisku sekundanta. trenera i menadżera, którzy nie chcą ryzykować siniaka na uśmiechniętej twarzy pupila. Po prostu uważają oni:

"A po licho ci dwaj w ogóle mają się potykać? Przecież wiadomo, że Amerykaniec jest lepszy". Koniec.

Przychodzi więc polski autor powieści fantastycznej dowolnego nurtu do wydawnictwa i słyszy: "Nie, dziękujemy. Polacy nie idą, sam pan wie, bywa pan przecież w księgarniach, l w ogóle - nie ma koniunktury" - Zobaczmy, co to znaczy, jakie błędy popełniono w tym oświadczeniu.

Polacy nie idą, bo jak mają iść, skoro nie są drukowani. Koniunktura?! A cóż to jest koniunktura? "Słownik Języka Polskiego" podaje, że jest to splot okoliczności, wywierający znaczny, głównie pozytywny wpływ na coś. A okoliczności muszą zaistnieć, żeby wpływały - więc coś na kształt błędnego koła. Gdyby ktoś nie wprowadza na rynek Mastertona, nie powstałaby nań koniunktura, Poza tym owa koniunktura jest swoiście w Polsce pojmowana. musi być gigantyczna, musi to być KONIUNKTURA. Ciężki szmal, który szybko spłynie do kiesy: rzut paczki na ladę - walka klienta o przynajmniej jeden egzemplarz - kasa przyjmie - zysk.

Wydawcy, hurtownicy i księgarze mają w pamięci szał zakupów pierwszych książek Ludluma. kiedy po Polsce ganiały nocami ciężarówki z gorącymi jeszcze woluminami. Gnały, żeby wyprzedzić konkurencyjną hurtownię, żeby sprzedać 8, 10, 12 tysięcy jednego tytułu w jednym tylko mieście, l do tych czasów tęsknią wydawcy, hurtownicy, księgarze, dla nich to właśnie jest Koniunktura. Wydanie i sprzedaż książki w nakładzie ok. 5 tysięcy egzemplarzy wydaje się tym trzem ogniwom przedsięwzięciem nierentownym. Niestety, czasem rzeczywiście tak jest- Wydawnictwo wydaje tytuł, hurtownicy biorą go do obrotu. Część tych hurtowni to efemeryczne twory, które towar wezmą, najlepiej w komis albo z prolongatą zapłaty, sprzedadzą za gotówkę i znikają z krajobrazu polskiego kolportażu książki. Ewentualnie pojawiają się w innym jego miejscu. Inny wariant: hurtownik niby chce zapłacić, tylko robi to tak ospale, że wydawca, zmuszony zapłacić drukarni, sam znika z krajobrazu i raczej się już nie pojawia. Księgarze zdarzają się też różni i różne mają kłopoty: płatności, czynsze, ogrzewanie, przetargi; marzą przede wszystkim o nieustającym sezonie podręcznikowym czy czasach zapisów na dzieła wszystkie A. MacLeana... Niewiele normalności. Analiza owego stanu prowadzi do wniosku: w takiej chwiejnej sytuacji nie ma co ryzykować i stawiać na Polaka. Potrzebny jest pewniak, bo kiedy wokół sztorm, nie stawia się żagli, tylko orze wiosłami. Wszystko to prawda, tym niemniej nawet na takim rynku jedna wydana pozycja daje. dziesięć, dwadzieścia, kilkadziesiąt milionów zysku. Czyżby to już nie były pieniądze? A jeśli tak, to ośmielam się stwierdzić, że polski autor może zarobić, może się sprzedać się w ilości 3-5 tysięcy egzemplarzy.

Więc nie rozumiem, dlaczego na większości oficyn wydawniczych - ja przynajmniej - widzę wyraźny jak diabli, błyszczący napis: "Tylko dla obcokrajowców". Owa informacja-ostrzeżenie--kredo nie matowieje, nawet jeśli co jakiś czas błyska dobrze sprzedające się polskie nazwisko. Tu, oczywiście, aż się prosi zakrzyknąć: "Skoro ci dobrzy jakoś się sprzedają, to wszystko w porządku! Wydaje się mało, ale za to najlepszych, o co chodzi?" Otóż, jeśli ktoś liczy, iż jakikolwiek układ finansowy czy dowolny inny wymusi powstawanie i wydawanie wyłącznie dziel wybitnych, to głęboko się myli. Czego dowodem jest miażdżąca większość wydawanej u nas literatury ze strefy, w której od dawna zysk stymuluje i kształtuje wszystko. Wśród zachodniej produkcji wydawniczej przeważają rzeczy słabe: nie dlatego że należą do gorszego gatunku, ale słabe, w swoich konwencjach. Są to nudne kryminały, papierowe sensacje, wtórne ciężkostrawne fantastyki. Po pierwsze, okazało się. że literatura taka starzeje się z prędkością światła, po wtóre - głośne nazwisko na okładce nie musi być gwarancją dobrej zawartości. Powołam się na wspomnianego już A. MacLeana, uznanego za mistrza świata po wydaniu w PRL kilku powieści, jednakże po wydaniu dzieł wszystkich okazało się, że tylko tych kilka miało jakiś sens, klimat i dynamikę, naprawdę służyło rozrywce. Zachodnia literatura rozrywkowa sprowadzona do nas w masie okazała się nie tak wspaniała, jak to sobie kiedyś wyobrażaliśmy, i samo obco brzmiące nazwisko autora niekoniecznie prowadzi do kilkugodzinnej wycieczki w krainę wspaniałej przygody. Powieść "Limes inferior" Andrzeja Zajdla przez długie lata kupowana była na aukcjach literatury fantastycznonaukowej po trzydziestokrotnym przebiciu ceny księgarskiej. Przypomnę jeszcze szał na "Głowę Kassandry" Marka Baranieckiego i aktualny run na Sapkowskiego. A Kres? Kołodziejczak? Mogą więc Polacy i bawić, i dawać zyski, tylko trzeba badać im szansę!

Ale się nie daje. Nie ma mowy o debiucie. Jeśli czyta te słowa ktoś, kto ma zamiar wystartować jako autor powieści rozrywkowej - niech wybije to sobie z głowy! Piszesz, debiutancie drogi, dla siebie i przyjaciół, skazując się na męki bezskutecznego szukania wydawcy. Właściwie z tego powodu nie pisze Andrzej Ziemiański, a Andrzej Drzewiński z Jackiem Inglotem szukają od kilku lal wydawcy zbioru opowiadań, Marek Oramus (znakomici "Senni zwycięzcy") na pytanie, czy pisze, odpowiada: "Po co?" Kilkudziesięciu innych z jakimś już dorobkiem zastanawia się nad sensem katowania klawiatury, skoro potem schody przed nimi wyrastają do nieba (nic wspólnego ze "Stairway to heaven") i nie ma jak ich pokonać. Można cynicznie powiedzieć, że skoro nie idą, to jest to tylko ich zmartwienie. Może i tak, ale sami sobie z nim nie poradzą. Tak samo, jak nie poradziliby pozostawieni kiedyś samym sobie, teraz już poczytni autorzy zagraniczni. Ale tu właśnie istnieje furtka, z której mogliby i rodacy skorzystać.

Mam na myśli mechanizm promocji. U nas całkowicie mylnie uważa się, że promocja książki lub autora to droga informacja o wydanej czy wydawanej książce w prasie, telewizji, radiu. Nieprawda, to tylko reklama i to tylko jej część. Poza tym u nas reklama jest droższa od reklamowanego produktu, dlatego stosowana jest sporadycznie. a ojej skuteczności można by dyskutować.

Cała sfera promocji to podsuwanie autorów pod nos potencjalnemu czytelnikowi, kiedy tylko się da i w każdej sytuacji. To takie zaznajamianie klienta z pisarzem, które spowoduje, że trafiając na książkę Piprztyckiego, czytelnik myśli- "Och. znam przecież faceta! Czytałem o nim, widziałem go, wiem, co lubi. co pisze i jakiego ma psa". Piprztycki staje się znajomym czytelnika, niemal członkiem rodziny, książkę kogoś takiego należy kupić- Nie trzeba kończyć kursu psychologii handlu, by wiedzieć, że inaczej kupuje się książkę autora, którego nazwisko kojarzy się z obrazem, z twarzą. Tymczasem w Polsce od kilkudziesięciu lat sprawnie ukrywa się twarze autorów, jak gdyby wszyscy oni mieli wypisane na obliczu nadużywanie alkoholu i łajdacki tryb życia. Jeśli od niepamiętnych czasów zachwycam się utworami Joanny Chmielewskiej, a dopiero kilka lat temu udało mi się zobaczyć, jak wygląda, i to w radzieckim wydaniu jednej z jej powieści, to coś tu nie jest w porządku. Nie w porządku jest utajnienie wyglądu autora kilkudziesięciu powieści kryminalnych Zbigniewa Zajdlera-Zborowskiego. Zobaczyłem po raz pierwszy jego zdjęcie w prasie przy okazji informacji o śmierci. Niewątpliwy sukces czytelniczy i wydawniczy Andrzeja Sapkowskiego nie był efektem kampanii promocyjno-reklamowej w zachodnim stylu, o którym ciągle mówimy, którego ciągle łakniemy (w trakcie pisania owych słów zadała im lekki kłam "Gazeta Wyborcza", drukując kilkaset wierszy o "Nr 1" polskiej fantasy, chwała Jej). Kto wiedział, jak wygląda Zbigniew Nienacki, dopóki był tylko autorem powieści o panu Samochodziku, albo Krystyna Siesicka, jeden z gigantów powieści dla młodzieży, czy nawet aktualnie prym dzierżąca na tym potu Małgorzata Musierowicz? Wydawałoby się. że skoro wydanie dziesięciu powieści nie jest podstawą do wizyty w salonie samochodowym, to przynajmniej można by zaspokoić próżność autora. Jednak nie. Telewizja strzeże swoich kamer przed spojrzeniem w obiektyw mało pożądanych literatów. Prasa - wspominałem wyżej. Nawet radio, dysponujące sporą ilością programów i godzin emisji, nie potrafi znaleźć kącika dla lekkiej literatury. Wiem z autopsji, że każda wzmianka o drukowanej właśnie książce powoduje podejrzenie o kryptoreklamę i jest skrzętnie wycinana. Usłyszałem kiedyś przy okazji nagrywania krótkiej rozmowy o użytkowaniu komputera: "Nie mogę powiedzieć, że właśnie wypełniasz swój twardy dysk nową powieścią, bo szef zażąda, żeby ktoś za to zapłacił. Rozumiesz - musimy zdobywać pieniądze na własną działalność". Mogę przyjąć do wiadomości, że ktoś ma tak głupi punkt widzenia, nie mogę zrozumieć, że nie myśli perspektywicznie.

Bo perspektywicznie myślący zachodni wydawca robi to mniej więcej tak: daje (najlepiej debiutantowi) za konspekt powieści milion dolarów. Nie wierzę, że konspekt może być tyle, wart, ale nie moje dolary. Co się dzieje dalej? Otóż w chwili wręczania czeku błyskają flesze i jarzą się jupitery kilku stacji TV, dziennikarze szepczą do komórkowych słuchawek - rusza potężna machina, która kręci się właściwie tylko po to. by owe dolary wróciły, skąd wyszły. Oczywiście nie same, lecz wlokąc za sobą całą masę bliźniaczych baksów. Ten milion za konspekt jest, rzecz jasna, bardzo precyzyjnie skalkulowany, można właśnie tak: milionem z grubej rury. Można inaczej - dać autorowi tylko trzysta tysięcy i wydać na kampanię półtora miliona- Tylko po co? Publikatory podniecone wysokością zadatku niemal za darmo rozdmuchają rzecz, per saldo wydawca zaoszczędzi na tym dobre pół miliona. Owe wspomagające chytrą kampanię reklamowo-promocyjną publikatory też na tym nie stracą -w chwili kiedy pojawi się na rynku książka, nastąpi trąbienia ciąg dalszy, i to już będzie żerowisko tych. którzy wcześniej pozornie dali się wykorzystać wydawcy. Teraz mass media wykorzystują to, co częściowo same wykreowały: tę twarz, ten głos. ten dowcip do podniesienia nakładu, oglądalności programu. Czasopisma publikują wywiady z autorem bestsellera, a czytelnicy kupują, bo na okładce jest twarz tego już wypromowanego człowieka. Czyli: prasa promuje pisarza, potem pisarz napędza nakład prasie. Czyli: telewizja inwestuje w autora, potem zarabia na reklamach w Czasie Dobrej Oglądalności, w okolicach talk show z autorem. Wspomniany wcześniej radiowiec mógłby mieć Już za darmo poczytnego autora w swoim - wspieranym reklamami - programie.

Tak w pewnym uproszczeniu wygląda proces żerowania, w którym - o dziwo - nie ma właściwie zjadanych, wszyscy są w jakiś sposób zaspokojeni. W każdym razie warto by spróbować, wykrzesać gdzieś z kogoś impuls, żeby później to gigantyczne koło mogło niemal bez strat się obracać. To właśnie tajemnica nieustającego powodzenia ludzi. którzy raz kiedyś napisawszy coś interesującego. wpadli, do beczki, gdzie przedziwnie mieszają się i obijają o siebie autorzy, wydawcy, księgarze, czytelnicy, drukarze. Owszem, gdzieś tam w jądrze tego wiru kręci się jeszcze Agent, to ten. który wynalazł Autora, uruchomił Kampanię, znalazł Wydawcę i nadział na hak Czytelnika. Może bez niego to się nie uda, ale - obym się mylił - instytucja agenta mało ma szans w RP. Widzę go. biedaka, jak się miota po redakcjach i wszędzie słyszy: przyprowadź Kinga albo wyłóż kasę na reklamę. A przecież koszt kilkudziesięciu sekund reklamy w najsprawniejszym publikatorze, czyli telewizji, to kilkadziesiąt milionów, za które można całą książkę wydać. Tylko naprawdę już bogata firma może sobie na taki gest pozwolić.

No i jeszcze jeden aspekt złożonej sytuacji literatury lekkiej, na szczęście, już niemal nieaktualny - działające do niedawna Prawo Autorskie pozwalało wydawcom oszczędzać na honorariach dla autorów, którzy zmarli ponad 25 lat temu. Stąd na naszym rynku mnogość serii opatrzonych określeniami: "złota". "srebrna", "klasyka", ..najlepsza". Nie mam złudzeń - niewielu wydawców miało i ma aspiracje do szczerego zapoznawania nas z uznanymi, zapisanymi w odpowiednich historiach odpowiednich nurtów dziełami. Większość po prostu dokonywała prostej kalkulacji - bez honorarium książka da więcej przychodu. Wszak odpada zakup licencji u zachodniego agenta, odpada samo honorarium. Rachunek na tyle prosty, ze aż bolesny. Dla polskiego autora.

Czy można ten lament jakoś spuentować? Nie wiem. Być może, takich kilka ciężkich lat potrzebnych było i autorom, i wydawcom. i czytelnikom. Może proces normalnienia i zachowywania proporcji i umiaru wymaga pewnego okresu szaleństwa z absurdem. Miewam co jakiś czas nadzieję, przeglądając ofertę księgarską, i kolejny raz Ją tracę. Ale nie na długo.

Czego Czytelnikom Również Polskiej Literatury Rozrywkowe życzę.