Eugeniusz Dębski - www.eugeniuszdebski.pl
Aktualizacja: 12.04.2023
"Krucjata. Księga 2"
Poniższy tekst i fragment powieści pochodzi ze strony wydawnictwa www.fabryka.pl - Fabryka Słów
Science fiction i fantasy w jednym. Eugeniusz Dębski, twórca m.in. przewrotnych przygód rycerza Hondelyka zwanego Xameleonem, po raz kolejny zabiera Cię w fantastyczną podróż. A nawet w dwie podróże jednocześnie. W XXVII wieku trwa wyprawa statku kosmicznego "Gwiezdny Szaman". Uczestniczą w niej odhibernowani współcześni nam ludzie pod wodzą krewkiej Holenderki. W ich małej społeczności buzują emocje i uczucia, dojrzewają intrygi, tworzą się konkurujące ze sobą frakcje. Czy każdy z członków załogi w wystarczającym stopniu podoła trudom wieloletniej podróży? Czy będzie w stanie stawić czoła kolejnym wyzwaniom? Jednym z nich jest wspólne... kręcenie serialu fantasy, do którego załoganci na bieżąco tworzą scenariusz i w którym występują. A filmowi bohaterowie także wyruszyli na wyprawę - chcą odnaleźć przyczynę zniknięcia z ich świata magii. Każdy nosi w sercu własną tajemnicę...
Kontynuuj z bohaterami obie podróże. Pamiętaj, że Nemo - sztuczny intelekt zarządzający statkiem i filmem - może wiedzieć więcej niż wydaje się bohaterom. Czarując słowami Dębski nie ustaje w zabiegach, które komplikują relacje pomiędzy bohaterami i przynoszą zaskakujące rozwiązania. Dwa oddzielne wątki zbliżają się do siebie i przenikają. Podejmij wyzwanie podróży w obu światach. Przed Tobą przygoda. A nawet dwie.
Kliknij to powiększysz
Kliknij to powiększysz
Kliknij to powiększysz
Wydana przez : Wydawnictwo Fabryka Słów 2008
Ściągnij tapetę na pulpit.
Okładka 1 tomu
Kliknij to powiększysz
Kliknij to powiększysz
Kliknij to powiększysz
Przemysław Wolny
Jan Marek
Przemysław Wolny

Krucjata tom 1
A Jeżeli interesuje Cię jak powstawała "Krucjata" to zerknij: TUTAJ

Eugeniusz Dębski:
Wstrząsy, ruiny i zgliszcza
Z PODRÓŻY
Pięknie to musi z boku wyglądać - powiedział Walt Disney, delikatnie głaszcząc krawędź ucha Tildy Saltwater. - Zieleń trawy, liście drzew, brzeg zbiornika, woda... I my na brzegu...
- Jak dla mnie, kochany - powiedziała Tilda, nie otwierając oczu - piękne jest zwłaszcza to "my na brzegu".
Walt podniósł jej dłoń do ust i złożył lekki ceremonialny pocałunek. Tilda zamruczała i wyprężyła się na trawie.
- Warto było... - omal nie powiedzia­ła "umrzeć", powstrzymała się w ostat­niej chwili i zmieniła, mając nadzieję, że Walt nie zauważy, iż igła przeskoczyła rowek: - ...czekać.
Zauważył, ale nie zareagował. Jednak Tilda już go znała. Otworzyła oczy, podniosła głowę i chwilę wpatrywała się w krajobraz. Ściany dość zgrabnie, jak w starych panoramach, przechodziły w zieleń podłoża, rozszerzając i - właściwie - gubiąc horyzont. Ułożyła się wygodniej na trawie, z głową na kolanach opartego o pień drzewa Walta.
- Za mało zieleni - powiedziała. - Takiej wysokiej, sadu, lasu czy czegoś podobnego.
- Przecież pytaliśmy Nemo, powiedział, że, niestety, na statku te większe rośliny słabo sobie radzą. Wysoki procent odpadu, a jemu nie podoba się marnowanie materiału genetycznego i wysokie zużycie energii oraz wszystkiego, co potrzebne do wyhodowania i utrzymania jednego drzewa. Zdaje mi się, że to prawda, przecież drzewo to nie tylko pień, korzenie i gleba, to zapylanie, to dżdżownice, to kąpiele podczas deszczu, słońce i tysiące innych spraw, których tu, w częściowo wyjałowionym obiekcie, nie ma. Inna sprawa, że naczelnym zadaniem Nemo, jak mi się wydawało, jest służenie załodze, a nie marudzenie. Jak jakiś skąpy zaopatrzeniowiec. - Nagle parsknął. - Miałem kiedyś takiego w swoim pierwszym studiu, wspaniale obniżał koszty. Straszny typ, przychodził wcześniej do pracy i ostrzył rysownikom ołówki, żeby nie narzekali i nie żądali nowych. A jaki był szczęśliwy, gdy wygrzebał skądś niemiecki patent na przedłużanie ołówka! Bo, rozumiesz, w pew­nej chwili ołówek jest już tak mały, że nie trzyma się go dobrze w ręku, i wtedy rozrzutni rysownicy posyłali je do kosza. A on kupił kilkadziesiąt metalowych trzpieni-obsadek i żądał, by zużywano te ogryzki do cna, do ostatnich trzech milimetrów grafitu. - Pokręcił głową uśmiechnięty.
- Ale przecież pamiętasz - na inauguracji "Zemsty Magów z Yara" była taka masa zieleni?!
- Połowa była sztuczna - machnął ręką Disney. - Pytałem Nemo. Przyznał samokrytycznie, że wtedy jeszcze nie wiedział, że to będzie taka rozrzutność. No i - jak mówię - połowa była z plastyku. Takie sztuczne gaje możemy tu mieć, ale przecież nie chcieliśmy.
- Nie, nie! Oczywiście. Wtedy bym się czuła jak w obozie czy...
Za nimi, od strony wejścia do hali parkowej, pojawił się i narastał dziwny odgłos, jakby uderzających z ogrom­ną siłą ziarenek piasku w ogromny arkusz cienkiej blachy. Kiedy Walt odwrócił głowę, a Tilda zaczęła się podnosić, dźwięk spotężniał gwałtownie i zgęstniał - teraz już wydawało się, że nie pojedyncze ziarenka, ale szeroka struga żwiru. Podłoże zadrżało, zadygotały ściany. Tilda pisnęła i - już na kolanach - rzuciła się Waltowi na szyję. Przycisnął ją do siebie i coś mówił, ale głos człowieka nie miał szans przebić się przez ryk, trzask i dudnienie. Czasem, gdy nawała cichła, dobiegał ich wielogłos syren "Gwiezdnego Szamana". Nagle olbrzymia hala podskoczyła jak tańczące na gumie pudełko. Brzoza za plecami Walta zaskrzypiała i zwaliła się, odrzucając węzłem korzeni mężczyznę i kobietę w różne strony powstałego wykrotu. Tilda upadła tuż na brzegu, kolejny wstrząs szarpnął nią w tył, przekręcił kobietę na plecy i pchnął głową w dół. Kwiecista sukienka z crep-de-chine podwinęła się kompletnie nieelegancko, odsłaniając ładne nogi w archaicznych pończochach, podwiązki, białe majteczki. Wtedy do wykrotu chlusnęła pierwsza fala z rozkołysanego stawu.
Tilda próbowała się poderwać, ale była uwięziona w regularnym leju, na tyle stromym i wąskim, że nie mogła ani się odwrócić, ani wydostać. Na domiar złego nie było dość wody, by wypłynąć, choć pływała nieźle, jednak woda pokryła ją tylko warstwą błota - ziemi spłu­kanej ze ścian wykrotu.
Walt, wyrzucony na plecy z drugiej strony, upadł ciężko, aż z bólu pociemniało mu w oczach. Druga fala ocuciła go, jęknął i przewrócił się na bok. Zobaczył trze­cią falę, jak przy akompaniamencie potwornego jazgotu ścian, okablowania i orurowania statku uderza wolno, jak w dobrym rysunkowym filmie z jego wytwórni. Disney przekręcił się i dźwignął na czworaki.
Krzyczał, ale nie słyszał własnego głosu. Rzucił się w stronę bryły korzeni, która przed chwilą zaaplikowała mu krótki lot z bolesnym lądowaniem. Chciał ominąć wykrot, ale mignęło mu coś jasnego. Kremowy pantofelek Tildy. Wrzasnął z rozpaczą i skoczył w dół, natychmiast trafił na nogę kochanki, pokrytą błotem, mokrą i śliską. Nie puścił. Sięgnął niżej, trafił na tkaninę i szarpnął z całej siły. Udało się za pierwszym razem - Tilda ugrzęzła w katastrofalnej pozycji, na szczęście jednak w wodzie. Wynurzyła się filmowo, ociekająca błotem, z szeroko otwartymi ustami, kaszląc strugami wody i mułu. Dokoła szalało akustyczne piekło, nadchodziła kolejna fala z rozkołysanego stawu. Walt szarpnął Tildę, przyłożył usta do jej ucha i wrzasnął z całej siły:
- Nabierz powietrza!
Kaszlnęła raz i drugi, ale zdążyła przed uderzeniem. Fala przygniotła ich do siebie, Walt zdołał chwycić korzeń. Napór wody poruszył drzewem, pień drgnął, przesunął się i dość spokojnie odpłynął, wyciągając oboje z kipieli. Kilkanaście metrów dalej impet przygasł, ludzie uklękli. To wystarczyło, by głowy znalazły się nad poziomem wody. Fala wracała znowu do niecki, drzewa leżały pokotem, krzewów nie było widać. Ryk słabł albo wysiadał słuch.
- Cała jesteś? - krzyknął Walt ile sił w płucach. I usłyszał własny głos.
Tilda też usłyszała. Pokiwała głową, nerwowo rozejrzała się, przetarła twarz, odgarnęła z czoła pasma mokrych włosów.
- Uciekajmy! - zawołała.
Walt popatrzył w stronę drzwi i pokręcił głową.
- Nie otworzą się. To zasada drzwi na statkach, zresztą... - Hałas równie gwałtownie, jak powstawał, cichł. - Już się chyba skończyło...
- Ale co to było?
- ...cokolwiek to było - dokończył jednocześnie z pytaniem Tildy.
Podniósł się i jęknął, gdy w okolicach kości ogonowej eksplodował piorunujący ból, ale przy zmianie pozycji mógł ustać na nogach. Tilda nie zauważyła zachwiania Walta, usiłowała pod wodą pozbyć się pantofelka idiotycznie zaplątanego przy stopie na pasku. W końcu, nie widząc, że Disney sam ma problemy ze staniem, wczepiła się w jego ramię, podniosła nogę i uwolniła stopę. Dopiero wtedy, widząc bladość na jego twarzy i przygryzioną wargę, zaniepokoiła się.
- Co się... Walt?! Co się stało?
- Huk...nąłem plecami o ziemię - wykrztusił. Usiłował się uśmiechnąć, ale tym razem elegancko przystrzyżony wąs nie wyglądał zawadiacko.
Saltwater szybko objęła go w pasie. Dokoła panowała już właściwie cisza - skarżyły się jeszcze niewyżyte w silniejszym hałasie syreny, przelewała woda w stawie, ale generalnie było spokojnie.
- Oprzyj się na mnie! - poleciła. - I żadnych tam mę­skich podskoków i bohaterstwa. Już! Walimy do mnie, jest bliżej.
- Możemy wezwać wózek... - syknął Walt, korzysta­jąc z oparcia.
- Akurat! - Tilda prychnęła zdecydowana przejąć inicjatywę. - Jeśli mieliśmy, a mieliśmy, sytuację awa­ryjną, to lepiej polegać na sobie. W końcu nic nie poła­maliśmy.
- Obcasss... - syknął Walt.
- No tak, obcas. Szlag z nim. Mam takich pantofli...!
- Skąd to rynsztokowe słownictwo, skarbie? - powie­dział Disney.
Tilda Saltwater zatrzymała się, odwróciła do Walta i nagle rozpłakała, a potem, zapominając o urażonym kręgosłupie, przywarła kurczowo do mężczyzny.
- Matko... Walt, tak cię kocham... Nie wiem, za dow­cip, za... za... za to, że jesteś...
- No cicho, skarbiku. Cicho. Jestem. Jestem. I też cię kocham. I patrz - zawsze byłem religijnym zaprzańcem, a w nagrodę trafiłem po śmierci do raju. Czyż to nie iro­nia losu? A ci wszyscy biedacy, co tak...
- Zamknij się, bo... Bo ci przywalę! - zagroziła Tilda. - I chodź. Wykąpiemy się, potem cię wymasuję... - Zobaczyła figlarny błysk w jego oku. - Nie, nie! Będziesz leżał na brzuchu. Chodź... No, może trochę... potem... inaczej...
Doszli do drzwi, które pod dotknięciem ustąpiły. Na korytarzu kręciła się wywrócona parodia R2D2, odczekali, aż uderzyła gąsienicami w ścianę i znieru­chomiała, wtedy przekuśtykali obok i skierowali się do mieszkania Tildy
Rzadko w nim bywała przez ostatnie kilka miesięcy...
Z WYPRAWY
Jazda po wypalonej ziemi okazała się udręką. Każdy krok konia wzbijał w powietrze kłąb pyłu, siwego i dokuczliwego. Nie dało się inaczej jechać, jak w jednej linii. W wózku został tylko Onro, za radą Brou chłopak zasłonił sobie usta i nos chustą; jak dobry był to pomysł, widać było już po celii, kiedy pojawiły się na chuście plamy pyłu. Kiedy wjeżdżali na pasmo zgorzeliny, Darys zatrzymał się nad jakąś ciemniejszą plamą na ziemi, potem przywołał okrzykiem najbliżej jadącego Brou.
- Patrz - powiedział, wskazując dziwne zjawisko.
W pierwszej chwili plama po prostu miała nieco jaśniejszy, nieregularny odcień, przyjrzawszy się jednak, można było rozpoznać kontur zwiniętego w kłębek za­jąca, nawet słuchy wyróżniały się barwą popiołu.
Kowal pokiwał głową.
- W kuźni też tak jest - jak coś długo stoi mię­dzy paleniskiem i ścianą, to po jakimś czasie masz tego taki niewypieczony cień - powiedział. - Postaw na przykład świecę, to za jakiś czas zniknie, a cień zostanie. Tylko że z żywej istoty to widzę pierwszy raz. Żar musiał być upiorny - wyparowała, nie ma kości, skó­ry, rogów...
To zając, skąd ma mieć rogi? - prychnął Darys.
- Tak, lecz ja wcześniej widziałem takie plamy, tylko nie domyśliłem się, o co chodzi, a to musiały być kozły, jelenie, może łosie, i ani krzty kopyta czy rogu nie zostało. Więc ogromny żar działał, ale krótko, jak błysk.
Darys zmrużył oczy.
Dlaczego tak sądzisz?
- Gdyby ten żar działał długo, to najpierw spłonęłoby ciało, potem cały popiół wypaliłby się do takiej samej jasnej barwy, jaka została po trawie i mchu, ale nie, został ciemniejszy, niewypalony, bo ciało spłonęło i w tym momencie żar już się przesunął dalej. - Prychnął przez chustę, by strząsnąć przywierający do niej popiół. - Zaiste Bicz Ognisty! Nie ma co!
Plamy-cienie zwierząt zniknęły po kilkuset krokach, tu widocznie żar był jeszcze silniejszy albo trwał dłużej. Popiół też stał się drobniejszy, wiatr ciskał delikatne welony w twarze wędrowcom, czasem porywał obłoczek spod kopyt i jakby z zemsty rzucał w plecy ludziom. Niebo było tego dnia czyste, szaroniebieska gładź jak rozsmarowana po kopule, słońce świeciło miękko i przyjemnie, ale słabiej, niż przywykli. Zenke pomachała ręką, skrzywiła się i krzyknęła do Waltana:
Czy tu padają deszcze?
- Oczywiście, a jak by ros... - Znieruchomiał z otwartymi ustami. - Zanosi się? Umiesz przepowiadać pogodę?
- Nie, ale umie mój łokieć.
-   Do licha! Niedobrze, tu się zrobi błocko po uszy. - Mag uniósł się w strzemionach i rozejrzał na wszystkie strony. - Tam! - Wskazał ręką południe, skąd przybywali. Hej, wszyscy! Ruszamy szybciej! Onro, ty dyktujesz tempo, nie zakatuj multonów, ale niech się dobrze wysilą! Jedziemy, reszta za wózkiem, bo się po­dusimy.
Ruszyli szybciej, wpatrując się w przejętego rolą Onro.
- Moglibyśmy wziąć trochę bagaży na siodła! - krzyknął Brou.
Waltan obejrzał się i pokręcił głową.
- Teraz to już ważniejsze przebyć jak najwięcej popieliska, zanim nas dopadnie.
Multony
wyciągnęły szyje i pokonywały przestrzeń słynnym kłusem, w gruncie rzeczy wcale nie tak wiele wolniejszym niż konia. Co chwilę ktoś oglądał się i sza­cował odległość od ciemnej ściany deszczu ścigającej wyprawę. Zbliżała się wyraźnie. Onro strzelił z bata i mul­tony przeszły w galop, ale już było widać, że ucieczka się nie powiodła, quodm później poczuli potężne pchnięcie, dogonił ich mocny podmuch wiatru, na szczęście nie pę­dził przed sobą całego pyłu i popiołu. Ale i tak niemal zniknęli sobie z oczu, pochylili się w siodłach, ukryli gło­wy pod kapturami, chustami i derkami, tylko przejęty Onro, z pobladłą twarzą i zaciśniętymi zębami, rzucił bat za siebie, trzymał z całej siły lejce i powoli uspoka­jał multony. Wściekły galop nie miał już sensu, zwłaszcza że niewiele było widać, każda przeszkoda, rów, głaz czy drzewo, na drodze wózka skończyłaby się katastro­fą. Dogoniła ich ulewa. Najpierw coraz głośniejszy był głuchy tupot jakby uderzenia dziesiątków cepów, potem dało się wyróżnić chlupot, a potem coś jak miękka poducha uderzyło w głowy, barki, spłynęło po plecach, przydusiło, ponagliło. Widzieli, jak granica ściany deszczu wyprzedza ich, jak awangarda kropel wzbija w po­wietrze pył, który zaraz opada na ziemię i natychmiast tworzy warstwę błocka, przywierającą do kopyt niczym niezgrabne końskie buty. Strumyki wody, najpierw spły­wające po pyle, zaczęły wsiąkać; przejechali kilkadziesiąt kroków i grunt pod nogami zamienił się w grząskie ciasto.
Woda była ciepła, powietrze dokoła też pocieplało, zrobiło się parno, najpierw Waltan, potem reszta mężczyzn odkryła głowy, gdy pot zaczął zalewać im oczy. Po pierwszych trudnych dla koni krokach sytuacja się poprawiła, woda zmieniła popioły w ciekłą breję, w której kopyta koni zanurzały się niezbyt głęboko i wynurzały swobodnie - wszak step, przez który wędrowali i który spalił Ognisty Bicz, porośnięty był wątłą trawą i mchem, spalonej roślinności nikt by bujną nie nazwał, popioły po niej zalegały ziemię raczej cienką warstwą. Gdyby nie kolor, błoto nie różniłoby się niczym specjalnym od innych jesiennych topieli na wszystkich drogach świata.
- Ten deszcz to błogosławieństwo dla ziemi - krzyknął Brou, którego wieśniacza krew radowała się na widok zapowiedzi odrodzenia życia na stepie.
- Dla nas mimo wszystko też! - odkrzyknął Waltan. Zdmuchnął kroplę z czubka nosa, a potem podstawił twarz pod strugi wody. Wypluł ją z ust...
Zenke pomyślała, że taki Mag, kiedy nie jest uzbrojony w Moc, kiedy nie ma laski, węży świetlnych, gromów i potworów do pomocy, staje się... dziwnie zwyczajnie ludzki. Dłubie w nosie, kicha, mlaszcze przy jedzeniu. Przypomniała sobie, że chodzi za potrzebą w krzaki. No właśnie, uśmiechnęła się w duchu. Królowe nie mają nóg, a Magowie tak?
Dzięki temu, że była mała, zwyczajna derka okryła ją całą, koń niósł równo, mogła pozwolić sobie na puszcze­nie wodzy i takie osłonięcie twarzy, by woda nie spływa­ła na szyję. Kąpała się... ho, będzie już z tydzień temu... Zamarzyła jej się wanna z gorącą wodą, no - niechby była choć duża misa, wystarczy... Pewnie w tych Cudownych Ogrodach... nie, Sadach Plomaru, jest jakaś łaźnia. Byłoby miło.
Ulewa zmieniła się w rzadki deszcz o kroplach ogromnych jak rzodkiewki. Uderzały boleśnie, wszyscy, którzy odsłonili twarze, szybko je zasłaniali, krople głośno plaskały o grzbiety multonów, ale zwierzęta wydawały się nie zwracać uwagi na niedogodność. Wreszcie ulewa wyczerpała wszystkie możliwości, odstąpiła od gnębienia wyprawy. Została po niej wilgoć w powietrzu i rzad­kie błoto pod stopami. Waltan pierwszy odrzucił kaptur.
- Już niedługo teren zacznie się pochylać ku rzece, a potem... -  zamilkł z miną człowieka, któremu nie spodobała się ostatnia jego myśl.
- Co potem? - zapytała Wymina.
- Potem Ogrody Plomaru... - powiedział wolno Mag. - Ale... Nie, to być nie może! - Potrząsnął głową.
- Myślisz, że Bicz dotarł i tam? - zapytał kowal, a potem nagle zdarł wodze, niemal w miejscu osadzając konia, z dziwną miną szarpiąc go, by skręcił w prawo.
- Co się stało? - krzyknęła Wymina i pognała w jego kierunku.
- Sama zobacz... - powiedział Brou, wskazując coś na ziemi.
Z błota wyłaniały się szczątki konia i jeźdźca. Żar musiał ich dogonić albo przeciąć im drogę, upadli ra­zem i pożoga przemknęła po nich.
- To nie jest jeden z tych, co myto chcieli brać? - zapytała cicho Zenke. - Mieli takie karbowane jelce przy rękojeściach...
- Chyba tak... - równie cicho odpowiedziała Wymina. - Może innym się udało? Mógł mieć słabszego konia albo się potknął?
- Niech to diabli i licho! - wrzasnął Waltan. - Czuję, że coś się stało! Jadę pierwszy, wy się nie śpieszcie, wóz jest ważny!
Odwrócił konia i pocwałował za deszczem, dogonił i przebił szarosiną pelerynę.
- Wóz może być bardzo ważny, jeśli miasta nie ma - powiedziała wolno Nanteli.
Głowa tak piękna, a wypełniona wyłącznie złymi, niedobrymi, niemiłymi myślami, pomyślał Darys. Ale - złośliwa czy nie, ma rację.
-   No to jedźmy i, moim zdaniem - powiedział - powinniśmy się pośpieszyć.
- Też tak sądzę - przytaknęła karlica.
Jako jedyna stała twarzą do niewidocznego jeszcze miasta, od razu więc pchnęła wierzchowca w kłus. Po­zostali odwrócili się i rozwinąwszy tyralierę, popędzili w jej ślady. Onro, który nie zsiadał z kozła i nie podjeżdżał do spalonych zwłok, wysłuchał z ust Brou relacji, potrząsnął lejcami i ponaglił multony. Ściana deszczu oddalała się, powietrze było wilgotne, pod kopytami ciamkało błoto i jeźdźcy po kolei ściągali derki, kaptury, opończe, podjeżdżali do wózka i rzucali je na ławy. W nozdrza bił wilgotny, kwaśny odór, ni to spleśniałego pierza, ni to gnijącego futra, im dalej byli od deszczu, tym mocniej śmierdziało. Onro dobrze zrozumiał rzucane coraz częściej na wózek spojrzenia - pogonił multony okrzykiem, strzelił z bata.
Galopowali niemal godzinę, gdy nagle przy coraz lepiej widocznych nawet w błocku koleinach drogi pojawił się pierwszy spalony budynek. Stał tu niedawno, wczoraj jeszcze, niewielki dom na kamiennej podmurówce, ta się ostała, reszta spłynęła popiołami w błocko.
- Już niedaleko! - krzyknął prowadzący Brou.
Po obu stronach drogi zaczęły się pojawiać sterty gruzu, kamieni i wyżarzonych cegieł. Raz zobaczyli równe szeregi kopczyków - nie do końca wypalone pnie drzew tworzących sad, w innym gospodarstwie, może karczmie, za niskim kamiennym cokołem ział duży otwór do piwnicy - klapa do niej musiała spłonąć. Kierowana nagłym impulsem Wymina skręciła i podjechała pod otwór, zajrzała do środka. Dołączywszy do pozostałych, krzyknęła:
- Chyba kilka rodzin znalazło tam kryjówkę, ale upiekli się w środku. Okropna śmierć!
Splunęła w błoto i wytarła usta, jakby słowa miały obrzydliwy smak.
Lodowy podmuch
Przed świtem Hok obudził wszystkich. Darys, który pełnił tajną wartę, poderwał się pierwszy, gdy ciemnoskóry wojownik cicho zawołał:
- Hej, wstańcie! Coś się dzieje!
Mrok nocy nieco tylko mniej gęsty mieli nad swoimi głowami, sylwetka Hoka widniała na skarpie, przykucnął z głową wychyloną poza zbocze.
Wygrzebali się z derek i opończy, przecierali oczy i wspinali na stok. Rosa powodowała, że co i rusz ręce i stopy ślizgały się, w ciszy słychać było sapanie i ciche, łagodne ze względu na kobiety przekleństwa.
Wydostali się w pobliże Hoka i zrozumieli, że nie chcą wychylać się mocniej.
Od zachodu nad horyzontem, do jednej trzeciej wysokości kopuły niebios, widniała ogromna gęba. Wymalowały ją jakby obłoki, ale wszystko w niej było wyraziste, ukazane tak dokładnie, z barwami i cieniami, że musiał istnieć jakiś inny, nieludzki oczywiście, sposób umieszczenia na niebie wizerunku.
W pierwszej chwili wydawało się, że to twarz starej, złej kobiety, złudzenie narzucały wijące się, falujące włosy, ale zaraz potem twarz nabrała wyrazistości i sta­ła się zdecydowanie twarzą mężczyzny. Miał ostry, haczykowaty, długi jak dziób orła nos z wąskimi, jak po dźgnięciu ostrzem noża, szparami nozdrzy; poniżej nie­mal nie było warg, pojawiły się, dopiero gdy potworna zjawa poruszyła ustami. Nad okrągłymi oczami wzlatywały końcami ku górze gęste krechy brwi, falujące niczym ogromny kłąb węży włosy co i rusz przesłaniały czoło z trzema niebieskimi sierpami - bocznymi skierowanymi ku górze, środkowym skierowanym w dół - wymalowanymi czy wyciętymi w skórze. Lodowato sine źrenice patrzyły mgliście, usta poruszyły się i otworzyły, w mrocznym tunelu poruszył się karminowy język, wargi ułożyły się w jakieś słowo.
- Kiedy tylko się to pojawiło - powiedział cicho Hok - wydawało mi się, że słyszę "Palan" czy "Dakan" albo...
- Waltan! - mruknął przez zęby Mag. - To musiało być Waltan...
- Też tak pomyślałem po chwili - przyznał Hok. - Ale nic więcej nie było. Tyle tylko, że na początku to były bardzo mgliste zarysy, nawet pomyślałem, że śnię albo że to po prostu cudowny, przedziwny układ obłoków, zresztą bardziej przypominało to pysk wilka, potem jakoś się te rysy cofnęły, pysk się wciągnął... Tylko ozór co jakiś czas się poruszał, a potem zaczęło dmuchać jakby tym imieniem.
- Coś rozumiesz, Waltanie?
Mag pokręcił głową, ale bez przekonania, co widać
było nawet w półmroku. Od pytań uratowało go ryso­wane na niebie oblicze - usta otworzyły się szeroko, czerwony jęzor poruszył żmijowo i cofnął, krecha ust rozciągnęła w szerokim, krzywym, złośliwym uśmiechu, a z rozszerzonych nozdrzy wymknęły się i skierowały ku ziemi dwa wąskie białe obłoczki.
Chwilę wszyscy obserwowali niebo, potem twarz zafalowała, drgnęła i zniknęła. Waltan popatrzył w lewo, na Hoka, i w prawo, na resztę.
- Nie podoba mi się to. Schodzimy na dół, szybko!
W niecce, gdzie wszyscy stanęli, patrząc na niego, wskazał wierzchowce i rzucił:
- Dobrze przywiązać konie! Namiotów nie rozłożymy, ale postarajcie się przyszpilić je do ziemi. Wszyst­
kie trzy niech staną po tej stronie skarpy. - Wskazał zachodnie zbocze. - Obawiam się, że coś dmuchnie od tej strony - wyjaśnił i sam pobiegł do wózka.
Obaj wojownicy zgodnie rzucili się do koni, kowal z Onro zaczęli przenosić namiot Maga na drugi brzeg, przesuwać namiot kobiet. Zenke z Nanteli na polecenie Waltana wyjęły z komory pod wózkiem po kilka smoli-pałów i gdy namioty zostały przyszpilone, powkładały do każdego po trzy drągi. Mag szamotał się przy wózku z dużą płachtą, którą owijał wystające z tyłu powozu skrzynie. Kilka chwil po rozpoczęciu krzątaniny obóz był gotów... tyle że nikt poza Magiem nie wiedział na co.
- Na co czekamy, Waltanie? - zapytała Nanteli. - Znowu coś wiesz, czym nie chcesz się dzielić?
- Dlaczego znowu? - warknął ugodzony jej słowami Mag. - Nieważne, spodziewam się, że zaraz tu zawieje albo i coś gorszego się wydarzy. Mieliśmy ogromne szczęście z tą kotlinką... Chyba... - Myślał chwilę, potrząsnął głową. - No, teraz nie ma co się zastanawiać... - skwitował na głos jakąś myśl. - Kryjemy się, jak powieje, w namiotach. Najlepiej, jak przysiądziemy na połach, żeby je jeszcze przybić do ziemi. Gdyby zrobiło się zimno nie do wytrzymania, zapalcie smolipały.
Nad głowami, nad kotliną, rozległ się przenikliwy niski świst, jakby ktoś uchylił szczelnie dotąd zamknięte drzwi i wywołał przeciąg. Mag machnął ręką w stronę namiotów i pierwszy zniknął w otworze usłużnie przytrzymywanym przez Onro.
Mężczyźni odczekali, aż weszły kobiety, potem szybko wcisnęli się do drugiego namiotu. Zgodnie ze słowami Maga przesunęli się pod skarpę, wymacali leżącą na zboczu ściankę i usiedli na niej. Cały namiot trzymał się teraz na ich plecach i głowach. Nie było to wygodne, ale nikt nie narzekał, zresztą po chwili na zewnątrz zadudniło coś, sypnęło grubym żwirem po namiotach, zasyczało.
- Zamieć? - stwierdził pytająco Darys.
Chyba tak - odpowiedział mu kowal. - Co prawda widziałem coś takiego już dwa razy w życiu, ale wczesnym latem i późną wiosną...
Tu pora roku nie ma nic do rzeczy - oświadczył z przekonaniem Darys. - Niby nie ma tu Magii, w tej krainie, a co i rusz coś się dzieje niezwykłego... Ognista nawała, przybycie Hoka, teraz to...
- Nie ma Magii? - zapytał Hok. - Skąd wiecie? Dlaczego nie ma?
- Wiemy... hm... no bo... Właśnie! Wiemy to z ust Maga. Zresztą skąd miałbym wiedzieć? Przecież ja się nią nie posługuję, ja chciałem z jej usług skorzystać.
W ciasnym mroku zapadła cisza, na zewnątrz zaś hałas się wzmógł. W wystające, okryte płachtą sylwetki, zwłaszcza w głowy, uderzył mocny, jędrny podmuch i znowu zabębnił żwir? śnieg? grad?
- Waltan jest Magiem? - stwierdził spokojnym głosem w ciemnościach Hok.
- Sam niech ci powie - szybko wykręcił się Darys i zrozumiał, że pośpiech był aż nadto wyraźną odpowiedzią. - Jak już wiesz, każde z nas coś chce zyskać, odzyskać, nabyć u celu wyprawy. Czy to się uda, nie wiem i wątpię, ale nie spróbować byłoby głupotą. Więc spró­bowaliśmy.
Głowy nagle przycisnęła im jakaś niewidoczna olbrzymia, miękka, ale silna dłoń. Hok zaczął szperać w ciemnościach.
- Gdzieś tu były drągi, prawda? - rozległ się jego głos. - Potrzymajcie namiot, poszukam.
- Tu mam - odezwał się po raz pierwszy Brou. - Masz.
Usłyszeli postukiwanie drągów.
- Ustawię dwa pod kątem do skarpy - oświad­
czył Hok. - Już mnie kark boli od trzymania całego
domu na głowie.
Dwaj pozostali mężczyźni napięli mięśnie, potem, nie umawiając się, podnieśli ręce i naprężyli połę namiotu. Po chwili poczuli, że nacisk na szyje słabnie, choć z odgłosów sądząc, wichura na zewnątrz jeszcze nie doszła do kresu sił. Hok usiadł.
Nagle jakby zalała ich fala lodowatej wody. Zrobiło się zimno, i to zimno przeraźliwie. Od razu wydychane powietrze zaczęło niemal skrzypieć w ciemnościach, osypywać się na ziemię w postaci szronu.
- Uej, nie ma na co czekać, co? - zapytał w ciem­
nościach Brou.
Coś skrzypnęło, trzasnęło, nagle zajarzyła się iskra, rozpaliła, pojawiła druga - z obu końców złamanego drąga trysnął dym, a potem jasny, wesoły ogień. Kowal ostrożnie położył drągi ogniem ku ludziom, ci natychmiast wysunęli dłonie. Z ust waliły im kłęby białych obłoków. Brou i Darys naciągnęli kaptury. Wojownik nagle uprzytomnił sobie, że Hok przyłączył się do nich bez żadnych bagaży - pojawił się w skórzanym odzieniu, jego miecze i sztylet, i koń. Szybko ściągnął z siebie opończę i podsunął Hokowi.
- Bierz, mam grubą derę na sobie - powiedział. Hok wahał się tylko mgnienie oka. Szybko pochylił się i wsunął pelerynę między siebie i namiot.
- Uch! Dzięki! - mruknął przez zaciśnięte war gi. Potem chwilę machał palcami nad płonącymi wesoło dwoma patykami. - Powiedziałeś, że nie ma tu Magii, a to?
- To są takie ogniste krzaki, tutejsze. Ale nie ma w nich Magii, tylko jakiś sok, który jak się wydostanie
na powietrze, to się zapala. Nazbieraliśmy ich trochę na początku wyprawy, mamy tam jakiś zapasik. Smolipały. Mają też inną nazwę, palce jakieś tam, ale nie pamiętam. A ty, Brou?
Kowal potrząsnął głową.
- Nie pomnę. Tu się tyle dzieje, ciągle coś mnie za­
skakuje...
Chciał chyba coś jeszcze powiedzieć, ale na zewnątrz tak zawyła wichura, że musiałby wrzeszczeć z całej siły. Po chwili natężenie wiatru zmalało, napór na namiot wyraźnie zelżał. Zrobiło się ciszej i od razu jakby cieplej.
- Zapalcie smolipały! - usłyszeli gdzieś spoza namiotu głos Onro. - Jakby brakowało, to niech ktoś wyskoczy i weźmie jeszcze, i poda kobietom!
- Dobrze! - wrzasnął Darys. - Do licha, konie...
- Bez przesady, to jeszcze wytrzymają - powie­dział Hok. - Przecież nie masz na zimę innego wierzchowca?
- No nie...
Patrzyli, jak żar dochodzi do połowy długości drągów.
- Może wyskoczę teraz, jak jest względny spokój, co? - zapytał Brou.
- A może się kończy? - odpowiedział pytaniem Darys. - Ja bym chwilę poczekał, jak się zacznie wzmagać, to ja wyskoczę. - Uśmiechnął się. - Bo to mój plan.
- Dobrze - nadspodziewanie ochoczo zgodził się
Brou.
- Stoi.
Siedzieli chwilę w ciszy, wyglądało, że rację ma Darys, natężenie wiatru słabło, obłoki mglistego lodu wydychane przez usta zmieniły się w wilgotne chmurki, potem stały mniej widoczne - robiło się wyraźnie cieplej. Darys klepnął się w kolano.
- Ja jednak wyskoczę zobaczyć, co z wierzchowcami. Jakby robiło się gorzej, wrócę ze smolipałem. Czekajcie spokojnie.
Rzucił się na czworaki i atakując pochyloną głową dach namiotu, wysunął się na zewnątrz, przez chwilę w namiocie było jaśniej. I zimniej.
Wrócił szybko.
Zziębnięty, ale bez drągów.
- Chyba się kończy. Ale wszystko pokrywa szadź,
chciałem zaprowadzić konie gdzieś w parów, ale tam jest
gorzej, wiecie? Jar skręca zaraz i idzie wzdłuż osi wia­
tru - jeden wielki lodowy kocioł. Nam się udało niesa­
mowicie, że ta kotlinka jest w poprzek podmuchów.
Zatarł zgrabiałe dłonie.
- Aha - dodał. - Nie ma już strumienia. Musiał zamarznąć tam, na górze.
- A to jak rozmarznie, nie zaleje nas?
- E tam! Przecież nie rozmarznie w jednej chwili!
- Jesteś pewien? - zapytał kowal.
Wojownik myślał chwilę. Już kilka rzeczy w tej krainie zaskoczyło go niemile, musiał przyznać, że ludzka logika, jaką się posługiwał w swoim świecie, tu niekoniecznie musiała służyć równie dobrze.
-     Prawda, tu się wiele dziwnych rzeczy zdarzało...
Przesiedzieli pogrążeni każdy w swoich myślach do­
bre pół celii, potem usłyszeli głos Waltana:
- Chyba już nie ma na co czekać, skończyło się!
Wyszli na odmieniony świat. Dokoła wszystko lśniło i jarzyło się. Blade słońce rozkwitało w miriadach kryształków, nie było śniegu, więc rośliny zachowały pod cienką warstewką lodu barwy, lśniły zielone źdźbła traw, jarzyły się kolorowe czubki ziół, mieniły kwiaty.
-Przynajmniej piękny widok - stwierdziła Wymina. Ton, jakim to powiedziała, jakby mówiła: "Ta derka się nada, choć jest dziurawa", stał w wyraźnej sprzecz­ności z treścią słów.
-Piękne... - sapnął Onro.
-Jak wyrzeźbione w szlachetnych kamieniach - wolno powiedział Waltan.
-Piękne, owszem - odezwała się Nanteli, strzepując z buta jakieś przymarzłe źdźbło. - Ale opamiętajcie się z tymi zachwytami - zgasiła towarzyszy. - Nie chodziło o upiększenie świata, tylko o zamrożenie nas. Gdyby nie ten jar, kto wie czy nie tworzylibyśmy teraz pięknej grupy lodowych rzeźb!
Ta długa jak na nią wypowiedź uświadomiła wszystkim, że oto kolejny raz wywinęli się niebezpieczeństwu.
- Ktoś na nas dybie - stwierdził Onro.
Wszystkie głowy odwróciły się w jego kierunku.
Myśl była może niezbyt odkrywcza, ale nikt jej dotych­czas nie wypowiedział na głos. Rozległy się pochrząkiwania i kasłanie. Darys rozpędził się i wbiegł po stromym tu zboczu na górę, odszedł od krawędzi skarpy. Wrócił po chwili.
- Na górze jest równie pięknie - powiedział z naciskiem na "równie pięknie" - ale nie możemy wyruszyć przez jakiś czas, bo każda trawka tnie jak odłamek szkła, konie nam się pokaleczą.
- No to możemy zjeść śniadanie - klasnął w dło­nie sztucznie wesoły Waltan.
Okazało się, że zamarznięte rośliny cięły również tu, w jarze. Trzeba było stąpać ostrożnie, z góry stawiając stopy, by złamać ostre źdźbła.
- Chodzimy jak trupa kuglarzy! - zawołała Zenke.
- Raczej komediantów! - ponuro odpowiedział Waltan, ssąc krwawiący palec: zbyt gwałtownie strzep­nął przyczepioną do spodni łodygę ziela.
Słońce, choć blade, jednak grzało, szadź, szron i lód topiły się, i to coraz szybciej. Zanim zapłonęło uczciwe ognisko ogrzewające kociołek z wodą na szarletkę, blask wyraźnie osłabł, a jeszcze chwilę potem rośliny pozbawione usztywniających je powłok z lodu zaczęły zginać się sparzone mrozem, tracić soczyste barwy.
Śniadanie kończyli w otoczeniu burych traw, zamarznięte dno strumyka powlokła warstwa spływają-
cej wody, kryształki lodu lśniły tylko na pogrążonym jeszcze w cieniu wschodnim zboczu parowu. Zapobiegliwy kowal naczerpał wody do wykonanych z foczej skóry wiader zwijanych na czas podróży i postawił na słońcu, by się ogrzała nieco przed napojeniem koni. W milczeniu spakowali obóz i wyjechali z parowu. Jak okiem sięgnąć otaczała ich bura, niemiła oku równina, wczoraj zielona jeszcze i bujna. Dziś była to ruina. Co prawda nie tak ponura i beznadziejna jak po przejściu Ognistego Bicza, ale i tak dopiero za kilka tygodni rozkwitnie tu życie.
- Najpierw ogień, teraz lód - powiedziała Wymina do nikogo w szczególności. Jechali szeroką ławą, w ukształtowanym już przez te kilka dni podróży szyku: powózka w środku, konni po bokach albo wyprzedzali i osłaniali z tyłu. - Ciekawam... - umilkła, nie kończąc.
- ...co jeszcze może być na nas zesłane, prawda? - dokończyła za nią Zenke.
- Woda - rzucił ponuro Darys. Wstrząsnął nim dreszcz. - Nie lubię deszczy, wody, wilgoci... jedną wojnę, całoroczny kontrakt, spędziłem w nieustającej ulewie. - Uśmiechnął się ponuro. - Najlepiej szło nam zdobywanie miast, bo tam były suche komnaty. Nawet piwa i wina już nam się nie chciało. Wiecie, o czym marzyłem?
- O sucharze - rzuciła spokojnie Nanteli, patrząc przed siebie. Potem wolno się odwróciła i gdy zaskoczony Darys uniósł jedną brew i przechylił głowę na znak nuznania, lodowata piękność nagle nieznacznie puściła do niego oko.
Wojownik otworzył usta i długą chwilę jechał z niezbyt mądrą miną.
- Jakieś zwierzęta? - powiedział Brou, kontynu­
ując wyliczanie możliwych nieszczęść.
-   Były... przecież tufjje? - pokręcił głową Darys.
Przez chwilę wszyscy myśleli. Potem Waltan roześmiał się.
- Skoro nie potrafmy nic wymyślić, to może już nic nie jest przewidziane? - zawołał wesoło.
Zbliżali się do drogi. Pokryta przede wszystkim mchem albo czymś, co mech przypominało, wyróżniała się soczystym zielonym kolorem, zielona kreska w burym otoczeniu.
- Magia jest w Aqemal - powiedziała nagle głoś­no, nadmiernie głośno Nanteli.
- Co masz na myśli? - zapytał Mag, bo to do nie­go kierowane były te słowa.
Tufjje to przecież nie są zwyczajne zwierzęta? - Odwróciła wolno głowę w stronę Maga, ale do niego nie puściła oka.
Waltan patrzył na nią z zaciekawieniem, które prze­szło w zdumienie, a potem w oszołomienie.
- Widziałem kiedyś kamniomewy, ciskające całkiem sporymi kamieniami ptaki - powiedział Darys.
- A ja ptaki znoszące jaja pod wodą - dodała Wy-mina.
- A fruwające żmije albo...
Waltan uniósł rękę. Darys umilkł.
-Ale tufjje... No-o... Nie są zwyczajne jak kam-niomewy - przyznał Mag.
-A Bicz Ognisty to zwyczajne zjawisko, jak piorun czy Magia? - zapytała piękność.
-Nie mam pewności - odpowiedział Mag, mar­szcząc w namyśle czoło - ale postawiłbym na Magię.
-A ta lodowa wichura w lecie? - zadała trzecie pytanie Nanteli.
-I ten pysk na niebie? - dodał nagle Hok, dotąd z zainteresowaniem słuchający tylko wymiany zdań.
Wózek kierowany przez Onro dojechał do drogi, chłopak nie skręcał jednak, jak wszyscy czekał na od­powiedź Waltana.
- Masz rację... Coś tu jednak zostało... - powiedział do siebie Mag i znieruchomiał z przygryzioną war­gą i wysuniętą żuchwą. - Przesącza się czyżby?
Jego koń parsknął, Waltan wrócił do rzeczywistości.
- Tak czy tak, jechać musimy, więc jedźmy - rzucił.
Ale tym razem nie wypuścił się na przód, jak zwykle czynił, tylko został na samym końcu, jakby chciał nie myśleć o drodze, tylko człapać utartym szlakiem i móc pogrążyć się w rozmyślaniach.
-Co to były te tufjje? - zapytał Hok, gdy wózek skręcił na drogę.
-Ach, takie jakieś widmowate feje - powiedziała niedbale, machnąwszy malutką dłonią, karlica. -
Wyglądały jak zgęstki mgły i koniecznie chciały się do nas przytulać. Ani tego przeciąć, ani nabić guza, okazało się, że ogień je dość skutecznie odstrasza, więc po prostu użyliśmy smolipałów i ustąpiliśmy pola.
- Bicz Ognisty, jak rozumiem, to coś jak to dzisiaj, tylko palące, a nie mrożące?
- Tak. Wał czy chmura żaru przetoczyła się przed nami albo inaczej: zdołaliśmy się wycofać, bo byliśmy na skraju, jeszcze trochę i byłoby po nas... Spłonęła okolica, miasto, wsie... Pasmo żaru chyba na dzień dobrego kłusa...
- Ciekawe, na ile się ciągnie pasmo tej zgorzeli? - rzucił jadący po drugiej stronie wózka Darys.
Określenie było trafne, wszystkie poza mchem na drodze rośliny zostały sparzone, zwiędły, pochyliły kwiatostany i gałązki, przede wszystkim zaś zbrązowiały jak maźnięte żarem.
- Musielibyśmy - odezwał się z mądrą miną Onro - pojechać w obie strony, prawda? Nie wiemy, gdzie się zaczyna, to nie wiemy, jak jest szerokie.
- Słusznie mówi - pochwaliła go karlica. - Ale nie wiem, czy nas to bardzo interesuje...
- Chyba że przez kilka dni konie nie będą miały co jeść - powiedziała Nanteli.
- Moja droga - Zenke odwróciła się i wbiła w piękność przesadnie zdumione spojrzenie - czy nikt ci nie mówił, że nosisz w pięknym ciele niezmierzone pokłady goryczy i... i... krzywego widzenia świata?
- Krzywego? - uniosła brew Nanteli.
Jadącemu od jej strony Darysowi zabrakło tchu. Nanteli była tak piękna, tak...
O bogowie, po co komu tyle... - pomyślał Darys. Zenke nie dała się zauroczyć.
- Krzywego, tak. Bo jeśli widzisz tylko jedną stronę monety, to nie masz pewności, czy nie jest fałszywa.
Energia Nanteli chyba się jednak wyczerpała, nie wdała się w spór, rzuciła spojrzenie na niebo, a ten ruch powtórzyli za nią i Hok, i Darys, potem opadła plecami na oparcie i jakby zapadła się w siebie. Karlica po­czekała chwilę, ale widząc, że nie udało jej się wciągnąć Nanteli w dłuższą wymianę zdań, zrobiła minę mówią­cą bezgłośnie: "Zrobiłam, co mogłam, już nie mam pomysłu".
Jechali w milczeniu niemal półtorej celii, potem Waltan przyspieszył nieco, dogonił wózek, przy którym - tak się jakoś już utarło - odbywały się narady w marszu. Wyglądało, że jeszcze się nie rozgrzał, miał siny nos i duże cienie pod oczami. Dwudniowa szczecina na policzkach powodowała, że jakby ściemniał, spochmurniał, spoważniał. Albo zachorował.
Odkaszlnął.
- Przemyślałem wszystko... Wszystko, co mogłem - dodał z wątłym uśmiechem. - Do Pieczary prowadzą dwie drogi, jedna przez jakiś jeszcze czas wygodniejsza, potem stopniowo coraz gorsza, przez góry mało wody, ziąb, wiatry w wąwozach. Druga droga od razu jest gorsza. Trochę krótsza. Trochę, nieznacznie. Choć i godzi na takiej drogi nikomu nie sprawi przyjemności. Dziś jeszcze nie musimy podejmować decyzji, jutro po połu­dniu - trzeba. Albo skręcamy na gorszy szlak, albo jedziemy lepszym, na dodatek trafmy do kasztelu mojego dobrego przyjaciela Melepona Grakohewa. Tam możemy odsapnąć dzień, może dwa?
Zenke wymieniła spojrzenie z Wyminą, która słysząc, że odbywa się coś jak narada, ustąpiła na drodze miejsca wózkowi, sama ulokowała się na skrzydle. Wojowniczka uniosła brew. Mag dotychczas nie radził się ich, a oni nie mieli mu za złe, że nie pyta o zdanie w kwestiach, o których i tak nie mieli pojęcia. Pytanie o popas zdradzało jednak wątpliwości, jakie zrodziły się w duszy Waltana. No i nagle użył słowa "pieczara", czyli jednak coś wiedział? Wymina przez chwilę starała się nie patrzeć na Maga.
- Wydaje się, że pierwsza możliwość jest lepsza, z popasem, dlaczego więc pytasz? - zapytała Zenke, która jakby wzięła na siebie od początku trud zadawania pytań Waltanowi.
- No właśnie, dlaczego? - zapytał Mag. - Sam nie wiem, wiele się tu zmieniło...
- Obawiasz się zdrady? - rzuciła Wymina.
- Tego też... - przyznał ochrypłym głosem Waltan. Odchrząknął. - Łatwo jest być szlachetnym i przyjaznym, kiedy okoliczności temu sprzyjają. Już mi się tu tak nie podoba jak kiedyś - poskarżył się jak dziecko.
Wywołało to kilka uśmiechów na twarzach jego towarzyszy, przelotnych i nieśmiałych. Wymina pomyślała, że cała ta wyprawa, trochę wymuszona, trochę chyba z góry skazana na niepowodzenie, nie sprzyjała wesoło­ści. Najprościej byłoby powiedzieć, że tworzymy grono skazańców, którzy wiedzą, że ucieczka spod szafotu i tak się nie uda, ale co mamy do wyboru - wracać? A ja? I tak mam lepiej od innych, oni nie wiedzą, że ja też miałam cel, odwiedzając Maga, że biorę udział w wypra­wie nie z przyjaźni, a przynajmniej nie tylko z przyjaźni. Zacisnęła dłonie w pięści, zorientowała się, że wierzcho­wiec wyczuł delikatne naprężenie wodzy, zastrzygł uszami. Wyprostowała palce, odetchnęła głęboko. Spokojnie. Żadnych gwałtownych działań. Spokojnie.
Obejrzała się, napotkała czujne spojrzenie nowego towarzysza, prześliznęła się po nim, popatrzyła na innych, ciągle kątem oka wyczuwając uważny wzrok czar­noskórego.
Zaniepokoiła się niespodziewanie, myślał Hok. Dziwna kobieta. Jak dziwne całe to towarzystwo, do którego ktoś dziwny pewnie dziwnym sposobem mnie przysłał. Dlaczego nic nie pamiętam? Nie nic, ale blisko? Pamiętam, że był człowiek Malkon Dorn, że miał być królem... królem... ale czego? Yara! Nie, nie królem Yara, Yara to posępna kraina, przez którą wędrowaliśmy. I potem - czerń, mrok, cisza... Jakbym umarł, jakbym zasnął i obudził się dopiero tu...
Jeszcze nie było południa, a wszyscy poczuli się nagle zmęczeni, senni, znużeni. Na świat opadła chusta, przez którą światło wprawdzie przenikało, ale nie radowało serc, nie pobudzało do życia. Przegłodzone multony trzeba było co i rusz ponaglać do raźniejszego kroku.
Gdyby nie bat i potrząsanie lejcami, zasnęłyby w marszu albo w ogóle stanęły.
Ich ospałość udzieliła się ludziom, a może po prostu ogrzali się i ciepło ich zmorzyło?
Polujący nad głowami korsun, głodny i zły, zwrócił na chwilę spojrzenie żółto nakrapianych niemal czar­nych oczu na grupę. To były jedyne poruszające się punkty w okolicy. Z dużej wysokości widział dziwnie ubarwioną ziemię: na południe ogromny szary pas, jednolity i śmierdzący tak, że nawet pod obłokami i kiepskie nozdrza polującego ptaka wyczuwały kwaśny swąd; nad tym pasem nic nie nadawało się do jedzenia. A korsun był już ptakiem dorosłym i nie pamiętał, żeby nic żywego, kompletnie nic nie było do upolowania, albo - w najgorszym razie - żeby nie było żadnego ścierwa do zjedzenia. Ten pas jałowej ziemi pojawił się dwa dni temu, ptak widział tylko błysk w tej okolicy i czuł gorąco, ale nie interesował się, po prostu przesunął rewir nieco na północ. Dziś rano natomiast wydarzyło się coś i nad jego gniazdem. Na szczęście pustym. I on, i jego towarzyszka wzlecieli, nie upolowawszy nic, przeczekali zaskakującą suchą burzę, a teraz usiłowali znaleźć na ziemi bodaj nieżywą mysz, wróbla, padłego węża...
Nie było nic.
Korsun otworzył dziób i zaskwirlił przeciągle. Jego samica odpowiedziała znajomym skrzekiem.
Jeśli tak będzie nadal, jutro oba ptaki przeniosą się jeszcze dalej na północ.
Ale to niedobre wyjście. Tam są cudze rewiry, może trzeba będzie się dzielić, może nawet bić.
Uskrzydlony drapieżnik jeszcze raz rzucił okiem na grupę ludzi i koni. Może zaczną się mordować, jak już nieraz bywało? Zostanie ścierwo konia albo człowieka, będzie uczta.
Lepiej konia. Mniej dziwnych osłon, uprzęży, rzemieni, blach...
Więcej mięsa, ścierwa, juchy.
Korsun zaskwirlił i widząc, że nic nie wskazuje, by grupa zaczęła ze sobą walczyć, wzbił się wyżej i pociągnął na północ.
Nie tracąc z bystrych oczu ludzi i zwierząt, także podążających na północ...
Ciąg dalszy - w książce.
Powrót do Spisu Powieści.



Hosting: NETinstal - Internet i telekomunikacja